wtorek, 12 września 2017

Josef Váchal - Próba stworzenia typu idealnej powieści krwi



Tytuł:

          Mordercza katownia albo Zbójecki barłóg w hrabiowskiej krypcie czyli Upiór i straceniec,
      to jest Tajne duchy na statku pirackim, alias Krwawa Nogawka czyli Cnota najlepszą przewodniczką albo Dziewica z klasztoru i dom publiczny w Hiszpanii czyli Więzienna lampa i Tajemniczy mordercy w pustym młynie pod czarnym lasem.


Rozdział I
Tajemnice starego pałacu

         Smutku pełen, siedział w przepysznej komnacie, w jednej z niezliczonych izb pałacu Barcelony, dostojny książę Pedro de Rudibanera.
        Żal to czy łzy wzruszenia targające jego wnętrzności, czy może gniew tak ryczy tam oto we wrzeciądzach rozszalałego wichru kwilącego zamkiem?
          Starzec ciężko westchnął.
         Pomordowani przodkowie snuli się wokół w charakterze duchów, po korytarzach i na strychu grasowały straszydła. W opuszczonym sadzie nie drgnął nawet listek.
          – Gdzież się znajdujesz, córko ma? – tak wzdychał ten opuszczony starzec. – Z pewnością już robactwo toczy młodzieńcze ciało twe gdzieś w opuszczeniu!
          Z tymi słowy popadł książę w głęboką zadumę.
          Koszmarna cisza rozgościła się wokół.
         Tylko z ulic Barcelony przenikała do świetlicy, poprzez tajne pod pałacem sklepienia, meluzyna i, przynosząc odrażający fetor skwierczącego mięsa żywcem przez inkwizycję palonego kacerza, czochrała starca biały włos.
          Dziś właśnie mija dziesięć lat, jak jedyna córka księcia przez cyganów została ukradziona.
          Wtem, słucha, straszliwe uderzenie gromu wstrząsnęło pałacem.
          Komnatą w postaci ducha przeszła pramatka rodu owego.
         Równocześnie weszła do sieni dumnym krokiem i z wyniosłym uśmiechem dama wysokiego wzrostu, lat około trzydziestu pięciu, bardzo pięknej urody.
          Była to nałożnica księcia, zły duch tej rodziny.
          Wydawało się, że sam diabeł za nią stoi.
          Widząc śpiącego księcia pogardliwie się zaśmiała i wyszła.
          Duch pramatki trzykrotnie okrążył księcia i, żałośnie jęknąwszy, zniknął.
          Nowe uderzenie gromu zbudziło księcia z mocnego snu.
          Oczy jego spoczęły na postaci, która właziła tu przez okno.
          Kim może być ten tajemniczy mężczyzna?
          Jest to Kurt, nieprawy syn księcia.
         Książę Pedro był go przed dwudziestu laty spłodził z Różeńką, robotnicą fabryki z Czerwonego Hamerszlagu, nie troszcząc się dalej o losy uwiedzionej kochanki i swego pozamałżeńskiego syna, który miał właśnie dwadzieścia pięć lat.
          Kurt właśnie przychodzi domagać się praw synowskich od swego zatwardziałego ojca.
         W tym celu zmuszony jest wybrać noc i drogę przez okno; portier go do pałacu nie wpuścił z powodu nędznego odzienia.
          Wreszcie jest już tutaj, jakże się cieszy, że oto padnie swemu ojcu do nóg.
          Wtem znowu otwarły się drzwi sali i weszła nimi raz jeszcze kochanka księcia.
          Spieszyła księcia przebudzonego objąć.
          Z gniewem w sercu poznaje w niej Kurt fałszywą wiarołomną, którą niegdyś gorąco kochał.
          Teraz ją widzi, jak obejmuje jego własnego ojca.
          Zazdrość i miłość miotają jego sercem, nie panuje nad sobą.
       Wyciąga z cholewy szeroki nóż i niczym drapieżnik rzuca się na łaszącą się do księcia kochanicę.
          Gwałtowny zamach ostrym nożem – i przeraźliwy krzyk przeszył pałac.
        Wszystkich dziesięć palców zdradliwej kochanki rozleciało się z głośnym hukiem po wszystkich kątach sali.
          Także książę przeraźliwie krzyknął.

