My
lonely anguish melts
No
heart but mine
Gray’s sonnet
Znów zatrzasnęły się za mną ciężkie,
żelazne wrota m a r t w e g o domu. Znów muszę odgrywać niełatwą rolę
szaleńca. Muszę – jeśli nie chcę zginąć z ręki kata za dobrodziejstwo, które
ludzie nazywają morderstwem. Jestem przekonany, że gram tę rolę lepiej niż
Irving swego szalonego Leara. Nie chcę jeszcze umierać. Czyż Seneka – który tak
pięknie w swych listach mówi o samobójstwie – nie stwierdza, że dla człowieka
obdarzonego szlachetną duszą nie ma takiego miejsca, w którym by nie mógł żyć?
Wypełniłem swe życie tak genialnymi
postępkami, że umysłowe pospólstwo uznało to za czyny szaleńca. Jestem jeszcze
nadal piękny. Sześcioletnia dziewczynka, ujrzawszy mnie, zastygła bez ruchu, a
jej źrenice rozszerzyły się w zachwycie kobiety, nagle w niej przebudzonej.
Widziałem łzy w oczach staruszki stojącej przy bramie m a r t w e g o domu, kiedy pomagano mi wsiadać do powozu.
„Taki młody i taki piękny” – szeptała bezzębnymi ustami. Wyrwałem się z rąk
moich przesadnie ostrożnych strażników, objąłem ją i pocałowałem w czoło.
Początkowo bardzo się zlękła, sądząc, że to atak szaleństwa. Później –
zrozumiawszy wszystko – błogosławiła mnie drżącymi rękami.
W czasie mego pierwszego pobytu w tym
domu rozbiłem lustro, rozgniewany jego oszustwem. Dodawało mi zmarszczek i
deformowało moje wargi w pusty, cyniczny grymas. Było źle szlifowane. Ale
proszę, nie zapomnieli, co się stało przed rokiem! Teraz nie mam lustra.
Powinni raczej usunąć słońce z nieba – mniej by mi go brakowało.
A więc, skoro chcę przynajmniej dla
mej duszy zdobyć lustro, zasiadłem do pisania dziennika. Zawsze byłem Narcyzem.
Raz tylko przestałem nim być i wtedy los wdeptał mnie jak robaka w błoto. Od
tamtego czasu cały świat stał się polem dla moich zabaw. Pozwalałem się kochać,
nigdy samemu nie kochając. Pozwalałem się podziwiać, nigdy samemu nie
podziwiając. Budziłem powszechne zainteresowanie, choć ja nigdy i nikim się nie
interesowałem. Mówiąc ściślej: kochałem i podziwiałem wyłącznie siebie. Nie
dlatego, abym był bez serca; moje serce zostało złamane. Wypowiedziałem losowi
świętą wojnę. I aby jak najmniej mógł mnie zranić – zamknąłem się przed nim w
barwnej muszli egoizmu.
Narodziłem się ze starego ojca,
którego często jako dziecko ciągnąłem za długie, siwe włosy – zwłaszcza gdy
starzec mnie dręczył – i z matki, która zmarła w szpitalu wariatów. Zawsze
nienawidziłem tego upartego starucha, w którym później upatrywałem dowodu
reinkarnacji hrabiego Cenci. Będąc siedemnastoletnim młodzieńcem wydałem zbiór
wierszy, których źródłami inspiracji były: grzeszna miłość do tej biednej,
chorobliwie pięknej Beatrice, będącej moją matką, i sonety Szekspira. Jak
wszystko, czego w życiu dokonałem, książka ta wzbudziła ogromne zainteresowanie
i zainicjowała powszechne poszukiwania owej tajemniczej „nadłamanej lilii,
której aniołowie podarowali wieczną młodość” i której chwałę opiewały moje
wiersze. Wreszcie rozczarowana opinia publiczna – ten tysiącramienny polip
brudnych łap – nie znalazłszy śladów zaprzestała poszukiwań i uznała moją
miłość za taką samą zagadkę, jak tajemniczą postać z sonetów Szekspira.
Nie zapomnę nigdy tego wieczoru,
kiedy po kilkuletniej rozłące (pobyt na uniwersytecie oksfordzkim) ujrzałem
Eleonorę po raz pierwszy. Przyjechałem niespodziewanie. Był jesienny wieczór.
Drzewa alei wiodącej do bramy rodzinnego zamku w świetle zmierzchu wyglądały
jak przerażająco potężne postaci, z zarzuconymi na głowy białymi
prześcieradłami. Przywitało mnie tylko szczekanie psów i upajający zapach
tlących się liści. Na szerokich schodach zamku nie spotkałem żywej duszy. Nie
mogłem się powstrzymać, aby przechodząc obok, nie ucałować ust pięknego
Hyacinta – marmurowego kochanka mego dzieciństwa.
