Jerzy Siewierski - Zemsta zza grobu
Wczesną wiosną roku 18... młody sir Robert Mac Pherson przybył do zamku w Haloven Hill. Na progu zamczyska przed bramą witała go cała służba i wszyscy domowi. Przewodził im stary Douglas Dunwell, burgrabia, oddany sługa domu Mac Phersonów, totumfacki sir Johna - ojca młodego dziedzica. Sir John zmarł nagle przed miesiącem. Jego zwłoki spoczęły w grobowcu rodzinnym. Przez kilka tygodni nie było na zamku pana i siłą rzeczy w ręku Douglasa spoczęły wszystkie sprawy związane z zarządzaniem służbą i włościami. Teraz siwiutki jak gołąbek stary Douglas łyknąwszy sobie dla kurażu kwaterkę jałowcówki, której był wielkim zwolennikiem, czekał niecierpliwie na przybycie młodego dziedzica, aby w jego ręce złożyć swe przejściowe rządy oraz sprawozdanie o tym, jak sobie poczynał w ciągu tych niewielu tygodni.
Młody sir Robert od kilku lat bawił na studiach w niemieckich uniwersytetach i nie był obecny przy śmierci i na pogrzebie swego ojca, którego w pełni sił i zdrowia powalił niespodziewany atak apopleksji. Stary Douglas rozmiłowany był w młodym paniczu. To on, kiedy sir Robert był jeszcze małym pacholęciem, uczył go trzymać się na koniu, polować na króliki we wrzosowiskach otaczających zamek, opowiadał mu stare baśnie, gadki i legendy i nauczał odwiecznych góralskich pieśni przekazywanych w klanach z pokolenia na pokolenie. Przyodziany w odświętny tartan swojego klanu, wdziewany z rzadka, tylko z jakiejś niezwykle ważnej okazji, oczekiwał niecierpliwie na młodego pana, którego nie widział od tak dawna.
Nie on jeden czekał na sir Roberta i nie tylko wyglądali nowego dziedzica słudzy i dzierżawcy. Oczekiwał też go stary Joseph McCullan, który mimo że nosił już na sobie ósmy krzyżyk i słabował na nogi, na wieść o spodziewanym przybyciu sir Roberta porzucił wygrzane miejsce przy kominie i pokuśtykał na gościniec wiodący z Edynburga.
Klął strasznie, bo go paliła podagra, ale nie zwracając uwagi na te cierpienia, wsparty na kosturze sterczał przy gościńcu. Około południa doczekał się wreszcie.
Od Edynburga, przedzierając się przez welony mgieł i oparów, ukazał się czarny powóz zmierzający w kierunku zamku. Spłoszone turkotem kół i parskaniem koni wrony poderwały się z głośnym krakaniem z przydrożnego drzewa, a zaraz potem staremu McCullanowi mignęła przed oczami za okienkiem powozu blada, szlachetna twarz młodego dziedzica Haloven Hill.
Na jej widok twarz starca wykrzywił grymas straszliwej nienawiści. Wsparty na kosturze żegnał złowieszczym spojrzeniem oddalający się powóz i słał za nim najwymyślniejsze przekleństwa.
Sir Robert nawet nie zauważył starca wspartego o kostur. Minął go obojętnie wypatrując w oddali siedziby swoich przodków, do której wracał po latach nieobecności. A kiedy wreszcie, gdy mgły się na chwilę rozstąpiły, dojrzał majestatyczną, groźną sylwetkę starodawnej budowli, łzy głębokiego wzruszenia zakręciły się mu pod powiekami...
Cóż to było za powitanie! Stary Douglas, drżący ze wzruszenia, skłonił mu się pierwszy do nóg i ucałował z należnym szacunkiem dłonie swego pana, a reszta służby, idąc jego przykładem przyklękła i kornie chyląc głowy oddała należny hołd dziedzicowi. Czterech muzykantów, który stary Douglas na tę okazję ze wsi sprowadził, dęło w kobzy, ile im tchu w piersiach starczało, a psy domowe, tak zawsze nieufne wobec obcych, wiedzione niezawodnym instynktem rozpoznały w przybyszu nowego pana i rozpłaszczone potulnie do ziemi przypełzły do jego nóg, skomląc radośnie i wywijając ogonami...
Wielkie rozrzewnienie odmalowało się na bladej twarzy sir Roberta. Serdecznie uścisnął Douglasa, podjął go z ziemi i ucałował w czoło. Służbom i dzierżawcom łaskawie podał rękę do ucałowania, a potem głaskał po przyjaźnie nadstawionych łbach łaszące się u jego kolan psy.
W końcu przemówił do zebranych:
- Jestem wielce rad, że was mogłem znowu w zdrowiu szczęśliwie zobaczyć. Służyliście wiernie mojemu ojcu i wierzę, że mnie również tak samo służyć będziecie. Ja wam za to uroczyście przyrzekam, że będę dla was panem dobrym i wyrozumiałym. Otoczę was swoją przyjaźnią i opieką tak samo, jak to od wieków moi przodkowie czynili wobec swoich poddanych. Tak mi czynić dopomóż, Panie Boże wszechmocny!
Słysząc te łaskawe słowa słudzy i dzierżawcy rozjaśnili swoje oblicza. Huknęły gromkie wiwaty, a kobziarze z jeszcze większym zapałem dmuchnęli w dudy.
Wieczorem w sklepionej zamkowej sieni odbyła się wielka uczta na powitanie nowego dziedzica. Wyprawił ją stary Douglas, który już od dni wielu przygotowywał się na tę okazję. Rozpalono suty ogień w wielkim kominie. Na ławach wokół dębowego stołu zasiedli dzierżawcy. Sir Robert spoczął na honorowym miejscu i jemu pierwszemu służący podawali mięsiwa na srebrnej zastawie i w pierwszej kolejności napełniali przednim trunkiem kryształowy puchar. Douglas kazał wytoczyć na tę okazję z najgłębszej piwnicy zamkowego lochu beczułkę najstarszej whisky i beczkę najprzedniejszego wina sprowadzonego z Hiszpanii jeszcze przez dziada sir Roberta.
Początkowo milczano przy stole, bo dzierżawcy byli onieśmieleni obecnością swojego pana, lecz powoli widząc jego niezmienną ku nim łaskawość i podochoceni trunkami zaczęli się weselić, a pod wysokie gotyckie sklepienie buchnął wesoły gwar ludzkich głosów przemieszanych ze szczękiem sztućców i dzwonieniem pucharów.
Kiedy stary Douglas patrzył na ten obraz pogodny, kiedy dostrzegał radość promieniującą ze szlachetnego oblicza sir Roberta i oglądał rozradowane twarze dzierżawców, serce mu rosło, a poczucia błogiej szczęśliwości nie mącił nawet cień złowieszczego przeczucia okropnych wypadków, które niebawem miały się wydarzyć.
Nie wiedział starzec nieszczęsny, że to ostatnia tak wesoła w Haloven Hill biesiada, bo za niewiele już miesięcy ponure zamczysko zmieni się na zawsze w dom żałoby! Gdyby przeczuwał, co się stać miało, z pewnością serce by mu pękło z bezsilnej rozpaczy...
Ale nie uprzedzajmy wypadków...
Ucztowano długo. A kiedy już wszystko zjedzono co było do zjedzenia i wypito co przeznaczono do wypicia, a twarze biesiadników poczęły wyrażać niejakie zmęczenie, Douglas dał znak, by goście złożywszy swe uszanowanie gospodarzowi wynieśli się do swych domów.
A kiedy wszyscy obcy zamek już opuścili, Douglas zaprowadził swego pana do komnaty we wschodnim skrzydle, która odtąd stać się miała jego sypialnią. Ucałowawszy jeszcze raz rękę sir Roberta pozostawił go samotnie życząc, by pierwsza noc po tak długiej przerwie spędzona pod dachem siedziby przodków przyniosła mu spokojne i szczęśliwe sny.
Sir Robert pozostał więc sam, tylko z psem imieniem Medor, który kiedyś jeszcze szczenięciem będąc towarzyszył pacholęcym zabawom sir Roberta. Rozpoznawszy dziś swego umiłowanego pana, oszalały ze szczęścia, postępował za nim krok w krok i nie zdradzał najmniejszej nawet ochoty, aby go choć na chwilę opuścić.
Sir Robert wprawdzie zmęczony był długą podróżą, wzruszony uroczystym i tak serdecznym powitaniem, znużony przeciągającą się ucztą, ale jak to miał we zwyczaju, postanowił przed zaśnięciem lulkę wypalić. Usiadł w pobliżu kominka, na którym dopalała się wielka kłoda, napełnił fajkę czarnym tytoniem i zapalił ją za pomocą fidybusa. Zaciągnął się wnet wonnym dymem i oddał przyjemnym rozmyślaniom. Żar bijący z kominka przyjemnie grzał mu nogi, a wierny Medor ułożył się nie opodal, składając głowę na butach młodego dziedzica.
Wtem za oknem rozległo się pohukiwanie puszczyka. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po plecach sir Roberta, a w chwilę potem do uszu jego dobiegły głuche uderzenia zegara na zamkowej wieży wybijającego północ. I w tej samej chwili Medor uniósł nagle łeb swój, odsłonił kły, a w głębi jego gardzieli narastać poczęło głuche i wściekłe zarazem warczenie. Sierść na karku psa zjeżyła się, a w jego oczach zapaliły się złe błyski. Sir Robert, mocno zdziwiony niecodziennym zachowaniem zwierzęcia, usiłował uspokoić je głaskaniem. Zwierzę jednak nie zwracało uwagi na tę pieszczotę. Wstało z podłogi i podkulając ogon pod siebie warczało coraz głośniej.
Jednocześnie ogień na kominku zaskwierczał i przygasł gwałtownie, a płomyk woskowej świecy w srebrnym lichtarzu zafalował targnięty niespodziewanym powiewem. Gdzieś z mrocznych kątów komnaty wypełznął wilgotny, dojmujący chłód, który przeniknął sir Roberta do szpiku kości, a jego nozdrza wypełniła zatęchła i wilgotna woń grobu. Sir Robert poderwał się z krzesła drżąc z niewypowiedzianego niepokoju i trwożnie rozejrzał się wokół. Ale nic nie zobaczył. Dopiero gdy umilkło ostatnie dwunaste uderzenie zegara na wieży, zazgrzytał ponuro zamek przy drzwiach komnaty. Na dźwięk ten wiernego Medora opuściła reszta psiej odwagi. Skomląc przeraźliwie, z sierścią zjeżoną, wczołgał się tyłem pod wielkie łoże. Rozległ się przenikliwy jęk zawiasów, targana silnym prądem powietrza woskowa świeca zgasła, a drzwi uchyliły się powoli. W czerwonych migotliwych ostatnich blaskach przygasającego kominka ujrzał sir Robert tajemniczą postać. Był to mężczyzna słusznego wzrostu odziany w strój z ubiegłego stulecia. Na głowie nosił trójkątny kapelusz, spod którego spływały długie loki sutej peruki. Przybysz ubrany był w kusy, bogato haftowany frak, długie buty do konnej jazdy i wąskie, krótkie spodnie. U boku zwisała mu szpada.
Dopalająca się kłoda na kominku strzeliła na chwilę krótkim płomieniem i w jego przelotnym migotaniu młody dziedzic ujrzał twarz zjawy i widok ten przejął go niewypowiedzianą grozą. Spod loków strojnej peruki wpatrywały się weń przepastne czarne dziury oczu kościotrupa...
Straszliwa trwoga ścisnęła serce sir Roberta, a ze sparaliżowanego strachem gardła wyrwał się mu przenikliwy skowyt przerażenia.
Okropne widmo nie poruszało się przez długą chwilę, a potem przemówiło do sir Roberta. Głos dobywający się spomiędzy wyszczerzonych trupich zębów czaszki był głuchy i złowrogi.
- Nieszczęsny młodzieńcze! - rzekła mara - przyszedłem wieszczyć zagładę... Będziesz ostatnim z rodu Mac Phersonów. Surowe i straszliwe wyroki niebios sprawiły, że nie pojmiesz żony i zejdziesz z tego świata bezpotomnie. Zamek ten rozpadnie się w ruiny i zmieni w omijane przez ludzi siedlisko nietoperzy i puszczyków.
- Kim jesteś?... - wybełkotał młody dziedzic głosem drżącym i ledwie słyszalnym.
- Jestem twoim pradziadem, Robercie - odrzekło widmo grzechocząc złowrogo kościami swego szkieletu - i moje to straszliwe zbrodnie sprawiły, że surowa, ale sprawiedliwa kara spadnie na nasz ród w czwartym pokoleniu. Wszelki ślad po Mac Phersonach zostanie starty z powierzchni ziemi i pozostanie tylko wśród ludzi pamięć o zagładzie naszego rodu, aby przez pokolenia stanowić złowróżbne ostrzeżenie przed zbrodnią, grzechem i upadkiem... Biada potępionym!
Przestrzegam cię, mój prawnuku! Czyń pokutę! Nic już nie może odwrócić strasznego wyroku, ale duszę swą możesz zbawić, jeżeli dni, które ci jeszcze pozostały, poświęcisz pokucie... Musisz wyrzec się marności tego świata i żałować za grzechy...
Przerażony młodzieniec wyszeptał zbielałymi wargi:
- Będę czynił pokutę... Będę się modlił i za Ciebie...
Widmo przecząco potrząsnęło głową, wzniosło do góry obie ręce i zaśmiało się urągliwie:
- Zaprawdę na nic mi twoje modlitwy! Jam już na zawsze potępiony! Przybyłem tu z samego dna piekielnych otchłani! Ha! Ha! Ha! Nie dla mnie już twoje modlitwy! Jestem potępiony! Potępiony!
Kiedy mara czyniła to straszliwe wyznanie, jej trupie oblicze zajaśniało zielonym płomieniem, a po komnacie rozszedł się duszący smród spalonej siarki.
Ukryty pod łożem Medor zawył głucho i żałośnie, a sir Robert nie mogąc znieść już dłużej naporu zgrozy z lekkim okrzykiem osunął się zemdlony na podłogę...
W tym samym czasie, gdy sir Robertowi objawiło się okropne widmo, stary Joseph McCullan podpierając się swym kosturem z wrzosowego korzenia ostatkiem sił wlókł się krętą ścieżką wśród wrzosowisk spowitych welonami niezdrowych oparów. Chora noga sprawiała mu niewypowiedziane cierpienie i paliła żywym ogniem, wilgotny ziąb przenikał mu pod kaftan, a on kuśtykał z uporem, klnąc straszliwie i bluźnierczo, gnany uczuciem piekielnej zaiste nienawiści. Jej zimny płomień gorejący w sercu starca sprawiał, że znajdował w sobie siły i nie ustawał w wędrówce.
Dobrze już było po północy, gdy dotarł wreszcie do celu. Był nim nędzny szałas przytulony do złożonej z ogromnych granitowych głazów starodawnej budowli, której pierwotnego znaczenia nikt nie znał. Ludzie uczeni nazwali takie budowle dolmenami, a lud miejscowy dopatrywał się w nich ruin pałaców wielkoludów zamieszkujących niegdyś te strony.
Mgła właśnie na chwilę się rozstąpiła i na niebie pojawił się blady księżyc. Joseph McCullan zatrzymał się przed wejściem do szałasu i wykrzyknął:
- Hej! Matko Lurrie! Przyszedłem do ciebie w gości...
Z wnętrza chatynki rozległ się chrapliwy, prawie nieludzki skrzek:
- Wejdź do środka, przybyszu... - to matka Lurrie zapraszała wędrowca.
Posłuchał wezwania. We wnętrzu szałasu przy blasku płonącego ogniska, nad którym w okopconym saganku warzył się jakiś tajemniczy płyn, zobaczył przycupniętą na skleconym z brzozowych gałązek stołeczku rozczochraną i bezzębną staruchę. Jej twarz pokryta była setkami głębokich zmarszczek, lecz oczy świeciły gorącym blaskiem.
Matka Lurrie była bardzo stara i pochodziła z rodu czarownic. Jej prababkę na rynku w Edynburgu ugotowano za czary we wrzącym oleju, a babkę obwieszono za te same zbrodnie na rozstajnych drogach. O jej matce zaś powiadano, że przed laty, w wigilię dnia Wszystkich Świętych porwały ją diabły z karczmy, gdzie tańcowała i piła gorzałkę, i żywcem zaniosły ją do piekła. Stara Lurrie mieszkała wśród wrzosowisk na odludziu i także zajmowała się czarną sztuką. Ludzie się jej bali i gdy ktoś po zmierzchu głośno wspomniał imię wiedźmy, co bardziej ostrożni zerkali bojaźliwie za siebie, spluwali przesądnie przez lewe ramię i chyłkiem wykonywali palcami znaki tajemne, które miały chronić od uroków.
Ludziska bali się więc matki Lurrie, ale zdarzało się, że niektórzy nawiedzali ją tajemnie. Ogólnie było wiadomo, że matka Lurrie warzy mocne zioła, które pozwalają nieostrożnym dziewuchom pozbyć się zbrodniczym sposobem owoców ich grzesznych miłostek, potrafi przepowiadać przyszłość i uczy, jak trzeba rzucać złe uroki na tych, których się nienawidzi...
Na widok przybysza matka Lurrie poruszyła się niespokojnie i zaskrzeczała grzechotliwie:
- Witaj, McCullan! Rozsiądź się i powiadaj mi po coś tu przyszedł!
Stary Joseph przysiadł na stołku w pobliżu ognia i ostrożnie wyciągnął w jego stronę nogę, którą mu paliła podagra. Skrzywił się przy tym, jakby się octu napił, syknął z bólu i zaklął paskudnie. A potem spojrzał na wiedźmę i powiedział:
- Pytasz, po com tu przyszedł? Ty wiesz, Lurrie, po co. Zjawiłem się, bo czas już nadszedł...
Wiedźma znowu drgnęła, a oczy jej rozbłysły złośliwie. Zapytała:
- Nowy dziedzic już więc przyjechał?
- Dzisiaj przyjechał, Lurrie... Sam widziałem tego niegodnego bękarta, tak jak ciebie teraz oglądam. Nadszedł więc czas, abyś spełniła swoje obietnice...
- McCullan! Przyniosłeś ty mi godziwą zapłatę?
- Patrz, wiedźmo! - stary wyciągnął zza pazuchy spory skórzany woreczek, a gdy nim potrząsnął, wnętrze szałasu wypełnił metaliczny brzęk. - To złoto, Lurrie... Wszystko com przez swoje długie życie odłożył. I ten woreczek będzie twój, jeżeli tylko spełnisz, coś obiecała!
- Już jest mój, McCullan! - zaśmiała się wiedźma. - Zaraz zdradzę ci tajemne sekrety, dzięki którym nasycisz swą zemstę... Ale czy znajdziesz, staruchu, dość odwagi, aby wykonać wszystko, co będzie konieczne? Zastanów się jeszcze, McCullan! Musisz dokonać czynów okropnych... Wielu ludzi na samą myśl o nich pomarłoby ze strachu.
- Nie bój się o mnie, Lurrie - zaśmiał się starzec - nie ma rzeczy, której bym nie zrobił, aby tylko zgubić przeklętych Mac Phersonów! Mów śmiało, Lurrie! Moje serce nie zadrży z bojaźni!
- Będziesz musiał otworzyć grób, McCullan.
- Nie lękam się tego, wiedźmo!
- Ale to będzie dopiero początek! Potem czekają cię jeszcze straszliwsze prace... i wiele razy odmieni sie księżyc, zanim dokonasz dzieła. Musisz być bardzo cierpliwy, McCullan.
- Zrobię wszystko, co będzie potrzeba zrobić, Lurrie... Będę cierpliwy jak sam szatan, o którym mówią, że jest mistrzem cierpliwego czekania.
Wiedźma zaniosła się piekielnym chichotem i dorzuciła do ognia pęk chrustu. Buchnął w górę snop iskier, a wnętrze szałasu matki Lurrie wypełnił gryzący dym i zapach spalonego jałowca.
A tymczasem w zamku Haloven Hill na posadzce kamiennej spoczywał bez zmysłów młody dziedzic i dopiero, gdy ustało w zamkowych basztach złowieszcze pohukiwanie puszczyków, a nietoperze spać się pokładły i pierwsze blaski świtu przesączyły się przez wąskie okno do zamkowej komnaty, ocknął się sir Robert z głębokiego omdlenia.
Podniósł się z posadzki i z ogromnym zdziwieniem rozejrzał się wokół. Nie mógł zrozumieć, dlaczego noc spędził na twardej kamiennej podłodze, a nie w wygodnym łożu zasłanym miękką pościelą.
Na widok budzącego się z odrętwienia pana spod łoża wypełznął wierny pies Medor i przyczołgał się do nóg sir Roberta, skomląc żałośnie. Biedne zwierzę chciało widać przeprosić za to, iż w nocy stchórzywszy haniebnie na widok okropnej mary opuściło swojego pana i pod łożem szukało bezpiecznego schronienia.
Widok psa przypomniał sir Robertowi wypadki ubiegłej nocy. Dreszcz lęku wstrząsnął jego ciałem, a na czoło młodzieńca wystąpiły kropelki zimnego potu. Z sercem nagłą trwogą ściśniętym rozejrzał się dookoła poszukując śladów bytności widma. Ale nie zobaczył niczego.
Długo potem w ogromnym pomieszaniu rozmyślał z lękiem o okropnym gościu i o straszliwych słowach, jakie od niego usłyszał... I kiedy tak rozważał o tych tajemnicach, u drzwi komnaty rozległo się delikatne pukanie. To stary Douglas przyszedł pokłonić się swemu panu i prosić o rozkazy.
Wierny sługa zauważył już po chwili dziwne roztargnienie i niepokój młodego dziedzica. Dostrzegł też, że jego szlachetna twarz była jeszcze bledsza niż dnia poprzedniego. Zatroskał się tym stary Douglas, ale zaraz uspokoił się z przypuszczeniem, że to może trudy podróży, wzruszenie z powrotu do siedziby przodków i nadmiar krzepkich trunków wypitych w czasie wieczerzy przez młodzieńca, który nie był widać do nich przyzwyczajony, sprawiły takie skutki.
W pewnej chwili młody dziedzic przerywając niecierpliwie staremu słudze, który zdawał mu sprawę ze swych rozporządzeń wydanych czeladzi i służbie, rzekł:
- Chciałbym ci zadać jedno pytanie, Douglas. I pragnę byś mi na nie odpowiedział szczerze oraz bez żadnych wykrętów. Brzydzę się kłamstwem, Douglas!
- Ach, mój ty panie miłościwy! - zawołał stary sługa. - Jakże bym ja śmiał kłamać waszej miłości! Boli mnie takie posądzenie, sir... Pytaj, a odpowiem ci na wszelkie pytania, na które tylko nazm odpowiedź...
- A więc dobrze, Douglas. Posłuchaj uważnie. Kiedy byłem w Niemczech słyszałem, że każdy z tamtejszych zamków rycerskich nad Renem czy też w dzikich górach Szwarcwaldu gości w swoich prastarych murach jakowąś zjawę czy upiora. Raz jest to rycerz w czarnej zbroi przemierzający o północy na karym koniu blanki zamku, innym razem czarna dziewica spowita całunem, a kiedy indziej znowu okropne widmo mnicha podzwaniające łańcuchami. A i w naszej Szkocji też słyszało się wiele o duchach i upiorach... Powiedz mi szczerze, Douglas, jest i w moim zamku jakieś widmo okropne, jakaś mara piekielna snująca się wśród komnat i krużganków?
Stary Douglas uśmiechnął się lekko i obrzuciwszy swego pana dobrotliwym spojrzeniem, powiedział:
- Słyszałem, sir, że modne są teraz w świecie księgi zawierające straszliwe opowieści o upiorach i dziwach tajemnych. Mówił mi o tym nasz pleban, człek wielce uczony, który jeździ często do Edynburga i kupuje sobie książki. I ty, mój panie, jako człowiek wielce uczony, musiałeś czytać owe modne dzieła, zwłaszcza że, jak mówił pleban, w Niemczech, gdzieś bywał tak długo, szczególnie wiele się ich drukuje. Pewnie chciałbyś, sir, aby baśnie z nich spisane okazały się prawdą i byś sam na własne oczy mógł zobaczyć owe straszliwe monstra, o których piszą dzisiejsi autorzy... Niestety, sir. Muszę was rozczarować, panie. Żyję w tym zamku już prawie lat sześćdziesiąt i znam wszystkie jego zakamarki i tajemnice. Są w Haloven Hill lochy przepastne, krużganki, baszty i wykusze. Są i tajne przejścia, a nawet i skrytki tajemne. Ale krom twojej wiernej służby, psów, kotów, myszy, szczurów, nietoperzy i puszczyków, co się gnieżdżą na basztach, nie ma tu nikogo. Nie ma duchów, larw i upiorów w twoim zamku i nigdy ich tu nie było. Zapewniam cię, panie, że nikt nigdy o żadnym widmie w tym zamku nie słyszał. I nie dziw się temu, sir. Duchy pokutne zjawiają się tam tylko, gdzie kiedyś pleniła się zbrodnia i grzech śmiertelny. Tymczasem Haloven Hill od stuleci był gniazdem najpiękniejszych cnót rycerskich... Czasami zdarzało się, że któryś z Mac Phersonów zgrzeszył może zbytnią zapalczywością, ale nie było wśród nich nikogo, kto winny był zdrady wobec Boga, króla i honoru rycerskiego. Wśród ludzi, którzy żyli w tych murach, nie było zbrodniarza tak straszliwymi winami obciążonego, aby musiał po śmierci pokutować w postaci ohydnej mary czy upiora.
Stary sługa rzekł to wszystko głosem poważnym i pełnym wiary w prawdę wypowiadanych słów.
Sir Robert uważnie wysłuchał Douglasa, a potem odprawił go od siebie i znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Pamiętał wprawdzie doskonale nocne widmo i straszliwe wieszczby, które odeń usłyszał, niezatartym śladem wryły się w jego pamięć, lecz słowa starego sługi sprawiły, że począł wątpić w świadectwo swych zmysłów. Pomyślał, że, być może, paląc lulkę przy kominie, zasnął znużony podróżą i mocnym winem wypitym w nadmiarze i został nawiedzony przez senne zmory...
Przypomniał sobie przy tym uczone wywody pewnego starego medyka z Getyngi, zapalonego wyznawcy zeszłowiecznych zgubnych libertyńskich teorii, według których człowiek jest tylko pozbawioną ducha precyzyjną machiną podobną do skomplikowanego zegara. Medyk ten utrzymywał, że wszystkie złe sny są li tylko wynikiem oddziaływania na ludzką machinę najrozmaitszych zakłóceń, takich jak chłód, gorąco, wilgoć, nadmiar trunków i zbytnio przepełniony żołądek...
Trochę pocieszony tymi przypomnieniami, ale w swoim sercu nadal jeszcze niespokojny, sir Robert wyszedł z komnaty i po śniadaniu, które zaledwie zdołał z wielką niechęcią przełknąć, kazał konia sobie kulbaczyć i wyruszył na przejażdżkę.
Dzień był pochmurny, jesienny. Od strony morza wiał ostry przenikliwy wiatr, na deszcz się zanosiło, ale przejażdżka sprawiła, że stan ducha młodego dziedzica znakomicie się poprawił. Już od wczesnego dzieciństwa z siodłem zżyty, ukochał konne jazdy po porośniętych wrzosami pagórkach, na których piętrzyły się tajemnicze, gramitowe budowle dolmenów i menhirów, przywodzące na myśl prastare klechdy i opowieści o olbrzymach.
W czasie nauki w niemieckich uniwersytetach sir Robert przykładał się do książek i nieczęsto jeździł wierzchem. Teraz więc, gdy po tylu latach wreszcie poczuł siodło pod sobą, a na twarzy podmuchy słonego wiatru wiejącego od morza, zapomniał prawie o nocnych zdarzeniach i cały oddał się rozkoszy pędu na ognistym rumaku. Lekko pobudzając wierzchowca ostrogą, sadził przez beskresne wrzosowiska widząc na horyzoncie dalekie zarysy zielonych, dzikich gór, a nad sobą kłębowisko niskich, potarganych wiatrem obłoków. Pędził tak czas jakiś upajając się swym lotem, nie wybierając ani celu, ani kierunku galopu.
Nagle, zupełnie niespodzianie, jego rozpędzony koń stanął w miejscu, zarywając kopytami we wrzosowisko. Zdziwiony sir Robert chciał poderwać rumaka do ponownego biegu, ale wierzchowiec do tej pory tak posłuszny i doskonale ułożony odmówił wykonania rozkazu. Na nic się zdały polecenia wydawane głosem stanowczym, na nic szarpnięcia cugli, bodźce ostrogami i szpicrutą. Czarny rumak prychał i rżał rozpaczliwie, odrzucał głowę do tyłu, unosił w górę przednie kopyta, jakby szykował się do skoku, lecz zaraz opuszczał je z powrotem i grzebał nimi we wrzosach, rżąc nerwowo.
Sir Robert spostrzegł, że stanęli u stóp porośniętego gęsto jałowcami pagórka, na którego wierzchołku wyrastał stary, na pół uschnięty samotny dąb. Jego rozcapierzone, przywodzące na myśl wijące się węże, gałęzie gięły się targane podmuchami wichury. Nad drzewem krążyło gęsto stado kruków, wron i gawronów, a wiatr przynosił do uszu młodego dziedzica ich złowieszcze krakanie.
Sir Robert nie mógł pojąć, czego przestraszył się jego wierzchowiec i czemu rozkrzyczane czarne ptaszyska kołują tak uporczywie nad dębem i nie próbują nawet przysiąść na jego gałęziach. Zaciekawiony, zręcznie zeskoczył z rumaka i ściskając w ręku szpicrutę, ruszył w kierunku tajemniczego wzgórza. Odnalazł wąską, krętą ścieżynę wijącą się wśród gęstych i wysokich krzaków jałowca i poszedł nią w górę. Już po chwili znalazł się pod omszałym dębem, a krakanie czarnych ptaków, kołujących teraz tuż nad jego głową, wydało mu się jeszcze bardziej donośne i przeraźliwe. U stóp dębu dostrzegł młody dziedzic porośniętą bujną i soczystą trawą mogiłę. Nie było na niej krzyża, tylko pokryty liszajami zielonych mchów wielki kamień nagrobny, na którym odczytać można było napis wyryty starodawnymi literami:
Tu leży
Panna Muriel
zgasła w szesnastej wiośnie życia
jako
nieszczęsna ofiara
gwałtu i zbrodni
niech dobry Bóg
wybaczy jej grzechy
Nieoczekiwany dreszcz niedobrego przeczucia przeniknął sir Roberta, gdy odczytywał te słowa. Zbladł straszliwie, zimny pot zrosił mu czoło, a serce ścisnął niezrozumiały lęk.
To dziwne jego pomieszanie zmieniło się w przerażenie, gdy za plecami swymi, wśród szumu wichru i krakania kołującego ptactwa, usłyszał nagle piekielny, zjadliwy chichot.
Sir Robert pochodził jednak z rodu sławnych rycerzy, którzy nigdy nie okazywali strachu, więc zagrała w nim stara szlachecka krew. Śmiało odwrócił głowę w stronę, skąd dobiegał doń ten dźwięk przerażający. W pobliżu zobaczył siwowłosego starca. Stał on wsparty o łopatę i zanosił się piekielnym chichotem. Obok nóg jego leżał wypchany czymś węzełek. Oczy starca płonęły ogniem piekielnej nienawiści.
Młody dziedzic, przezwyciężając pomieszanie, śmiało zapytał:
- Kim jesteś, starcze, i dlaczego śmiejesz się ze mnie?
Starzec zaprzestał chichotu. Wpatrując się z dziką wściekłością w młodzieńca mocniej ścisnął trzonek łopaty i zasyczał:
- Do usług pana dziedzica! Stary Joseph McCullan ofiarowuje ci swoje służby... Czekałem cierpliwie na wasz przyjazd, panie. Wiele lat czekałem.
- Nie znam cię, starcze. Nigdy nie słyszałem twojego nazwiska...
- Ale ja za to dobrze Cię znam, ostatni z Mac Phersonów! Czyś przyszedł na jej mogiłę, aby się z niej naigrywać? Bądź przeklęty, ty diabelski pomiocie! Niech cię piekło pochłonie, synu diabła i wnuku Belzebuba! Niech twoje przeklęte imię na zawsze zostanie zapomniane!
Nie wiedzieć, co większe było, gniew czy zdumienie sir Roberta! Słysząc te obłędne złorzeczenia, który znieść spokojnie nie potrafił żaden z Mac Phersonów, zawrzał słusznym gniewem. Krew mu uderzyła do głowy i wzniósł do góry trzymaną w ręku szpicrutę. Nie uderzył jednak. Zdziwienie okazało się silniejsze i obezwładniło jego siły... Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten siwowłosy, stojący nad grobem starzec, którego, mógłby przysiąc, nigdy na oczy nie oglądał, tak straszliwie mu złorzeczy. I pomyślał sir Robert, że z pewnością staruszek ten to jakiś niespełna rozumu włóczęga, który nie wie, co czyni. Na myśl tę zawstydził się swojego uniesienia, które sprawiło, że o mało nie uderzył nieszczęśnika szpicrutą.
Wzruszył więc tylko ramionami, uśmiechnął się łagodnie i oddalił od mogiły pod dębem. Kiedy odchodził wąską ścieżką wiodącą wśród gęstwy jałowców, goniły go jeszcze pełne szaleńczej nienawiści przekleństwa miotane przez starca.
To dziwne spotkanie zapadło jednak głęboko w pamięć młodego dziedzica. Gdy więc następnego dnia rozmawiał ze swym wiernym Douglasem, opowiedział mu o tym, co się wydarzyło i zapytał, czy stary sługa nie mógłby go objaśnić, kim był ten rozwścieczony starzec i czyją to mogiłę znalazł na wzgórzu pod samotnym dębem.
Douglas skrzywił się niechętnie i parsknął gniewnie:
- Ten wściekły starzec to Joseph McCullan, ostatni z rodu tych drapichrustów... Szkoda, sir, że nie potraktowałeś go jak należało... Temu łajdakowi powinno się spuścić solidne baty! Od lat włóczy się po okolicy i opowiada wyssane z brudnego palca oszczercze historie o Mac Phersonach... Wszyscy tu znają Josepha i nikt mu nie uwierzy nawet na jednego pensa...
A ta samotna mogiła, panie, to grób samobójczyni. Muriel McCullan przed stu laty zadała sobie śmierć haniebną i owiesiła się na tym dębie, nie bacząc na to, że była przy nadziei... To straszny grzech, panie...
Chciałeś, sir, słyszeć o duchach i upiorach. Nie masz duchów w zamku Mac Phersonów, ale nie radzę wam, panie, chodzić nocą koło tamtej piekielnej mogiły. Ludziska bajają, że tam straszy, i to mocno... To właśnie z przyczyny tej ladacznicy McCullanowie od stu lat oczerniają Mac Phersonów, a i ten stojący już jedną nogą w grobie łajdak Joseph, zamiast myśleć o sądzie ostatecznym, strzępi swój jęzor po wszystkich karczmach w okolicy, opowiadając plugawe brednie...
Ale nie warto się nim przejmować, sir. Któż tam by zwracał uwagę na bezsilne naszczekiwanie nędznych psów...
- Powiedz mi, Douglasie, co ów McCullan opowiada przeciwko mojej rodzinie?
- Nie chcę o tym mówić, sir. Te ohydne oszczerstwa chybaby mi nawet nie przeszły przez usta...
- Rozkazuję ci mówić, Douglas. Chcę znać prawdę!
- Prawdę, sir? Prawda jest prosta i oczywista. Muriel McCullan była jawnogrzesznicą. Łajdaczyła się ze wszystkimi chłopakami z całej okolicy. Ale szelma była podobno gładką dziwką. Wasz pradziad, panie, sir Jonathan Mac Pherson był dzielnym rycerzem i prawym jakobitą, ale jak wielu z Mac Phersonów miał krew gorącą i nie opędzał się od dziewuch. Może i rzeczywiście kiedyś zdarzyło mu się uszczypnąć tę Muriel raz i drugi... Ale nic więcej! Sir Jonathan był człowiekiem honoru...
Pewnego jesiennego dnia ta ladacznica obwiesiła się na dębie, pod którym ją potem bez księdza pochowano. Wszyscy we wsi wiedzieli, że była przy nadziei. A kiedy diabli wzięli już do piekła jej plugawą duszę, ci przeklęci McCullanowie uknuli straszliwą intrygę. Byli dzierżawcami waszego pradziada, sir, i pewnie chodziło im o to, aby nie musieli płacić należnej tenuty. Diabeł ich pewnie podkusił, piekielników! Zaczęli lamentować i rozgłaszać wszem i wobec, że ta ladacznica Muriel była czystą dziewicą, pragnącą jako mniszka poświęcić się służbie bożej. I wymyślili sobie, że wasz pradziad, sir, zniewolił ją siłą po pijanemu, a potem wydał na rozpustę swoim równie pijanym jak on kompanom. Ona ponoć nie mogąc znieść swej hańby i widząc, że gwałt jej zadany mieć będzie swoje naturalne skutki za dziewięć miesięcy, powiesiła się z rozpaczy...
Wasz pradziad, sir, gdy do uszu jego doszły te niegodne oszczerstwa, uniósł się słusznym gniewem. Kazał McCullanów wygnać z dzierżawy, dom ich spalić, a oszczerców wybatożyć pod pręgierzem. Stary McCullan jakoś nie przeżył tego batożenia, a jego dwaj synowie, bracia Muriel, zaprzysięgli zemstę. W pierwszą rocznicę śmierci siostry spróbowali świętokradczo targnąć się na życie waszego pradziada. Z bożą pomocą wasz pradziad, panie, wyszedł cało z tej opresji. Złoczyńcy zaś zostali przykładnie ukarani. Starszego brata powieszono na rozstajnych drogach, a młodszego w przypływie łaskawości sir Jonathan raczył ułaskawić i szubienicę zamieniono mu na piętnowanie rozpalonym żelazem i galery, z których powrócił po latach dwudziestu. Przed śmiercią zdążył się jeszcze ożenić i spłodzić syna. Ten syn, to właśnie ów łajdak Joseph, któregoś widział przy grobie tej ohydnej ladacznicy...
Stary sługa zamilkł, a widząc, że jego opowieść wywarła na młodym dziedzicu wielkie wrażenie, pokiwał smutno głową i dorzucił po chwili:
- Nie zatruwajcie sobie serca, sir, dawnymi sprawami. Oszczerstwa starego Josepha nie mogą wam zaszkodzić. Ludziska wiedzą, jak to było naprawdę. Miłują wasz ród, sir, i nie dają wiary wściekłym naszczekiwaniom...
Sir Robert odesłał od siebie starego sługę i pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach. Wspomnienie straszliwego widma na nowo odżyło w jego pamięci. Po tym, co usłyszał od starego sługi, zaczął wątpić, czy upiór, który go nawiedził, był li tylko snem marnym... Paląc lulkę przy kominie i wsłuchując się w dobiegające zza okna zawodzenia wichury i pojękiwania puszczyków na basztach, rozmyślał o tym, co mu się dotychczas w Haloven Hill przydarzyło, a w sercu młodzieńca rodził się obezwładniający lęk...
Mijały dni, tygodnie i miesiące. Chłodną wiosnę zastąpiło krótkie północne lato, które z kolei przemieniło się szybko w zasnutą mgłami jesień. Zakwitły liliowo wrzosowiska, a liście na drzewach przybrały najrozmaitsze odcienie brązu, żółci i purpury. Dni stawały się coraz krótsze, a rankami na wrzosowiskach pojawiać się poczęły siwe pasemka szronu.
Życie w zamku toczyło się powoli i jednostajnie. Młody dziedzic codziennie rano wysłuchiwał, co o sprawach gospodarskich donosił mu stary Douglas i wydawał stosowne polecenia, stosując się zresztą zwykle do rad starego sługi, potem wyruszał na konne przejażdżki po wrzosowiskach lub ze strzelbą szedł strzelać ptactwo nad jeziorem. Ale smutny był, roztargniony i widać było, że serce gnębi mu jakaś troska.
Uczta, jaką wydano na zamku w dniu jego powitania, była ostatnim takim radosnym zgromadzeniem w tych starodawnych murach. Młody dziedzic żył bowiem jak odludek. Nie zapraszał gości, nie jeździł do nikogo z sąsiadów w odwiedziny. Wyraźnie unikał ludzi. Nawet z wiernym Douglasem rozmawiał tylko wtedy, gdy było to konieczne.
Stary sługa, który chłonął każde słowo swego pana i rozkochanym wzrokiem śledził wszystkie drgnienia malujące się na jego szlachetnej twarzy, w mig pojął, że młodego dziedzica coś dręczy. Frasował się bardzo swoim odkryciem... Nie tak wyobrażał sobie bowiem stary sługa powrót młodego dziedzica do starodawnej siedziby przodków... Marzyło mu się, że zamek stanie się miejscem ciągłej wesołości i zabawy, jak to nieraz za dawnych czasów bywało. Wyobrażał sobie, że zamkowa sień rozbrzmiewać będzie skocznymi dźwiękami kobz i hucznymi wiwatami, że nastanie czas świetnych polowań, wesołych uczt i radosnych zabaw... Spodziewał się, że młody pan szybko ożeni się z jakąś piękną dziewczyną, która szybko urodzi mu wielu krzepkich i zdrowych synów, a stary sługa uczyć ich mógł będzie jazdy konnej, tropienia lisów i trudnej sztuki władania strzelbą. Ze smutkiem zrozumiał stary Douglas, że nic nie wskazuje na to, aby te jego najskrytsze, najgorętsze marzenia miały spełnić się prędko...
Nie raz i nie dwa zamyślał stary sługa spytać się swego pana, co go tak trapi i czemu młody dziedzic stroni od ludzi, od wesołości i zabaw... Ale nigdy nie śmiał tego uczynić, mimo że znał sir Roberta od malutkiego dziecka i widział, jak młody panicz stawiał pierwsze jeszcze chwiejne kroczki, prowadzony za drobną rączkę przez wierną piastunkę. Zbyt wielki był szacunek, jaki żywił stary Douglas dla kogoś, kto nosi święte nazwisko Mac Phersonów, aby ośmielił się go nagabywać w sprawach, o których młody dziedzic sam nie raczył niczego powiedzieć...
Przyczynę dziwnego zachowania sir Roberta upatrywał stary sługa w zbędnej nauce, która obciążała umysł młodzieńca w ciągu lat studiów na niemieckich uniwersytetach... I po trosze odczuwał nawet Douglas żal do ojca sir Roberta, który ulegając nowomodnym obyczajom wysłał syna do szkół zagranicznych... Hej! Nie tak dawniej bywało - rozmyślał stary Douglas. - Nie tak drzewiej bywało! Nikt nie zaprzątał sobie wtedy głowy zbędnymi książkowymi mądrościami... Dla prawego szlachcica wystarczało, żeby umiał czytać, pisać, a i bez tego od biedy mógł się on obejść. Najważniejsze, aby szlachcic był szczerym jakobitą, dbał należycie o honor rycerski, dobrze trzymał się na koniu i umiał sprawnie kłuć szpadą...
Przypuszczał też stary sługa, że w zachowaniu młodego dziedzica zaszłaby może zmiana, gdyby spotkał on jakąś piękną pannę, której uroda i obyczaje przypadłyby mu do serca... Nie wątpił Douglas, że w takim przypadku odezwałaby się w młodym dziedzicu gorąca krew Mac Phersonów i wkrótce na zamku pojawiłaby się jednak młoda pani, a w niewiele czasu potem rozległoby się pewnie z kolebki kwilenie dziecięcia...
W naiwnej chytrości staruszek w rozmowach ze swoim panem często opowiadał mu o wielkich zaletach córek okolicznej szlachty. Wychwalał pod niebiosa ich obyczaje i urodę i pilnie baczył, czy na bladej, zmęczonej twarzy sir Roberta nie odmaluje się cień choćby jakiegoś zainteresowania... Ale nic z tego... Młody dziedzic jakby nie słyszał opowieści Douglasa. Nie zadawał o te panny żadnych pytań i nie przejawiał najmniejszej chęci zawarcia z nimi znajomości.
Trapił się tedy starzec tą sytuacją i coraz częściej, aby uśmierzyć gryzące go troski, wymykał się wieczorami do oberży na rozstajnych drogach, gdzie grzejąc się przy kominie i słuchając kobziarzy topił swój smutek w jałowcówce.
Nadszedł wieczór wigilii dnia Wszystkich Świętych. Tego wieczoru, jak Szkocja długa i szeroka, chłopacy wśród dzikich okrzyków palili wypełnione uwiędłymi liśćmi uplecione z trzcin i słomy kukły, a kładąc się na spoczynek wieśniacy stawiali na stołach specjalnie na tę okazję upieczone placki i szklanice napełnione winem, przeznaczone dla zmarłych przodków, których duchy wracają tej nocy do miejsc, w których żyli i umarli. Wokół komina posypywano też piasek, aby rankiem odcyfrować na nim odbicia stóp duchów, które przy wygasającym żarze grzały swe zlodowaciałe od grobowego chłodu członki.
W ten właśnie wieczór stary Douglas odwiedził oberżę na rozstajnych drogach. Wypił dzban piwa i kwaterkę jałowcówki, pogwarzył o minionych czasach z innymi starcami i powspominał przyjaciół, którzy już dawno odeszli z tego świata. A gdy późno się już zrobiło, pożegnał stary Douglas kompanów i ruszył do domu. Było ciemno jak oko wykol, ciężkie chmury przesłaniały księżyc i gwiazdy, a jesienny wicher ciął deszczem wyjąc przenikliwie i ponuro, niby stado zgłodniałych ludzkiej krwi wilkołaków. Stary Douglas, smagany uderzeniami porywistej wichury, kulił się pod swoją kapotą i żwawo pospieszał błotnistym gościńcem prowadzącym do zamku.
Nagle zwidziało się starcowi, że w ciemności coś przed nim tajemniczo majaczy. W tej samej prawie chwili, zza rozognionych przez wichurę chmur, wyjrzał na moment księżyc i w jego trupim blasku zobaczył Douglas na środku gościńca konia pod siodłem, a obok rumaka jakąś postać z wodzami w ręku. Księżyc skrył się za chmury równie niespodziewanie, jak uprzednio pokazał swoją tarczę, i Douglas zdążył tylko zauważyć, że postać ta, raczej wzrostu niewielkiego, odziana jest w ciemną pelerynę z kapturem.
Zdumiał się Douglas, bo zrozumieć nie potrafił, kto może w taką pogodę zdążać gościńcem wiodącym do zamku Haloven Hill, i jednocześnie poczuł starzec nagle, że w jego sercu zapala się zimny płomyczek trwogi...
Ale uspokoił się Douglas, gdy usłyszał głos, którym nieznajomy doń przemówił. Był to cichy, łagodny i pełen niewysłowionej słodyczy głos młodej kobiety. Z jego pięknej intonacji i czystości wymowy pojął Douglas, że ma do czynienia nie z wiejską jakąś dziewczyną, lecz z młodą damą.
Postać w czarnej pelerynie rzekła drżącym głosem:
- Starcze, kimkolwiek jesteś, zaklinam cię, pomóż mi... Potrzebuję pomocy.
- I otrzymasz ją pani - dwornie odrzekł stary Douglas, który niejedno już widział na świecie i potrafił rozmawiać z damami. - Kim jesteś, pani, i jakiej pomocy oczekujesz?
- Moje nazwisko, starcze, nic ci nie powie. Przybyłam tu z bardzo daleka do mego krewnego, który mieszka we dworze Lohes Hall... Wiesz gdzie to jest?
- Wiem, pani. Siedem mil stąd... Ale zadziwiasz mnie, pani, Lohes Hall to stara opuszczona siedziba i nikt tam od lat nie mieszka.
- Mylisz się, starcze. Mój wuj przed kilku miesiącami kupił tę posiadłość i w niej zamieszkał. Musiałeś o tym jeszcze nie słyszeć.
- Możliwe, pani.
- Przyjechałam tu niedawno do mego krewnego na czas jakiś, aby pokrzepić swe delikatne zdrowie wiejskim powietrzem... Dziś w południe wyjechałam jak zwykle na konną przejażdżkę. Nie wiem dlaczego, ale koń nagle się spłoszył i poniósł. Wiele czasu minęło, zanim go zdołałam ujarzmić... Ale straciłam kierunek... Mrok zapadł, a ja już od wielu godzin błąkam się wśród wrzosowisk zgłodniała i zziębnięta... Obawiam się, starcze, że przypłacę tę niefortunną przygodę ciężką chorobą. Dreszcze straszliwe zaczynają mną wstrząsać i czuję też, jak mnie pali zła gorączka... Nie wiem, co mam robić, starcze.
- Uspokój się, pani! Twe kłopoty już się skończyły... Zaprowadzę cię do zamku mego pana, gdzie znajdziesz schronienie, godziwą wieczerzę, ogień na kominku, suchą odzież i wszystko, co niezbędne dla młodej damy.
I zaprowadził Douglas nieznajomą do zamku w Haloven Hill. A kiedy w świetle rzucanym przez latarnię, którą trzymał w ręku sługa rozwierający zamkowe wrota, ujrzał Douglas jej twarz wyłaniającą się spod ciemnego kaptura, zdumiał się starzec niezwykłą pięknością młodej damy. Oblicze miała powabne, cerę białą jak śnieg, okraszoną delikatnymi rumieńcami, nosek kształtny, usta słodkie i foremne, brew pięknie wyrysowaną, a oczy wielkie i ciemne. Spod kaptura wyłaniały się długie, niezwykle jasne włosy, puszyste i piękne.
Jej uroda w połączeniu z mniemaniem, jakie z dotychczasowej rozmowy z nią Douglas wyniósł, iż dama ta jest osobą dobrze urodzoną, wychowaną i nadzwyczaj rezolutną, sprawiły, że stary sługa pomyślał z rozrzewnieniem, że taką właśnie kobietę chciałby widzieć jako panią zamku, małżonkę młodego dziedzica i szczęśliwą matkę jego dzieci... Ach, jaka piękna byłaby to para! - myślał z rozrzewnieniem, kiedy spoglądał na nich oboje, gdy młody dziedzic, zawiadomiony o przybyciu niespodziewanego gościa zszedł do zamkowej sieni, aby witać piękną amazonkę.
Po krótkiej chwili stary sługa z radością zauważył, że uroda i słodki wdzięk bijący z postaci nieznajomej wywarły wielkie wrażenie także i na młodym dziedzicu. To, czego nie mogły sprawić codzienne opowieści Douglasa o zaletach i urodzie posażnych panien z sąsiedztwa, zdziałał w jednej chwili urok pięknej nieznajomej. Pełne gorzkiej melancholii pomieszanie zniknęło bez śladu z twarzy sir Roberta, oczy jego nabrały blasku, a lica młodzieńca okresił rumieniec...
Stary sługa zrozumiał, że w młodym dziedzicu zagrała wreszcie krew Mac Phersonów, której żar wydawał mu się chwilowo stłumiony latami bezpotrzebnej nauki. Miał starzec nadzieję, że jeżeli się nawet okaże, iż nieznajoma, o której przecież nie wiedział niczego, nie okaże się godną zostać towarzyszką życia sir Roberta i matką nowych pokoleń Mac Phersonów, to jednak przemiana, jaka zaszła w młodym dziedzicu, pozostanie trwałą, gorąca krew Mac Phersonów nie da się już przytłumić i sir Robert wkrótce znajdzie dla siebie odpowiednią małżonkę.
Kazał Douglas podać wieczerzę dla tajemniczego gościa w zamkowej sieni, gdzie na kominie rozpalono wielki ogień. Stary Douglas obsługiwał sam młodą parę pogrążoną w dwornej rozmowie. Nalewał wino do kielichów i kroił mięso, a przez cały czas serce jego tajało z rozkoszy, gdy widział, jak jego młody pan z coraz większym zapałem bawi rozmową jasnowłosą nieznajomą.
Kiedy wypito już wino i zjedzono zimne mięsa, które Douglas podał na najpiękniejszej srebrnej zastawie, używanej w zamku tylko od wielkiego święta, piękna nieznajoma, stwierdziwszy, że jej odzież wyschła już zupełnie w cieple bijącym od trzaskających wesołym ogniem ogromnych kłód płonących na kominie, powiedziała:
- Pięknie wam dziękuję, panie, żeście mnie w swoim zamku nakarmili i ogrzali. Jestem wam wdzięczna za wszystko, ale nie mogę już dłużej nadużywać waszej gościnności. Zapewne i rumak mój także wypoczął w suchej i ciepłej stajni przy pełnym żłobie. Więc już go dosiądę i wyruszę w drogę do mego wuja. Bądźcie mi, panie, łaskawi wskazać kierunek podróży.
Przeogromne zdziwienie odmalowało się na obliczu sir Roberta.
- Czy mnie, pani, uszy przypadkiem nie mylą? Chcesz więc już opuścić mój dom? Czym się ja nie przesłyszał?! Kazałem dla Was przygotować najwygodniejszy pokój gościnny, w którym napalono już w kominie... Nie myśl, pani, o odjeździe... a jeśli pragniesz zażegnać niepokój wuja, to pchnę natychmiast umyślnego do Lohes Hall. Popędzi tam co koń wyskoczy z wieścią, żeś pani zdrowa, bezpieczna i jutro powrócisz. Nie myśl, pani, o wyjeździe.
Piękna nieznajoma uśmiechnęła się słodko:
- Muszę wyjechać, panie. I to nie mitrężąc czasu już więcej. Nie proś mnie, bym pozostała. Jest to niemożliwe, mój panie.
- Niepodobne jest, pani, abyś wyjechała! - wykrzyknął sir Robert z ogromnym zapałem. - Przenigdy się na to nie zgodzę!
Uśmiech znikł bez śladu z bladej twarzy nieznajomej. Zmarszczyła lekko piękne brwi i zapytała poważnym głosem:
- Czyżbym stała się waszym więźniem, o panie?
Młody dziedzic zmieszał się słysząc to pytanie i pospieszył z wyjaśnieniami:
- Źleś mnie, pani, zrozumiała. Jesteś panią swojej woli i odejść możesz choćby w tej chwili, lecz błagam cię, pani, nie czyń tego. Na dworze deszcz, zimno i wichura, a droga daleka. Ponownie ją zmylisz, o pani. Nie gardź więc moją gościną i zaklinam cię na wszystkie świętości, pozostań.
- To nie jest możliwe, panie. Oszczędź mi więc próśb. Nie nalegaj. Muszę cię opuścić.
- Dlaczego, pani? Cóż jest tego przyczyną?
- Powiem ci, panie. Dbałość o cześć niewieścią nie zezwala mi na spędzenie nocy w domu obcego mężczyzny. Czułabym się pohańbiona takim postępkiem.
Rumieniec oblał lica młodzieńca. Sir Robert krzyknął z gniewnym zdumieniem:
- Obrażasz mnie, pani! Czym ja na to sobie zasłużył? Przysięgam ci na swój honor, że nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. W zamku Mac Phersonów nic nie grozi żadnej dziewicy.
Blady, szyderczy jakby uśmiech przewinął się po ustach nieznajomej, ale nie podjęła słów sir Roberta i nie próbowała podać ich w wątpliwość. Nadal trwała jednak w swym niezłomnym postanowieniu.
Próżno sir Robert jak najgoręcej przedkładał jej swoje racje, tłumaczył niedogodności i niebezpieczeństwa nocnej podróży. Piękna nieznajoma pozostawała niewzruszoną. A kiedy zrozumiał, że dama z pewnością nie zmieni swych nierozsądnych zamiarów, z mocą oświadczył, że przystanie na nie tylko pod warunkiem, iż dama zgodzi się, by jej w tej nocnej wycieczce towarzyszył, służył za przewodnika i obrońcę.
Piękna nieznajoma łatwo zgodziła się przyjąć jego służby. I już w niewiele minut potem zdumieni słudzy zobaczyli, jak ich dziedzic wyjeżdża z zamku w towarzystwie tajemniczej amazonki odzianej w czarną pelerynę. W jednej chwili, gdy tylko konie minęły bramę, sylwetki jeźdźców zagubiły się w mroku, a wycie wichury zagłuszyło natychmiast tętent kopyt wierzchowców.
Stary Douglas, który nie był świadkiem odjazdu, gdyż przed końcem wieczerzy opuścił sień zamkową, aby doglądać przygotowania noclegu dla nieznajomej, gdy się o nagłym wyjeździe tej pary dowiedział, zdumiał się wielce.
W sercu starego sługi zrodziła się rozterka. Z jednej strony rad był, że młody dziedzic tak łatwo wyzbył się melancholii i z takim zapałem ofiarował swe służby młodej damie, z drugiej jednak zafrasował się o niego. Niepokój jego wzrósł jeszcze, gdy z blanków zamku popatrzył w noc otulającą szczelnym czarnym płaszczem okolicę. Wichura właśnie wzmogła się jeszcze, a jej wycie przywodziło na myśl jęki potępieńców cierpiących niewypowiedziane katusze piekielnego ognia.
W miarę upływu czasu niepokój o młodego dziedzica coraz mocniej doskwierał staremu słudze. Próżno powtarzał sobie, że sir Robert doskonale zna przecież okolice i z pewnością nie zgubi kierunku nawet w mroku zupełnym i przy takiej piekielnej pogodzie. Próżno zapewniał sam siebie, że okolica jest zupełnie bezpieczna, a w sąsiedztwie od lat już nie widziano ani zbójców, ani niebezpiecznego zwierza, więc nic grozić nie może samotnym podróżnym. Nie minęła jeszcze godzina, a stary Douglas wyłamywał już sobie palce ze strasznego niepokoju i zaczynał przeklinać chwilę, w której zaofiarował gościnę w zamku spotkanej na drodze damie.
Ale najstraszniejsze było jeszcze przed starcem. Nagle zegar na zamkowej wieży wybijać zaczął północ. Głuche uderzenia przetoczyły się po sklepionych komnatach i wypełniły posępnym dudnieniem zamkowe krużganki i korytarze. A kiedy rozległo się dwunaste, ostatnie uderzenie, ogień płonący na kominie w sieni zamkowej zaskwierczał straszliwie i z trzaskiem sypnął fontanną miliona iskier, a jednocześnie z ogromnym hukiem pękła i rozsypała się w gruzy zwieńczająca sklepienie kamienna tablica z wizerunkiem herbu Mac Phersonów. W tej samej chwili do uszu struchlałego z trwogi starca i wszystkich mieszkańców zamku doleciał przerażający, iście diabelski i szyderczy chichot, dobywający się jakby z samego dna piekieł.
Zamarło serce starego sługi. Te złowróżbne znaki sprawiły, że jego okropne przeczucia zmieniły się w straszliwą pewność. Teraz już zrozumiał, że groza i nieszczęście weszły wraz z tajemniczą nieznajomą w progi starodawnej siedziby Mac Phersonów. Ale nie stracił głowy wierny sługa. Dobrze wiedział, że jego najświętszym obowiązkiem jest spieszyć z pomocą młodemu dziedzicowi. Skrzyknął więc sługi i domowych, zadbał o to, by zabrali ze sobą broń i latarnie, i dosiadłszy koni całą kawalkadą ruszyli w noc ciemną. Prowadziły ich psy gończe, którym podsunięto pod nosy stare ubranie sir Roberta. Psy z miejsca schwyciły trop i skomląc z podniecenia wiodły ich przez wrzosowiska sobie tylko wiadomym śladem.
Mknęli co koń wyskoczy, a porywy straszliwej wichury targały ich płaszcze, które rozwiewały się za nimi na kształt potwornych, nietoperzowych skrzydeł. I wkrótce znaleźli się w pobliżu porośniętego jałowcami wzgórza, na którym wyrastał samotny dąb. W zimnym blasku księżyca, który właśnie wysunął zza rozognionych piekielną wichurą chmur swą srebrzystą tarczę, ujrzeli to drzewo. Jego bezlistne, mokre i poskręcane w fantasmagoryczne zawijasy gałęzie gięły się targane podmuchami wściekłego huraganu.
Douglas poznał miejsce przeklęte i serce mu zamarło ze zgrozy. Psy skomląc przeraźliwie rwały się na uwięziach. Ścieżka wiodąca na szczyt wzgórza biegła wśród splątanych i gęstych jałowców. Była kręta i wąziutka, więc musieli zsiąść z koni, które poczęły prychać trwożliwie i grzebać kopytami. Pod przewodem starego Douglasa z zapalonymi latarniami w rękach, gnani złowróżbnym przeczuciem wspinali się na wzgórze. Już wkrótce stanęli u stóp dębu. I tu w upiornym blasku księżyca i migotliwym świetle rzucanym przez latarnie ich przerażonym oczom ukazał się widok okropny, którego groza sprawiła, że zimne łapy lodowatego strachu zacisnęły się na ich sercach.
Znaleźli swojego pana.
Leżał obok samotnej mogiły. Był martwy. Jego szlachetne oblicze wykrzywił wyraz obłędnego lęku, który także odmalował się w jego szeroko rozwartych oczach. Na odsłoniętej szyi młodego dziedzica ujrzeli ogromną krwawą ranę. Ale czekał ich widok jeszcze okropniejszy. Samotna mogiła była rozkopana. Zajrzeli do jej wnętrza świecąc sobie latarniami. W grobowym dole dostrzegli rozwartą trumnę ze zbutwiałych desek. Spoczywał w niej pożółkły szkielet odziany w czarną , okrytą pleśnią i pyłem grobowym suknię. Czaszkę szkieletu otulały długie, bardzo długie złociste włosy, zęby czaszki były wyszczerzone i splamione świeżą krwią, połyskującą niesamowicie w blasku rzucanym przez latarnie.
Na ten widok straszliwy stary Douglas wydał z siebie okrzyk okropny, pełen niewypowiedzianego bólu i zgrozy. Potem krzyk ten zamienił się w przeciągły, rozdzierający uszy jęk. Stary Douglas osunął się na ziemię i wstrząsany straszliwym szlochem przyczołgał się do ciała swego pana. Oparł siwą głowę na jego martwej piersi, wykrzyknął jeszcze raz głosem wielkim, w którym były zawarte wszystkie tony najgłębszej rozpaczy i zamilkł na zawsze. Pękło serce starego sługi!
Wszyscy obecni skamienieli z bólu i zgrozy, i trwali nieruchomi niby nieme pomniki trwogi i osłupienia. A gdy nagle do zawodzenia wichru dołączył się niesamowity, chrypliwy chichot pełen diabelskiego wręcz triumfu, porażeni strachem rzucili się do bezładnej ucieczki gubiąc po drodze broń i latarnie.
Po chwili nie było już ich na wzgórzu. Księżyc świecił, a diabelski, rechotliwy chichot trwał, potężniał i gnany wichurą rozprzestrzeniał się po okolicznych wrzosowiskach. To śmiał się tak stary Joseph McCullan. Skryty w gęstwinie jałowców był świadkiem wszystkich wydarzeń i jego okrutne serce pławiło się teraz w rozkoszy zaspokojonej zemsty. Śmiał się długo i triumfalnie... Jedną ręką wspierał się na wbitej w ziemię łopacie, w drugiej ściskając flaszeczkę z diabelskim eliksirem matki Lurrie, który przez tyle miesięcy co noc wlewał między zaciśnięte trupie zęby czaszki panny Muriel.
Opowiadanie znajduje się w zbiorku autora pt Sześć barw grozy
oraz w antologii Pokój na wieży. Opowieści wampiryczne
Świetne opowiadanie, posiadające niesamowity klimat. Niecierpliwie czekam na kolejne opowiadania.
OdpowiedzUsuńniesamowite :) również bardzo chętnie przeczytam inne. I chętnie całą tę serię.
OdpowiedzUsuń