poniedziałek, 25 czerwca 2012
Gustav Meyrink - Jak doktor Hiob Paupersum zaniósł swej córce szkarłatne róże
O późnej nocnej godzinie, w znanej monachijskiej okazałej kawiarni "Stefania" siedział zwracający uwagę swoim wyglądem starzec, patrząc w bezruchu przed siebie. Postrzępiony, w bezładzie zwisający krawat, jak również potężne pofałdowane czoło, sklepione wysoko i zachodzące niemal aż do karku, zdradzały wybitnego uczonego.
Oprócz siwej, rzadkiej bródki, która wyrastając z plejady brodawek na brodzie, sięgała swoim końcem właśnie do tego miejsca kamizelki, gdzie u filozofów nie zwracających uwagi na świat zewnętrzny zwykło było brakować guzika, miał ów starzec niewiele z dóbr doczesnych wartych wzmianki.
A ściślej rzecz biorąc, właściwie zupełnie nic.
Tym żywiej więc zareagował, gdy nagle pewien gość w rogu z ukosa naprzeciwko przy stole, w binoklach, ubrany po wielkomiejsku, z uczernionym wąsem, wkładając sobie kęsami na nożu po kawałku łososia na zimno do ust (przy czym za każdym razem brylant wielkości wiśni migotał na odgiętym małym palcu wspaniałymi błyskami), raz po raz kierując ku uczonemu wnikliwy wzrok, otarłszy usta wstał, przemierzył prawie pusty pokój i ukłonił się przed nim, pytając:
- Byłby pan łaskaw partyjkę szachów? Może partyjkę o jedną markę?
Jarzące się od barw fantasmagorie zbytków i rozkoszy wszelkiego rodzaju roztoczyły się przed oczami duszy uczonego, i podczas gdy jego serce jeszcze szeptało w zachwycie "to bydlę zesłał mi Bóg", usta już rozkazywały kelnerowi, który wbiegł właśnie, żeby jak zwykle włączyć uszkodzone oświetlenie, wygasłe w jednym rzędzie: "Julius, szachownicę".
- O ile się nie mylę, mam zaszczyt z panem doktorem Paupersumem - zaczął rozmowę ów światowiec z pomadowanym wąsem.
- Hiob... tak, hm, tak... Hiob Paupersum - potwierdził z roztargnieniem uczony, ponieważ zafascynowała go wspaniałość morderczego wprost szmaragdu, który w kształcie reflektorka od samochodu zdobił jako szpilka w krawacie grdykę jego rozmówcy.
Dopiero widok szachownicy ostudził tę fascynację; potem w oka mgnieniu rozstawiono figury, obluzowane główki koników umocniono śliną, a brakującą wieżę zastąpiono nadłamaną zapałką.
Po trzecim ruchu światowiec zdjął binokle, jakby zamarł w bezruchu i zatopił się w cichej zadumie.
"Wydaje mi się, że chce wymyślić najgłupszy ruch na desce, bo nad czymże by tak długo rozmyślał" - zamruczał uczony, i nieobecny duchem, wlepił wzrok w damę ubraną w kolory zielonki dla świń, jedyną istotę w pokoju oprócz owego światowca, która niczym bogini opatrzona tytułem "Przez lądy i morza", ze spokojem tronowała na sofie pod ścianą, mając przed sobą talerz roladek z pianką, a w sobie chłodne serce kobiece opancerzone stoma funtami tłuszczu.
- Poddaję się - zameldował wreszcie właściciel reflektorka samochodowego ze szlachetnych kamieni, zsypał figury, wyciągnął z zanadrza złocony futerał, wyłowił z niego kartę wizytową i podał ją uczonemu.
Doktor Paupersum przeczytał: "Zenon Sawaniewski, impresario monstrów".
- Hm, t-tak. Hm... monstrów, hm... monstrów - powtórzył po chwili nic nie rozumiejąc. - Czy pan nie zagrałby jeszcze kilku partyjek? - spytał potem głośno, mając na myśli powiększenie kapitału.