Szedłem wolno na piętro, gdzie
znajdowały się tak mi drogie komnaty Eleonory. Na puszystych dywanach moje
kroki były bezszelestne, słyszałem tylko łomot mego serca. Zatrzymałem się
przed drzwiami, nie mając odwagi ich otworzyć. Jakże mogę stanąć przed
anielskim obliczem Eleonory, skoro w ostatnim liście napisała, że nawet
najbardziej wyrafinowane tortury wymyślane przez starego męża nie raniły jej
serca tak głęboko, jak wiadomości o moim burzliwym, ekscentrycznym życiu. Tak
właśnie w duchu rozmyślałem, gdy nagle dotarły do mnie namiętne, bolesne i
rzewne dźwięki ballady Chopina. A zaraz potem wzruszająco słaby i nerwowo
słodki sopran Eleonory – mojej matki. Łzy stanęły mi w oczach. Gdy zabrzmiał
ostatni akord, otworzyłem drzwi.
W pierwszych dwóch komnatach nie
rozpoznałem konturów rzeczy. Wszystkie drzwi stały otworem, więc mogłem zajrzeć
do trzeciej komnaty, która z jakiegoś powodu była uroczyście iluminowana.
Stanąłem bez ruchu, zobaczywszy szczupłą, zwodniczo chudą postać mojej matki.
Nie podejrzewała, że jest obserwowana. Gotyckie świece rzucały mdły blask na
jej złotowłosą głowę. Delikatne ramiona, z których zsunęła się luźna,
chryzantemowa szata, miała uniesione nad pochyloną głową. Jeszcze nigdy
Eleonora nie wydawała mi się tak młoda. Nie poznała mnie w pierwszej chwili,
gdy z uśmiechem, opanowując swe uczucia, stanąłem w progu jej komnaty. Dopiero
gdy padłem do nóg objąwszy jej kolana, głęboka radość ożywiła na chwilę smutne
oczy Eleonory. Po pierwszym pocałunku jej ręka odsunęła mnie tragicznym gestem.
Jej jasne policzki zbielały jak śnieg. Mimowolnie cofnęliśmy się oboje jak znad
przepaści. Matka moja opadła na sofę otoczoną liliami i słonecznikami;
zasłoniwszy dłonią oczy wybuchnęła bezgłośnym płaczem. Lecz w następnej chwili
– jeszcze ze łzami w oczach i już z przerażającym uśmiechem kobiety zdecydowanej
na czyn tragiczny – powiedziała swym słabym, dźwięcznym głosem:
– Ty mnie kochasz?
– Jak nikogo w świecie – odparłem bez
namysłu, urzeczony jej postacią.
– Jesteś gotów spełnić każde moje
życzenie? – pytała dalej.
– Możesz polegać na mej wierności –
odpowiedziałem.
– Ale Robert Chivelly był twoim
przyjacielem? – stwierdziła nieoczekiwanie matka i spojrzała zaklętym wzrokiem.
– Jest moim jedynym przyjacielem –
potwierdziłem.
Wtedy Eleonora wstała, z bliskiej
szafki wyjęła małą złotą urnę i podając mi ją powiedziała:
– Przynieś mi w tej skrzyneczce serce
Roberta Chivelly’ego.
Zachwiałem się z przerażenia.
Przestałem wierzyć, że scena ta nie jest snem. Obudziło się we mnie straszne
podejrzenie, że pewnie matka, dręczona stale przez tego posępnego starca,
straciła rozum. Lecz ona widząc, że nie zrozumiałem jej słów, dodała głosem
zmęczonym i niecierpliwym:
– Rober Chivelly mnie zdradził. Za
bardzo go kocham, abym potrafiła znieść myśl, że jego piękną głowę pieszczą
ręce tej potwornej kokoty, Mrs. Grande. Ty mi przyniesiesz jego serce, prawda,
kochany?
Długo nie odpowiadałem. Widziałem jej
straszliwy lęk, serce mi krwawiło, lecz wreszcie wyszeptałem:
– Nie mogę.
Eleonora znów opadła na sofę i ukryła
twarz w dłoniach. Chciałem podejść bliżej, ale złożonymi rękami i gestem
prosiła, by zostawić ją samą. Oddaliłem się niepewnym krokiem.