          (…)


Rozdział VII
Zamurowana w trupiej piwnicy

          Powróćmy znowu do barcelońskiego pałacu.
          Książę don Pedro, przebudzony hukiem, otworzywszy swe oczy, ujrzał na podłodze leżący nóż, a u swych nóg w mdłościach skręconą kochanicę.
        Krwi wszak z uciętych palców widzieć nie mógł, albowiem po pierwsze w komnacie było ciemno, a także same te palce pod różnymi meblami się walały. Również Kurt uciekł oknem.
          Tym niemniej książę, wystraszony, krzyknął.
          W komnacie zaczęła się zbierać służba.
          Wraz z nią przybiegł główny zarządca księcia Pedra de Rudibanery, niosąc w ręku list.
      List ten pochodził z królewskiej kancelarii i zawierał podpisane przez króla notarialne potwierdzenie testamentu starego księcia, którym ów swój majątek po śmierci pozostawiał swej kochanicy, a swój pałac i stajnie zakonowi Towarzystwa Jezusowego.
          W tym testamencie brakowało tylko książęcego podpisu.
          Ta kochanka i jezuici wiedzieli o tym testamencie, jak również i to, że dziś podpisany być ma i ostrzyli sobie już z góry na tę spuściznę zęby.
        W momencie gdyby książę swój testament podpisał, chcieli go ci jezuici otruć, żeby tym prędzej móc dziedzictwo objąć.
         Nałożnica księcia także o tym szczodrym nadaniu wiedziała, wszak również z nikim nie chciała się dzielić spadkiem, zamierzając o ten pałac z jezuitami później się procesować.
       O tym wszystkim wszakże jezuici wiedzieli już dawno poprzez spowiednika tej kochanicy i czekali tylko okazji, żeby także ją ze świata móc zgładzić.
         Dziś nadeszła ta chwila, jak zobaczymy.
      Tuż za zarządcą wszedł do sali spowiednik księcia, który również był spowiednikiem tej kochanicy, imieniem Elzewira de Aldin.
      Ta dama była z pochodzenia córką jednej żebraczki, a później pakowała cygara w pewnej wielkiej madryckiej fabryce, po czym wyszła za mąż za pewnego woźnicę hrabiego, od którego jednak rychło uciekła stając się garderobianą wiedeńskiej księżny, gdzie ją poznał zwycięzca Saracenów, właśnie powracający z wyprawy krzyżowej, Piotr Aldin. Choć od dłuższego czasu był wdowcem, synowie nie zezwolili mu, żeby osobę niskiego stanu pojął za małżonkę, tak więc uczynił ją tymczasem swoją kochanką. Hrabia Aldin, podróżując z Elzevirą przez świat, zatrzymał się wszakże w Monte Carlo, gdzie także przebywał stary książę don Pedro, szukający straconej córki. Jej uroda uczyniła na nim takie wrażenie, że wyzwał Pedro Piotra na pojedynek, takowego w nim zabił, a Elzevirę, bogactwem książęcym olśnioną, do Hiszpanii sobie przywiózł.
          Kiedy tylko ten spowiednik spostrzegł w omdleniu leżącą, zakrwawioną kochankę i porzucony we krwi nóż, błyskawicznie zaświtał mu ohydny plan w głowie.
          Zawołał wielkim głosem:
          – Patrzcie na nędznicę, jak to nam naszego księcia zamordować chciała!
          Tenże książę dopiero przyszedł do siebie i zobaczył zakrwawione palce jej.
          Natychmiast przyszło mu na myśl, że ta osoba dopuściła się zamachu na jego osobę.
          – Klementyno, Klementyno, cóżeś to uczyniła? – pytał się głosem straszliwym.
          Ona jednak mu nie odpowiadała, ponieważ nazywała się Elzevira.
          To też było jej prawdziwym imieniem, jak my już wiemy, a książę tylko pomylił się z zaspania.
          Dlatego też nie chciała mu na jego pytanie żadnej dać odpowiedzi.
          Księcia to wielce rozgniewało i zagrzmiał straszliwym głosem:
          – Bierzcie tę morderczynię i zamurujcie ją w zakonnej piwnicy na przestrogę potomnym!
      Po czym zwrócił się po raz ostatni do nieszczęsnej Elzeviry, którą już pachołkowie na zamurowanie odprowadzali, mówiąc:
         – Ten testament, gdzie swój majątek tobie pozostawiam, dziś jeszcze musi ulec zmianie, a ja wszystko Towarzystwu Jezusowemu oddam z wdzięczności.