- Oczywiście, naturalnie. Ile tylko pan sobie życzy - odparł uprzejmie światowiec - ale nie warto byłoby wpierw porozmawiać o czymś przynoszącym więcej pożytku?
- O czymś więcej... przynoszącym więcej pożytku? - wyrwało się uczonemu, przy czym nieznaczne fałdki niedowierzania wystąpiły mu wokół oczu.
- Słyszałem przypadkiem - zaczął impresario i skinieniem zamówił u kelnera butelkę i szklankę - całkiem przypadkowo, że pan mimo swej wielkiej sławy jako luminarz nauki nie ma aktualnie żadnej konkretnej pracy?
- Skądże. Zawijam codziennie dary miłosierdzia i naklejam na nie znaczki.
- I z tego jest się pan w stanie wyżywić?
- Tak, o tyle, o ile poprzez wiązane z tym oblizywanie znaczków jest dostarczana memu organizmowi pewna ilość węglowodanów.
- Tak, ale dlaczego nie wykorzystuje pan raczej znajomości języków obcych? Na przykład jako tłumacz w jakimś obozie jenieckim?
- Ponieważ znam tylko starokoreański, następnie hiszpańskie dialekty, dalej język Urdu, i jeszcze nauczyłem się z kilka tuzinów dialektów Murzynów plemienia Suaheli, z tymi zaś ludami aktualnie nie jesteśmy jeszcze na stopie nieprzyjacielskiej.
- Powinien pan zamiast tego nauczyć się raczej francuskiego, rosyjskiego, angielskiego i serbskiego - wtrącił impresario.
- Wtedy wybuchłaby wojna akurat z Eskimosami a nie z Francuzami - odparł uczony.
- Tak? Hm.
- Tak, tak, drogi panie, tu nie ma co mówić hm, hm; tak jest, niestety.
- Ja na pańskim miejscu, panie doktorze, popróbowałbym z rozprawami o wojnie do jakiejkolwiek gazety. Tak po prostu od biurka. Temat jak znalazł, samograj, nic nadzwyczajnego.
- Próbowałem - poskarżył się starzec - informacje z frontu, zwięzłe, rzeczowe, wstrząsająco proste w obrazowaniu, ale...
- Człowieku, pan zwariował - przerwał mu impresario. - Informacje frontowe zwięźle, rzeczowo? Informacje frontowe pisze się z rozmachem! Pan powinien...
Uczony bronił się z uczuciem zmieszania: - Próbowałem wszystkiego, co tylko możliwe w życiu. Gdy dla mojej książki, czterotomowej wyczerpującej pracy popularnej na temat "O przypuszczalnym używaniu sypkiego piasku w prehistorycznych Chinach" nie zdołałem znaleźć wydawcy, przerzuciłem się na chemię - uczony stał się rozmowniejszy od samego tylko przyglądania się, jak tamten popija wino - i wkrótce dokonałem odkrycia, jak hartować stal nowym sposobem.
- No, ale to przecież powinno panu przynieść pieniądze! - zawołał impresario.
- Nie, fabrykant, któremu pokazałem ten wynalazek, odradził mi go opatentować (on go sam potem opatentował) i był zdania, że pieniądze można zarobić małymi, mniej widocznymi wynalazkami, które nie budzą zazdrości u konkurencji. Postąpiłem według tej rady i wynalazłem potem chrzcielnicę dającą się składać, z dnem samoczynnie podnoszącym się, aby misjonarzom metodystom ułatwić nawracanie dzikich ludów.
- No, i?
- Dostałem dwa lata ciupy za obrazę boską.
- Niech pan wali dalej, panie doktorze - zachęcał światowiec uczonego - to wszystko jest niesamowicie interesujące.
- Ach, mógłbym panu całymi dniami opowiadać o niespełnionych nadziejach. Tak więc, aby uzyskać stypendium, które ufundował pewien znany mecenas nauki, poczyniłem kilka lat trwające studia w muzeum kultury narodów i napisałem książkę, która wzbudziła zainteresowanie: "Jak - na podstawie budowy podniebienia u peruwiańskich mumii - dawni Inkowie, na zasadzie domniemania, wymawialiby słowo Huissitopochtli, gdyby to słowo było znane nie w Meksyku, lecz w Peru".