Przeklinam los, który jedyną kobietę,
jaką w życiu mogłem kochać, uczynił moją matką. Złorzeczę temu okrutnemu
ironiście. Całe późniejsze moje życie było wielkim szyderstwem wobec losu. Od
tej chwili opadła ze mnie moralność jak ciasny, niepotrzebny strój,
przeszkadzający w wykonywaniu ruchów. Nie wierzyłem już w nic. Moja wola stała
się dla mnie Bogiem, a kaprys – Religią. Nie jesteśmy odpowiedzialni przed
nikim: ani przed Bogiem, ani przed ludźmi. Ściślej mówiąc – jesteśmy odpowiedzialni
tylko wobec siebie. Zabójstwo, grzech – jakże śmieszne przesądy łączą się z
tymi słowami! Zabicie człowieka nie jest większą zbrodnią niż zabicie
zwierzęcia. Wobec wiecznej natury jest to to samo. Grzech – jakie zabawne
słowo! Grzechem jest, jeśli czynimy cokolwiek wbrew swym pragnieniom i swej
woli; jeśli nie potrafimy za głosem swego kaprysu iść aż po trupach, jeśli nie
mamy odwagi dopełnienia swego losu aż do ostatniej litery. Żaden czyn
popełniony pod wpływem wewnętrznego impulsu nie jest grzechem.
I tak oto podjąłem wyzwanie losu.
Podobnie jak Neron, nie przestraszyłem się swej miłości do matki. Nigdy nie
wypowiedziałem piękniejszych słów niż te, którymi starałem się dodać Eleonorze
odwagi, aby podporządkowała się memu sercu. Kochała mnie, choć silniejsza
namiętność łączyła ją z Robertem. Będąc bliski szaleństwa, dałem jej do
czytania ów tragiczny fragment konfesji Ninon de Lenclos, gdzie ta grande amoureuse opowiada o samobójstwie
swego syna z miłości do niej.
– Przynieś mi serce Roberta i chcę z
tobą umrzeć – szepnęła Eleonora.
Odwiedziłem Roberta w jego
mieszkaniu. Zastałem go w gabinecie siedzącego na kanapie. Palił papierosy i
czytał najnowszą książkę Mereditha. W głównych zarysach rozmowa wyglądała
następująco:
– Nie powiedziałeś mi nigdy, że
kochasz moją matkę.
– Bo nie widziałem ciebie w tym
okresie, kiedy ją poznałem.
– Dlaczego przestałeś ją kochać?
– Wiesz dobrze, że nigdy jeszcze nie
kochałem kobiety.
– Co ciebie łączy z Mrs. Grande?
– Płaci moje długi.
– Oczekiwałeś tego samego od mojej
matki?
– W żadnym wypadku. Podoba mi się jej
nierzeczywisty, nieziemski czar. Kiedy zaczęła mnie obdarzać uczuciami zbyt
konkretnymi, odszedłem od niej. Potrafisz sobie wyobrazić coś prostszego?
Zaprosiłem go na małą przejażdżkę
saniami. Głęboko w lesie małym sztylecikiem ukradłem jego serce. Śmierć ta
pozostała tajemnicą i nie padł na mnie nawet cień podejrzenia.
Eleonora ze łzami w oczach i z
uśmiechem na ustach przyjęła urnę z sercem Roberta. Zaraz następnego ranka
zostałem wezwany do jej sypialni. Przekroczywszy próg dostrzegłem najpierw mego
ojca, spacerującego tam i z powrotem jak dzikie zwierzę, a później matkę leżącą
nieruchomo na łóżku. Kiedy spojrzałem na jej twarz, straciłem przytomność.
Nigdy więcej już matki nie zobaczyłem.
– W ataku szaleństwa spaliła sobie
twarz kwasem solnym – wyjaśnił mi później starzec. Wiedziałem, że ta anielska
istota zeszpeciła sobie twarz, aby zabić moją miłość. Zaraz następnego dnia
odwieźli Eleonorę do szpitala psychiatrycznego. Starzec z pewnością uczynił ten
krok, żeby stać się jedynym posiadaczem majątku matki.
Przez czterdzieści dni leżałem w
ciężkim stanie, nieustannie tracąc świadomość. Postanowiłem sobie, że zaraz
pierwszego dnia, kiedy tylko wstanę, odszukam nieszczęsną męczennicę. Ale tego
właśnie dnia doniesiono mi o jej śmierci. U trumny nie mogłem znieść widoku
starca wylewającego fałszywe łzy. Spoliczkowałem go. Zostałem przez to uznany
za niepoczytalnego i zamknięty na pół roku w szpitalu dla wariatów.
Jakie życie potrafi być brutalne!
Wypuszczono mnie po pół roku z diagnozą, że jestem nieuleczalnym grafomanem,
lecz nikomu nie zagrażam. Przez pięć lat życie było piłeczką moich kaprysów. Po
tym czasie wydałem książkę, w której znalazła się artystyczna wersja opisanej
tu tragedii. Walter Pater i Swinburne przysłali mi entuzjastyczne i pełne
podziwu listy o tej książce. Lecz, niestety, wzbudziła ona tak wielkie
zainteresowanie, że wpadła w ręce tego sędziego kryminalnego, który przed
pięciu laty zajmował się nie wyjaśnionym zabójstwem Roberta Chivelly’ego.