          (…)


Rozdział IX
Nikczemność

          Stary książę don Pedro leżał po owej straszliwej nocy ciężko chory.
          Lekarze ciągle nie potrafili rozpoznać, czy książę cierpi na katar głowy, czy na chorobę Weila, czy też ma wręcz gorączkę połogową.
        W każdym wypadku w jego wieku, jeśli była to jedna z tych chorób wskutek owego przestrachu, było się czego obawiać.
          Jedno wszak jest pewne, że w tę chorobę wpędzili go wyłącznie jezuici.
          Właśnie ich zobaczymy przy robocie.
          Na łożu przepysznym odpoczywa książę.
          Pięć mauretańskich niewolnic delikatnie wachluje mu stopy i wodę kolońską rozpyla.
          Inne niewolnice śpiewem na lutni go rozweselają, inne tańczą dzikiego orientalnego czardasza, lecz książę niczego nie zauważa, albowiem śpi.
          Sen to musi być straszliwy.
          Z zaspanych rąk wypadła księciu gazeta; oczywiste, że książę dopiero niedawno zasnął.
          Na stole obok łoża stała nie dopita butelka ostrego jak krew hiszpańskiego wina.
          Książę miał tego wina w piwnicy kilka wagonów beczek.
          On to wino rozsyłał po całym świecie i nader się na tym wzbogacił.
        Teraz jednak na nic mu już było to bogactwo ani w najmniejszym stopniu, kiedy na tę hiszpańską grypę umierał.
           Zegar szwarcwaldzki na ścianie wybił południe.
          W mieście ustał na moment hałas.
        Hiszpańscy inkwizytorzy zaprzestali torturować kacerzy, a krzyki dręczonych zastąpiło pobożne Ave Maria.
          Także smród dymów i czadów miejsc kaźni zajęła przyjemniejsza woń z barcelońskich kuchni, gdzie dopiekano potrawę narodową nazywaną hiszpańskimi ptaszkami.
          Wszędzie jedzono obiad.
          Także ci niewolnicy i tancerki poszli na obiad.
          Pozostał tylko chory, śpiący książę.
          Panował okropny upał.
          Brzęcząc przelatywały w powietrzu hiszpańskie muchy.
          Jedna z nich siadła księciu na nos.
          Książę w następstwie tego zbudził się.
          Przed nim stał jego domowy spowiednik, lecz książę go dalej nie poznawał, bowiem znajdował się w malignie.
          Usta jego wołały Marię, a ręka zataczała w powietrzu krzyż.
         Książę najwidoczniej błogosławił nieobecną i zaginioną Marię, o której w swym fantazmacie sądził, że przed nim stoi.
      Temu spowiednikowi wnet przyszedł do głowy diabelski plan i on go też natychmiast przeprowadził.
          Wcisnął do ręki majaczącemu księciu ołówek i zmienionym głosem, falsetem, począł szeptać:
          – Drogi ojcze!
          Ten jezuita dobrze wiedział, że książę w gorączce uważa, że zaginiona córka Maria przed nim stoi i zgodnie z tym działał.
          – Jesteś tu, Mario? – zapytał książę.
          – Tak – odpowiedział ten jezuita.
          Książę głęboko westchnął w swoim ojczystym języku i szepnął:
          – Podejdź do mnie bliżej, córko ma, niech uczynię na pożegnanie krzyżyk na twoim czole. Ja już odchodzę ze świata i muszę ci powiedzieć, że główna część mojego majątku zakopana jest na wyspie Honolulu. Pytaj o kapitana Rodrigueza, on cię tam zawiezie, a ty ten skarb wydobądź. Bądź szczęśliwe, moje dziecko, ja cię błogosławię i odchodzę!
          Z tymi słowy uniósł książę swoją osłabioną rękę i uczynił nią trzy krzyżyki.
        Ale zamiast na czole nieobecnej Marii uczyniła je jego ręka, pisadłem przez jezuitę zaopatrzona, na testamencie, który ten nikczemnik przed nim rozpostarty trzymał.
          Dla księcia sztuka pisania była chińszczyzną i dlatego zamiast podpisu robił trzy krzyżyki.
          Był więc podpis na tym testamencie ważny.
       Ten nikczemnik ten testament, w którym książę Pedro de Rudibandera cały swój majątek zakonowi jezuitów zapisywał, nosił przy sobie ustawicznie, czekając tylko na dogodną chwilę, żeby go jakoś zdurniałemu księciu do podpisania podsunąć, ponieważ tylko tego na testamencie dotąd brakowało.
          Podpisy fałszywych świadków potrafili jezuici z łatwością załatwić.
       Ojciec Ignacy, tak się mianowicie ten spowiednik, a przede wszystkim hiszpański jezuita, nazywał, nie wahał się wykorzystać zamroczenia umierającego dla podpisania, a tym samym uprawomocnienia testamentu na korzyść zakonu.
       On wiedział, że dzięki temu czynowi będzie dobrze widziany przez przełożonych, zyska zadowolenie, a głównie i wiele odpustów, lecz plany jego zmierzały jeszcze dalej.
          On musiał od tego Rodrigueza tę tajemnicę wydobyć, gdzie ten skarb na Honolulu zakopany jest i następnie poń się udać.
          Nie wątpił o tym, że skarb będzie ogromny; gdy go przywiezie i jezuitom odda, ci wybiorą go generałem zakonu.
          Spojrzał na księcia, który już dogorywał.
          Jego duch w agonii aż dotąd zajmował się zaginioną córką.
          Nagle książę czknął i było po nim.
          Z uśmiechem wynosił ojciec Ignacy testament.


Przełożył Jacek Baluch

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

środa, 16 sierpnia 2017

Arthur Breisý - Spowiedź grafomana



My lonely anguish melts
No heart but mine
Gray’s sonnet

          Znów zatrzasnęły się za mną ciężkie, żelazne wrota  m a r t w e g o  domu. Znów muszę odgrywać niełatwą rolę szaleńca. Muszę – jeśli nie chcę zginąć z ręki kata za dobrodziejstwo, które ludzie nazywają morderstwem. Jestem przekonany, że gram tę rolę lepiej niż Irving swego szalonego Leara. Nie chcę jeszcze umierać. Czyż Seneka – który tak pięknie w swych listach mówi o samobójstwie – nie stwierdza, że dla człowieka obdarzonego szlachetną duszą nie ma takiego miejsca, w którym by nie mógł żyć?
          Wypełniłem swe życie tak genialnymi postępkami, że umysłowe pospólstwo uznało to za czyny szaleńca. Jestem jeszcze nadal piękny. Sześcioletnia dziewczynka, ujrzawszy mnie, zastygła bez ruchu, a jej źrenice rozszerzyły się w zachwycie kobiety, nagle w niej przebudzonej. Widziałem łzy w oczach staruszki stojącej przy bramie  m a r t w e g o  domu, kiedy pomagano mi wsiadać do powozu. „Taki młody i taki piękny” – szeptała bezzębnymi ustami. Wyrwałem się z rąk moich przesadnie ostrożnych strażników, objąłem ją i pocałowałem w czoło. Początkowo bardzo się zlękła, sądząc, że to atak szaleństwa. Później – zrozumiawszy wszystko – błogosławiła mnie drżącymi rękami.
          W czasie mego pierwszego pobytu w tym domu rozbiłem lustro, rozgniewany jego oszustwem. Dodawało mi zmarszczek i deformowało moje wargi w pusty, cyniczny grymas. Było źle szlifowane. Ale proszę, nie zapomnieli, co się stało przed rokiem! Teraz nie mam lustra. Powinni raczej usunąć słońce z nieba – mniej by mi go brakowało.
          A więc, skoro chcę przynajmniej dla mej duszy zdobyć lustro, zasiadłem do pisania dziennika. Zawsze byłem Narcyzem. Raz tylko przestałem nim być i wtedy los wdeptał mnie jak robaka w błoto. Od tamtego czasu cały świat stał się polem dla moich zabaw. Pozwalałem się kochać, nigdy samemu nie kochając. Pozwalałem się podziwiać, nigdy samemu nie podziwiając. Budziłem powszechne zainteresowanie, choć ja nigdy i nikim się nie interesowałem. Mówiąc ściślej: kochałem i podziwiałem wyłącznie siebie. Nie dlatego, abym był bez serca; moje serce zostało złamane. Wypowiedziałem losowi świętą wojnę. I aby jak najmniej mógł mnie zranić – zamknąłem się przed nim w barwnej muszli egoizmu.
          Narodziłem się ze starego ojca, którego często jako dziecko ciągnąłem za długie, siwe włosy – zwłaszcza gdy starzec mnie dręczył – i z matki, która zmarła w szpitalu wariatów. Zawsze nienawidziłem tego upartego starucha, w którym później upatrywałem dowodu reinkarnacji hrabiego Cenci. Będąc siedemnastoletnim młodzieńcem wydałem zbiór wierszy, których źródłami inspiracji były: grzeszna miłość do tej biednej, chorobliwie pięknej Beatrice, będącej moją matką, i sonety Szekspira. Jak wszystko, czego w życiu dokonałem, książka ta wzbudziła ogromne zainteresowanie i zainicjowała powszechne poszukiwania owej tajemniczej „nadłamanej lilii, której aniołowie podarowali wieczną młodość” i której chwałę opiewały moje wiersze. Wreszcie rozczarowana opinia publiczna – ten tysiącramienny polip brudnych łap – nie znalazłszy śladów zaprzestała poszukiwań i uznała moją miłość za taką samą zagadkę, jak tajemniczą postać z sonetów Szekspira.
          Nie zapomnę nigdy tego wieczoru, kiedy po kilkuletniej rozłące (pobyt na uniwersytecie oksfordzkim) ujrzałem Eleonorę po raz pierwszy. Przyjechałem niespodziewanie. Był jesienny wieczór. Drzewa alei wiodącej do bramy rodzinnego zamku w świetle zmierzchu wyglądały jak przerażająco potężne postaci, z zarzuconymi na głowy białymi prześcieradłami. Przywitało mnie tylko szczekanie psów i upajający zapach tlących się liści. Na szerokich schodach zamku nie spotkałem żywej duszy. Nie mogłem się powstrzymać, aby przechodząc obok, nie ucałować ust pięknego Hyacinta – marmurowego kochanka mego dzieciństwa.
          Szedłem wolno na piętro, gdzie znajdowały się tak mi drogie komnaty Eleonory. Na puszystych dywanach moje kroki były bezszelestne, słyszałem tylko łomot mego serca. Zatrzymałem się przed drzwiami, nie mając odwagi ich otworzyć. Jakże mogę stanąć przed anielskim obliczem Eleonory, skoro w ostatnim liście napisała, że nawet najbardziej wyrafinowane tortury wymyślane przez starego męża nie raniły jej serca tak głęboko, jak wiadomości o moim burzliwym, ekscentrycznym życiu. Tak właśnie w duchu rozmyślałem, gdy nagle dotarły do mnie namiętne, bolesne i rzewne dźwięki ballady Chopina. A zaraz potem wzruszająco słaby i nerwowo słodki sopran Eleonory – mojej matki. Łzy stanęły mi w oczach. Gdy zabrzmiał ostatni akord, otworzyłem drzwi.
          W pierwszych dwóch komnatach nie rozpoznałem konturów rzeczy. Wszystkie drzwi stały otworem, więc mogłem zajrzeć do trzeciej komnaty, która z jakiegoś powodu była uroczyście iluminowana. Stanąłem bez ruchu, zobaczywszy szczupłą, zwodniczo chudą postać mojej matki. Nie podejrzewała, że jest obserwowana. Gotyckie świece rzucały mdły blask na jej złotowłosą głowę. Delikatne ramiona, z których zsunęła się luźna, chryzantemowa szata, miała uniesione nad pochyloną głową. Jeszcze nigdy Eleonora nie wydawała mi się tak młoda. Nie poznała mnie w pierwszej chwili, gdy z uśmiechem, opanowując swe uczucia, stanąłem w progu jej komnaty. Dopiero gdy padłem do nóg objąwszy jej kolana, głęboka radość ożywiła na chwilę smutne oczy Eleonory. Po pierwszym pocałunku jej ręka odsunęła mnie tragicznym gestem. Jej jasne policzki zbielały jak śnieg. Mimowolnie cofnęliśmy się oboje jak znad przepaści. Matka moja opadła na sofę otoczoną liliami i słonecznikami; zasłoniwszy dłonią oczy wybuchnęła bezgłośnym płaczem. Lecz w następnej chwili – jeszcze ze łzami w oczach i już z przerażającym uśmiechem kobiety zdecydowanej na czyn tragiczny – powiedziała swym słabym, dźwięcznym głosem:
          – Ty mnie kochasz?
          – Jak nikogo w świecie – odparłem bez namysłu, urzeczony jej postacią.
          – Jesteś gotów spełnić każde moje życzenie? – pytała dalej.
          – Możesz polegać na mej wierności – odpowiedziałem.
          – Ale Robert Chivelly był twoim przyjacielem? – stwierdziła nieoczekiwanie matka i spojrzała zaklętym wzrokiem.
          – Jest moim jedynym przyjacielem – potwierdziłem.
          Wtedy Eleonora wstała, z bliskiej szafki wyjęła małą złotą urnę i podając mi ją powiedziała:
          – Przynieś mi w tej skrzyneczce serce Roberta Chivelly’ego.
          Zachwiałem się z przerażenia. Przestałem wierzyć, że scena ta nie jest snem. Obudziło się we mnie straszne podejrzenie, że pewnie matka, dręczona stale przez tego posępnego starca, straciła rozum. Lecz ona widząc, że nie zrozumiałem jej słów, dodała głosem zmęczonym i niecierpliwym:
          – Rober Chivelly mnie zdradził. Za bardzo go kocham, abym potrafiła znieść myśl, że jego piękną głowę pieszczą ręce tej potwornej kokoty, Mrs. Grande. Ty mi przyniesiesz jego serce, prawda, kochany?
          Długo nie odpowiadałem. Widziałem jej straszliwy lęk, serce mi krwawiło, lecz wreszcie wyszeptałem:
             – Nie mogę.
         Eleonora znów opadła na sofę i ukryła twarz w dłoniach. Chciałem podejść bliżej, ale złożonymi rękami i gestem prosiła, by zostawić ją samą. Oddaliłem się niepewnym krokiem.
          Przeklinam los, który jedyną kobietę, jaką w życiu mogłem kochać, uczynił moją matką. Złorzeczę temu okrutnemu ironiście. Całe późniejsze moje życie było wielkim szyderstwem wobec losu. Od tej chwili opadła ze mnie moralność jak ciasny, niepotrzebny strój, przeszkadzający w wykonywaniu ruchów. Nie wierzyłem już w nic. Moja wola stała się dla mnie Bogiem, a kaprys – Religią. Nie jesteśmy odpowiedzialni przed nikim: ani przed Bogiem, ani przed ludźmi. Ściślej mówiąc – jesteśmy odpowiedzialni tylko wobec siebie. Zabójstwo, grzech – jakże śmieszne przesądy łączą się z tymi słowami! Zabicie człowieka nie jest większą zbrodnią niż zabicie zwierzęcia. Wobec wiecznej natury jest to to samo. Grzech – jakie zabawne słowo! Grzechem jest, jeśli czynimy cokolwiek wbrew swym pragnieniom i swej woli; jeśli nie potrafimy za głosem swego kaprysu iść aż po trupach, jeśli nie mamy odwagi dopełnienia swego losu aż do ostatniej litery. Żaden czyn popełniony pod wpływem wewnętrznego impulsu nie jest grzechem.
          I tak oto podjąłem wyzwanie losu. Podobnie jak Neron, nie przestraszyłem się swej miłości do matki. Nigdy nie wypowiedziałem piękniejszych słów niż te, którymi starałem się dodać Eleonorze odwagi, aby podporządkowała się memu sercu. Kochała mnie, choć silniejsza namiętność łączyła ją z Robertem. Będąc bliski szaleństwa, dałem jej do czytania ów tragiczny fragment konfesji Ninon de Lenclos, gdzie ta grande amoureuse opowiada o samobójstwie swego syna z miłości do niej.
           – Przynieś mi serce Roberta i chcę z tobą umrzeć – szepnęła Eleonora.
          Odwiedziłem Roberta w jego mieszkaniu. Zastałem go w gabinecie siedzącego na kanapie. Palił papierosy i czytał najnowszą książkę Mereditha. W głównych zarysach rozmowa wyglądała następująco:
          – Nie powiedziałeś mi nigdy, że kochasz moją matkę.
          – Bo nie widziałem ciebie w tym okresie, kiedy ją poznałem.
          – Dlaczego przestałeś ją kochać?
          – Wiesz dobrze, że nigdy jeszcze nie kochałem kobiety.
          – Co ciebie łączy z Mrs. Grande?
          – Płaci moje długi.
          – Oczekiwałeś tego samego od mojej matki?
         – W żadnym wypadku. Podoba mi się jej nierzeczywisty, nieziemski czar. Kiedy zaczęła mnie obdarzać uczuciami zbyt konkretnymi, odszedłem od niej. Potrafisz sobie wyobrazić coś prostszego?
          Zaprosiłem go na małą przejażdżkę saniami. Głęboko w lesie małym sztylecikiem ukradłem jego serce. Śmierć ta pozostała tajemnicą i nie padł na mnie nawet cień podejrzenia.
          Eleonora ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach przyjęła urnę z sercem Roberta. Zaraz następnego ranka zostałem wezwany do jej sypialni. Przekroczywszy próg dostrzegłem najpierw mego ojca, spacerującego tam i z powrotem jak dzikie zwierzę, a później matkę leżącą nieruchomo na łóżku. Kiedy spojrzałem na jej twarz, straciłem przytomność. Nigdy więcej już matki nie zobaczyłem.
        – W ataku szaleństwa spaliła sobie twarz kwasem solnym – wyjaśnił mi później starzec. Wiedziałem, że ta anielska istota zeszpeciła sobie twarz, aby zabić moją miłość. Zaraz następnego dnia odwieźli Eleonorę do szpitala psychiatrycznego. Starzec z pewnością uczynił ten krok, żeby stać się jedynym posiadaczem majątku matki.
          Przez czterdzieści dni leżałem w ciężkim stanie, nieustannie tracąc świadomość. Postanowiłem sobie, że zaraz pierwszego dnia, kiedy tylko wstanę, odszukam nieszczęsną męczennicę. Ale tego właśnie dnia doniesiono mi o jej śmierci. U trumny nie mogłem znieść widoku starca wylewającego fałszywe łzy. Spoliczkowałem go. Zostałem przez to uznany za niepoczytalnego i zamknięty na pół roku w szpitalu dla wariatów.
       Jakie życie potrafi być brutalne! Wypuszczono mnie po pół roku z diagnozą, że jestem nieuleczalnym grafomanem, lecz nikomu nie zagrażam. Przez pięć lat życie było piłeczką moich kaprysów. Po tym czasie wydałem książkę, w której znalazła się artystyczna wersja opisanej tu tragedii. Walter Pater i Swinburne przysłali mi entuzjastyczne i pełne podziwu listy o tej książce. Lecz, niestety, wzbudziła ona tak wielkie zainteresowanie, że wpadła w ręce tego sędziego kryminalnego, który przed pięciu laty zajmował się nie wyjaśnionym zabójstwem Roberta Chivelly’ego. Zostałem poddany przesłuchaniom, a później dożywotnio zamknięty w zakładzie psychiatrycznym.
          Jakże jestem szczęśliwy, że wreszcie skończyłem z tymi brutalnymi faktami!
        Tutaj kończy się spowiedź angielskiego poety Richarda Hudsona, najtragiczniejsze kłamstwo, jakie kiedykolwiek poeta wymyślił. Jego przypadek był jakiś czas całkowicie ignorowany, albowiem uwaga całej londyńskiej opinii publicznej była skoncentrowana na rozprawie sądowej Oscara Wilde’a, którego zresztą często widywano w towarzystwie Hudsona. Pewnego popołudnia w klubie, bawiąc tylko en passant w Londynie, w drodze na dalekie południe, czytałem w Timesie o aferze Wilde’a. Przerzucając dalsze kartki, natrafiłem na artykuł zatytułowany „Smutny koniec szaleńca”; przeczytałem tę notkę z wielkim wzruszeniem. Przepisuję tekst w całości, z wycinka, który wtedy zabrałem ze sobą:
        „Londyn nie będzie już witał tych wspaniałych młodzieńców, którzy tak często przejeżdżali ulicami w powozie zawsze tonącym w kwiatach, tych Rzymian z okresu cesarstwa w purpurowych togach, francuskich paziów z czasów Ludwika XIV z wypudrowanymi włosami i w krótkich spodniach, Wenecjan z okresu Borgiów – albowiem jedyny młody człowiek, który był przewodnikiem wszelkich tych barwnych, anachronicznych widm, ubierając się codziennie w inny kostium, powiesił się w nocy z niedzieli na poniedziałek na latarni, w opuszczonej alei Piccadilly – tym razem w kostiumie clowna, z książką wierszy Chattertona w kieszeni.
         Każdy zgadnie, że nie chodzi o nikogo innego, jak o Richarda Hudsona – nieszczęsnego szaleńca, którego zwolniono przedterminowo z domu wariatów, uznając jego przypadek za nieszkodliwy, choć nieuleczalny. Wszelkie oznaki świadczą, że swej dobrowolnej śmierci pragnął nadać wyraz jak najostrzejszej ironii. Miał na sobie kompletny kostium karnawałowego clowna – z szerokimi krótkimi spodniami, białą bluzą, na której było wymalowane wielkie, czerwone, przebite strzałą serce; na głowie miał naciągniętą aż po uszy dużą, spiczastą czapkę z dzwoneczkami. Powiesił się na długim, złotym łańcuszku, ukrywszy twarz pod gęstą, jedwabną chustą”.
           Pozostałe fragmenty artykułu z Timesa są zbyt trywialne, aby je cytować. Dodam tylko kilka krótkich uzupełnień.
         Znałem Hudsona dość dobrze. Mieszkał jednak stale w Londynie, ja zaś byłem ciągle w podróżach po całym świecie, więc mieliśmy mało okazji do spotkań. W pierwszym zdaniu mówię o kłamliwości jego spowiedzi. Jestem o tym zupełnie przekonany, bowiem nie znałem człowieka, którego serce byłoby szlachetniejsze i czystsze. Nie mogę jednak twierdzić tego z absolutną pewnością, bo nigdy ani słowem nie wspomniał o swej przeszłości i o swych związkach intymnych. Mistyfikuje, gdy twierdzi, że wydawał książki. Nigdy niczego nie wydrukował, choć jego gust literacki i wykształcenie były zupełnie niezwykłe. Również informacje dotyczące domu wariatów nie całkiem odpowiadają prawdzie. Był tam tylko krótki czas, na żądanie rodziny, bo w okresie dwóch, trzech lat życia – którego fantastyczność zwykłym śmiertelnikom musiała się wydać szaleństwem – stracił ponad połowę swego ogromnego majątku. Nie był szaleńcem, był wszak grafomanem, który cierpiał na hyperethericism. Jak mało jednak mówi to lekarskie słowo. Bądźmy dla niego bardziej sprawiedliwi! Był człowiekiem delikatnego serca i szlachetnej duszy; trawiony bólem, przeważnie metafizycznym, był większym Don Kichotem niż ten hiszpański, albowiem za swego przeciwnika obrał los!
          Tego wieczora, kiedy przeczytałem w Timesie o jego śmierci, poszedłem go pożegnać do jego pałacu. Na stole w gabinecie znalazłem rękopis, który drukuję, aby ocalić od zapomnienia jego postać. Tekst napisany po francusku przetłumaczyłem dosłownie, bez najmniejszej zmiany – oto „Fragment tajemniczego losu”.

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.