- I dostał pan to stypendium?
- Nie. Znany mecenas nauki powiedział mi, a było to jeszcze przed wojną, że teraz akurat nie ma żadnych pieniędzy, a tak w ogóle, jest miłośnikiem pokoju i musi oszczędzać, bo naprawdę istotne znaczenie mają przede wszystkim dobre stosunki Niemiec z Francją, a to dla utrzymania z trudem osiągniętych ogólnoludzkich wartości dzieł, oraz dla ich umocnienia.
- Ale gdy potem wojna wybuchła, miał pan przecież widoki?
- Nie. Mecenas orzekł, że teraz musi oszczędzać przede wszystkim dlatego, by także dorzucić grosik na pokonanie odwiecznego wroga po wsze czasy.
- No, ale po wojnie zaświtał dla pana szczęśliwy czas, panie doktorze!
- Nie. Potem ów mecenas powiedział, że teraz dopiero musi oszczędzać, by te niezliczone, obrócone wniwecz wartości ludzkie i dzieła znowu mogły zostać odbudowane, i żeby zakłócone dobre stosunki między narodami mogły być na nowo przywrócone.
Impresario zamyślił się długo i poważnie, potem spytał współczująco:
- Dlaczego właściwie pan się nie zastrzelił?
- Zastrzelić? Żeby zarobić pieniądze?
- No, nie, myślę... no, hm... tak myślę, że godne to podziwu, iż pan nie stracił odwagi, aby tak stale od nowa podejmować walkę z życiem.
Uczony stał się nagle niespokojny; w jego twarzy, dotąd nieruchomej, jakby wyciętej w drzewie, pojawiły się trwożliwe iskierki ożywienia.
W oczach strwożonych zwierząt, gdy są zaszczute na śmierć i stoją nad przepaścią, a za nimi prześladowca - zanim rzucą się w nią, aby nie wpaść w ręce swemu dręczycielowi - pojawia się błędny ognik męki i bezprzeżnej głuchej beznadziei, taki sam, jaki teraz wystąpił w spojrzeniu starca. Jego chude palce, jakby pod wpływem jakichś drgawek wskutek hamowanego szlochu, błądziły po blacie stołu, jakby chciały znaleźć tam jakieś oparcie. Zmarszczka, która biegnie od skrzydełka nosa ku ustom, stała się nagle długa i prosta, i wygięła jego wargi, jakby walczył z bezwładem. Kilka razy zdusił coś w przełyku.
- Wiem teraz wszystko - wyrzekł potem z trudem, jak kto, kto broni się przed tym, aby język nie stanął mu kołkiem - już wiem, pan jest agentem ubezpieczeniowym. Przez pół życia obawiałem się, żeby nie spotkać się z jednym z was. (Światowiec daremnie usiłował dojść do słowa, protestował rękami i miną.) - Już ja wiem: pan chce mi poufnie dać do zrozumienia, że powinienem dać się ubezpieczyć, a potem jakoś skończyć ze sobą, żeby... no tak... żeby moje dziecko mogło przynajmniej żyć, a nie ginąć przy mnie z głodu! Niech pan milczy! Czy pan myśli, że ja nie wiem, iż ludziom waszego pokroju nic, ale to nic nie jest obce?! Wy przecież znacie całe nasze życie, wyżłobiliście niewidoczne przejścia od domu do domu i tylko popatrujecie tymi waszymi wilczymi ślepiami we wnętrza domostw, węsząc, gdzie by co było do zabrania, ile fenigów ma każdy w kieszeni, czy gdy dziecko się urodzi, czy gdy człowiek się żeni, czy gdy planuje niebezpieczną podróż. Wy prowadzicie o nas buchalterię i szachrujecie między sobą naszymi adresami. A pan, pan zagląda mi w serce i czyta tam myśl, która już od dziesiątków lat mnie zżera. Tak, czyż pan ma mnie za aż tak podłego egoistę, i sądzi, że nie byłbym w stanie już dawno ubezpieczyć się i zastrzelić dla dobra mojej córki, z własnej woli, a nie dopiero naglony przez was, którzy nas chcecie tylko oszukiwać, i którzy oszukujecie wasze własne przedsiębiorstwo, oszukujecie na prawo i na lewo, żeby pozyskać władzę, i wiecie, jak się to powinno robić, żeby nic się nie wydało?! Tak, czyż pan myśli, że ja tego nie wiem, że wy potem, jeśli... już jest po wszystkim, zlecicie się i zdradzicie... znowu na "prowizję": Tu oto jest samobójca, odszkodowania nie potrzeba wypłacać... Czy pan myśli, że ja nie widzę... tego, co każdy widzi... jak ręce mojej ukochanej córki stają się coraz bledsze i przeźroczystsze z dnia na dzień, że ja nie rozumiem, co to znaczy: suche od febry wargi i kaszel w nocy?! Sam, nawet gdybym był łotrem, jednym z was, dla zdobycia lekarstwa i pożywnej strawy dawno bym już... ale wiem przecież, co by potem nastąpiło: pieniędzy by nie wypłacono... a potem... nie, nie można sobie tego wyobrazić!
Impresario chciał znów przerwać, aby obalić podejrzenie, jakoby był agentem ubezpieczeniowym, ale nie odważył się, bo uczony groźnie zaciskał pięść.
- A mimo to muszę jakąś inną jeszcze drogę wyjścia wziąć pod uwagę - skończył półgłosem doktor Paupersum, przedtem przez dłuższą chwilę na jego twarzy odbywała się jakaś niezrozumiała gra rysów, błądziło jakieś... jakieś widocznie tylko pomyślane zdanie... - to z tym "olbrzymem ambrazyjskim".
- Olbrzym ambrazyjski! Do licha, toż jest pan właśnie przy moim temacie. To jest to, czego pragnę dowiedzieć się od pana! - Impresario nie dał się już powstrzymać: - Jak to właściwie jest z owym olbrzymem ambrazyjskim? Ja wiem, pan pisał kiedyś o tym rozprawę. Ale dlaczego pan nie pije, panie doktorze? Julius, biegiem jeszcze jedną szklankę!
Doktor Paupersum momentalnie przeobraził się znów tylko w uczonego:
- Olbrzymy ambrazyjskie - mówił sucho - były to niewydarzone twory ludzkie, a ich występowanie ograniczało się wyłącznie do tyrolskiej wsi Ambras, co dało powód do przypuszczeń, że musi tu chodzić o jakąś rzadką formę choroby, dla której przyczyn sprawczych szukać należałoby na miejscu, bo jak widać, gdzie indziej nie miała ona możności znaleźć korzystnego podłoża. Ja jednak byłem tym najpierwszym, który udowodnił, że wiadomych czynników sprawczych choroby szukać należy w wodzie jednego z tamtejszych, tymczasem wyschłego już źródła, a konkretnie próby, jakie poczyniłem w tym kierunku, dały mi prawo zaproponować przeprowadzenie dowodu na samym sobie w ten sposób, że mogę w razie potrzeby zgłosić gotowość, w ciągu kilku miesięcy - mimo mojego podeszłego wieku - udowodnienia na moim własnym ciele tych właśnie, i dalej jeszcze idących zjawisk zakłóceń w rozwoju wzrostu...
- Na przykład jakiego rodzaju? - spytał w napiętym oczekiwaniu impresario.
- Mój nos mógłby po prostu wydłużyć się do rozpiętości ryja, na podobieństwo tego, który cechuje amerykańskie świnki morskie, uszy mogłyby urosnąć do wielkości talerzy, moje ręce mogłyby zapewne już po upływie kwartału mieć wymiary średniej wielkości liścia palmowego (Lodoices sechellarum), podczas gdy moje stopy przekroczyłyby, niestety z trudem, rozmiary pokrywy stulitrowej beczki. Co zaś tyczy się spodziewanego dalej guzowatego rozrostu kolan na wzór pewnego rodzaju środkowoeuropejskiego drzewa gąbkowego, to tu moje teoretyczne obliczenia nie są jeszcze definitywnie zakończone, tak że jakąś naukową gwarancję tylko z zastrzeżeniem mógłbym...
- Wystarczy! Pan jest tym, kogo potrzebuję! - z zapartym tchem wpadł mu impresario w słowo. - Proszę, niech mi pan nie przerywa. Zatem dobrze: zgadza się pan ten eksperyment wykonać na sobie, jeśli ja panu zagwarantuję roczne wpływy pół miliona i zaliczkę, jakieś parę tysięcy marek... powiedzmy... no, powiedzmy, kładę pięćset marek?
Doktor Paupersum był jak odurzony. Pięćset marek! - tak, czy istniało w ogóle tyle pieniędzy na świecie?!
Przez kilka minut widział już siebie przemienionego w przedpotopowego stwora z długim ryjem, w duchu słyszał jakiegoś Murzyna ubranego w krzyczący strój, zapowiadacza z jarmarcznej budy, jak wrzeszczy charkliwym głosem w tłum pocący się od piwa: "Tylko wchodzić, moi państwo, największe monstrum stulecia za marne dziesięć fenygów!" Ale potem ujrzał swoją ukochaną córkę w pełni kwitnącego zdrowia, ubraną bogato w białe jedwabie, z wianuszkiem mirtowym klęczącą błogo jako oblubienica przed ołtarzem, cały kościół oświetlony rzęsiście, idący z obrazu Matki Boskiej blask, i... - i przez moment ścisnęło mu się zapewne serce: on sam musiałby schować się za jakąś kolumnę, nie wolno by mu było już nigdy więcej ucałować córki, nawet pokazać się z daleka, żeby przesłać jej swoje błogosławieństwo... on, on, najbardziej odrażające monstrum świata. Bo przecież odstraszyłby oblubieńca! I odtąd musiałby już wciąż żyć w mroku jak zwierzę stroniące od światła, za dnia starannie się ukrywać... ale cóż to wszystko znaczyło! Śmierć! Drobiazgi! Żeby tylko jego córka mogła być zdrowa! I szczęśliwa! I bogata! - Cichy zachwyt zstąpił na niego: Pięćset marek! Pięć-set marek!
Impresario, który długie milczenie uczonego poczytał za niezdecydowanie, zebrawszy w sobie cały kunszt przekonywania, zaczął w te słowa:
- Panie doktorze! Niechże pan słucha! Pan zdepcze swoje szczęście nogami, jeśli pan powie - "nie"! Całe pańskie życie było dotąd nieudane. A dlaczego? Pan swój rozum przeładował samą nauką. A nieustanne uczenie się to idiotyzm. Niech pan spojrzy na mnie: czy ja się czego uczyłem? Na naukę mogą sobie pozwolić ludzie, którzy już z domu są bogaci, a ci przede wszystkim w ogóle jej nie potrzebują... Człowiek winien być pokorny i... głupi, i wtedy natura go lubi. Czy pan już kiedyś widział, żeby głupiec zginął marnie? Pan powinien był już od samego początku dziękując naturze rozwijać te talenty, które dał panu los w darze. Czyż pan nie oglądał może siebie nigdy w lustrze? Kto tak wygląda jak pan, choćby teraz, gdy pan jeszcze nie napił się wody z Ambras, dawno już mógłby sobie, jako klown, ugruntować solidną egzystencję... Boże, przesłanki dobrotliwej matki natury są przecież tak olśniewająco proste do zrozumienia. Albo może obawia się pan przemawiać jako monstrum? Powiem tylko panu, że zebrałem już spory zespół. A wszystko to ludzie z najlepszych sfer. Mam tam na przykład pewnego pana, który urodził się bez rąk i nóg. Tego przedstawię niebawem Jej Wysokości królowej Italii, jako belgijskiego oseska, którego niemieccy generałowie zrobili kaleką.
Doktor Paupersum pojął jasno tylko ostatnie słowa.
- Co za bzdury pan opowiada! - uniósł się szorstko. - Najpierw mówi pan, że ten kaleka to stary człowiek, a potem chce pan go przedstawić jako belgijskiego oseska!
- Ależ to właśnie dodaje pikanterii! - przeciwstawił mu się impresario. - Ja po prostu stwierdzam, że on się tak gwałtownie postarzał ze zgryzoty, ponieważ musiał przyglądać się, jak pruski ułan żywcem zjadł jego matkę!
Uczony zaniepokoił się, celność odpowiedzi tamtego była aż nadto zaskakująca.
- No, dobrze, wedle mnie. Ale niech mi pan wpierw powie, jak pan zamierza wystawić mnie na widok publiczny, zanim będę mieć ryj, stopy jak dna beczkowe i tak dalej?
- Całkiem prosto! Przeszmugluję pana z fałszywym paszportem przez Szwajcarię do Paryża. Tam dostanie pan klatkę, ma pan co pięć minut ryczeć jak byk; trzy razy dziennie zjeść trzy żywe zaskrońce (tę sprawę załatwimy, to się tylko tak trochę odrażająco słyszy). Wieczorem będzie przedstawienie galowe: jeden Turek pokaże, jak złapał pana na lasso w puszczach Berlina. A na zewnątrz będzie napisane na plakacie: "To jest pod gwarancją autentyczny niemiecki profesor (a to jest przecież prawda - do szwindlu nie przykładam ręki) - po raz pierwszy w życiu przywieziony do Francji!" - i tak dalej. Zresztą tekst chętnie przygotuje mój przyjaciel d'Annunzio, ten znajdzie już właściwy poetycki rozmach.
- Co jednak będzie, jeśli tymczasem wojna się skończy? - uczony miał wątpliwości. - Wie pan, przy moim pechu...
Impresario uśmiechnął się: - Niech pan się nie martwi, panie doktorze, czas, w którym Francuz nie będzie wierzył we wszystko, co się mówi przeciw Niemcom, nigdy nie nadejdzie. Nawet za tysiąc lat.
Czy nastąpiło teraz trzęsienie ziemi? - Nie, to tylko pikolak przystąpił do nocnej służby i jako muzyczną przygrywkę zwalił blachę kredensową ze szklankami.
Doktor Paupersum rozejrzał się błędnie wokoło. Bogini z "Przez lądy i morza" znikła, i zamiast niej tkwił na sofie stary, niepoprawny krytyk teatralny, który z przyzwyczajenia "rozszarpywał" w duchu premierę, mającą się odbyć w przyszłym tygodniu; pozbierał wilgotnym palcem kilka okruszków bułki ze stołu, rozdusił je przednimi zębami, strojąc przy tym miny zwierzątka zwanego tchórzem.
Doktor Paupersum powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że to on sam - tak się szczególnie złożyło - siedział tyłem do lokalu, przypuszczalnie siedział tak przez cały czas, i wszystko, co przeżył naocznie, musiał widzieć przed sobą w wielkim ściennym lustrze, bo teraz jego własna twarz patrzyła na niego w nieruchomym zamyśleniu. A ów światowiec był jeszcze obecny, istotnie żarł zimnego łososia - nożem oczywiście - ale siedział po przeciwnej stronie w rogu, a nie tu, przy stole.
"Jak się tu właściwie znalazłem w kawiarnii "Stefania"?" - zapytywał siebie uczony.
Nie mógł sobie przypomnieć.
Potem powoli ocknął się: To przychodzi od tego wiecznego głodowania, gdy się widzi innych, jak jedzą łososia i piją przy tym wino. Moje ja rozdwoiło się na chwilę. Stara to rzecz i naturalna, w takich przypadkach jesteśmy z nagła jakby widzami w teatrze, a i przecież zarazem aktorami tam, w dali, na scenie. Role zaś, które gramy, składają się z tego, cośmy kiedyś czytali i słyszeli, i na co skrycie mieliśmy nadzieję. Tak, tak, nadzieja jest straszliwym poetą! Wyobrażamy sobie rozmowy, w które wierzymy, żeśmy je przeżyli, widzimy, że robimy wszystko, aby świat zewnętrzny stał się nieistotny, a nasze otoczenie zakrzepło w innych złudnych formach. Nawet zdania, które rodzą się w naszych umysłach, nie są takie same jak zwykle; są one poowijane we frazy i uwagi towarzyszące, jak w noweli... Dziwna rzecz, to j a rozpada się niekiedy niczym wiązka gałązek, którą rozwiązujemy ze sznurka... - I znów przyłapał się doktor Paupersum na tym, że jego wargi szeptały: "Jak to się stało, że znalazłem się w kawiarni "Stefania"?"
Nagle okrzyk radości zmiótł w nim wszystkie smutne myśli: "Przecież wygrałem jedną markę. Całą markę! Teraz już wszystko dobrze; moje dziecko może znowu wyzdrowieć. Szybciutko butelkę czerwonego wina, i mleko, i..."
W dzikim podnieceniu przeszperał kieszenie i nagle spojrzenie jego padło na opaskę z czarnej krepy, którą miał na rękawie, i jak na skutek ciosu stanęła przed nim straszna prawda: jego córka umarła przecież wczorajszej nocy.
Oburącz chwycił się za skronie... "tak, u-mar-ła". Teraz też wiedział już, w jaki sposób znalazł się w kawiarni: z cmentarza, z pogrzebu. Po południu była przecież chowana. Pośpiesznie, nieczule, z przymusem. Ponieważ tak bardzo padało.
A potem błąkał się po ulicach, godzinami, zaciął zęby i kurczowo wsłuchiwał się w stuk swoich obcasów, licząc ten stuk, i liczył, liczył, od jeden do sto i znów od nowa, żeby tylko nie zwariować ze strachu, że jego kroki mogłyby go wbrew woli zaprowadzić do gołego pokoju z ubożuchnym łóżkiem, w którym umarła ona, i które teraz... było puste. W jakiś tam sposób musiał był później tu zlądować. Wszystko jedno.
Trzymał się brzegu stołu, żeby nie upaść. Bez ładu i składu kołatało się w jego uczonym mózgu: "Hm, tak, powinienem... powinienem był dać jej transfuzję krwi z moich własnych żył; dać krew..." - powtarzał w kółko; wtem przeraziła go myśl: "nie mogę zostawić mojego dziecka samego... na dworze w mokrą noc", chciał krzyknąć, ale tylko ciche kwilenie wydarło się z jego piersi...
"Róże, bukiet róż, to było jej ostatnie życzenie - wstrząsnęło nim jeszcze raz - ...więc mogę jej przecież kupić bukiet róż, przecież wygrałem jedną markę w szachy" - od nowa przeszukał kieszenie i wybiegł bez kapelusza w mrok, za ostatnim maleńkim błędnym ognikiem.
Następnego ranka znaleziono go na grobie córki. Martwego. Z rękami głęboko wrytymi w ziemię. Przeciął sobie żyły, a jego krew spłynęła do tej, która spoczywała tam w głębi. Na jego białej twarzy gościł jednak blask godnego spokoju, którego nie jest w stanie zmącić żadna już nadzieja.
Przełożyła Maria Świętek
Opowiadanie znajduje się w antologii Gabinet figur woskowych. Opowieści niesamowite
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Po przeczytaniu tegoż opowiadania, me serce zatrzymało się i rzekło mi te słowa: Dość! Nie chcę już bić gdy na świecie tyle cierpienia i bólu. I zrozumiałem że te opowiadanie zawiera tyle smutku że zachciało mi się płakać i uroniłem łzę dla tej dziewczynki, mimo że nie prawdziwej to jednak zapłakałem. Świetne opowiadanie.
OdpowiedzUsuń