Zostałem poddany przesłuchaniom, a później dożywotnio zamknięty w zakładzie
psychiatrycznym.
Jakże jestem szczęśliwy, że wreszcie
skończyłem z tymi brutalnymi faktami!
Tutaj kończy się spowiedź angielskiego
poety Richarda Hudsona, najtragiczniejsze kłamstwo, jakie kiedykolwiek poeta
wymyślił. Jego przypadek był jakiś czas całkowicie ignorowany, albowiem uwaga
całej londyńskiej opinii publicznej była skoncentrowana na rozprawie sądowej
Oscara Wilde’a, którego zresztą często widywano w towarzystwie Hudsona. Pewnego
popołudnia w klubie, bawiąc tylko en
passant w Londynie, w drodze na dalekie południe, czytałem w Timesie o aferze Wilde’a. Przerzucając
dalsze kartki, natrafiłem na artykuł zatytułowany „Smutny koniec szaleńca”;
przeczytałem tę notkę z wielkim wzruszeniem. Przepisuję tekst w całości, z
wycinka, który wtedy zabrałem ze sobą:
„Londyn nie będzie już witał tych
wspaniałych młodzieńców, którzy tak często przejeżdżali ulicami w powozie zawsze
tonącym w kwiatach, tych Rzymian z okresu cesarstwa w purpurowych togach,
francuskich paziów z czasów Ludwika XIV z wypudrowanymi włosami i w krótkich
spodniach, Wenecjan z okresu Borgiów – albowiem jedyny młody człowiek, który
był przewodnikiem wszelkich tych barwnych, anachronicznych widm, ubierając się
codziennie w inny kostium, powiesił się w nocy z niedzieli na poniedziałek na
latarni, w opuszczonej alei Piccadilly – tym razem w kostiumie clowna, z
książką wierszy Chattertona w kieszeni.
Każdy zgadnie, że nie chodzi o nikogo
innego, jak o Richarda Hudsona – nieszczęsnego szaleńca, którego zwolniono
przedterminowo z domu wariatów, uznając jego przypadek za nieszkodliwy, choć
nieuleczalny. Wszelkie oznaki świadczą, że swej dobrowolnej śmierci pragnął
nadać wyraz jak najostrzejszej ironii. Miał na sobie kompletny kostium
karnawałowego clowna – z szerokimi krótkimi spodniami, białą bluzą, na której
było wymalowane wielkie, czerwone, przebite strzałą serce; na głowie miał
naciągniętą aż po uszy dużą, spiczastą czapkę z dzwoneczkami. Powiesił się na
długim, złotym łańcuszku, ukrywszy twarz pod gęstą, jedwabną chustą”.
Pozostałe fragmenty artykułu z Timesa są zbyt trywialne, aby je
cytować. Dodam tylko kilka krótkich uzupełnień.
Znałem Hudsona dość dobrze. Mieszkał
jednak stale w Londynie, ja zaś byłem ciągle w podróżach po całym świecie, więc
mieliśmy mało okazji do spotkań. W pierwszym zdaniu mówię o kłamliwości jego
spowiedzi. Jestem o tym zupełnie przekonany, bowiem nie znałem człowieka,
którego serce byłoby szlachetniejsze i czystsze. Nie mogę jednak twierdzić tego
z absolutną pewnością, bo nigdy ani słowem nie wspomniał o swej przeszłości i o
swych związkach intymnych. Mistyfikuje, gdy twierdzi, że wydawał książki. Nigdy
niczego nie wydrukował, choć jego gust literacki i wykształcenie były zupełnie
niezwykłe. Również informacje dotyczące domu wariatów nie całkiem odpowiadają prawdzie.
Był tam tylko krótki czas, na żądanie rodziny, bo w okresie dwóch, trzech lat
życia – którego fantastyczność zwykłym śmiertelnikom musiała się wydać
szaleństwem – stracił ponad połowę swego ogromnego majątku. Nie był szaleńcem,
był wszak grafomanem, który cierpiał na hyperethericism. Jak mało jednak mówi
to lekarskie słowo. Bądźmy dla niego bardziej sprawiedliwi! Był człowiekiem
delikatnego serca i szlachetnej duszy; trawiony bólem, przeważnie
metafizycznym, był większym Don Kichotem niż ten hiszpański, albowiem za swego
przeciwnika obrał los!
Tego wieczora, kiedy przeczytałem w Timesie o jego śmierci, poszedłem go
pożegnać do jego pałacu. Na stole w gabinecie znalazłem rękopis, który drukuję,
aby ocalić od zapomnienia jego postać. Tekst napisany po francusku
przetłumaczyłem dosłownie, bez najmniejszej zmiany – oto „Fragment tajemniczego
losu”.
Przełożył
Andrzej S. Jagodziński
Opowiadanie
znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z
XIX i początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz