poniedziałek, 2 lipca 2012

Isolde Kurz - Słoneczna mara


          W ostatni wieczór przed odjazdem całe towarzystwo zebrało się we Florencji - gromadka niemieckich przyjaciół, którzy spędzili zimę w Italii, przemierzając ją śpiesznie znanymi szlakami. Wszyscy mieli już dość wrażeń i tęsknili za domem. Nieustanny, nie mieszczący się już w żadnych słowach podziw przechodził powoli w znużenie. I tak kraj, który wzbudzał z początku same zachwyty, zaczynał stopniowo doprowadzać do pasji, gdy okazywało się, że życia nie starczy, aby zgłębić wszystkie jego bogactwa.
          Wyrazicielem tej przytłaczającej atmosfery stał się młody artysta, odznaczający się niezwykłą przenikliwością, który dotarł w swych wędrówkach najdalej ze wszystkich.
          Nie chciałbym przecież żyć w kraju, gdzie wszystko zostało już dokonane, jakże to zniechęca i przytłacza. Na każdym kroku zastępują nam drogę zmarli i słynny dwuwiersz Schillera nabiera odwrotnego znaczenia, bo to do nich należą godziny, a żywi nie mają racji.
          Włoska przyroda, wtrąciła młoda kobieta, nie jest właściwie przyrodą, lecz raczej sztafażem, czymś do oglądania. Nie sposób wtargnąć do jej wnętrza, można ją co najwyżej obserwować z boku. Wolę już nasze niemieckie dębiny z ich wilgotnymi, mszystymi dywanami i szemrzącymi strumykami. Są nam bliższe i mówią naszym językiem. Czyż jest coś bardziej wyniosłego niż te zamknięte w sobie pinie i cyprysy, które zdają się powiadać człowiekowi: "Odczep się, nie mam z tobą nic wspólnego" lub też nieprzystępne ignorują w ogóle jego obecność.
          Ja, powiedział ktoś inny, nie mam Italii nic do zarzucenia, wyjąwszy fakt, że jest tu zbyt jasno i światło słoneczne przenika do najmniejszej szczeliny. Nic się tu nie ukryje, nie ma najdrobniejszego nawet mrocznego zakątka, nie ma tu miejsca dla duchów, błędnych ogników i gnomów. Nie chciałbym żyć w kraju, w którym nie ma upiorów.
          Czy to prawda, że we Włoszech nie ma upiorów? - dopytywali się pozostali.
          Z całą pewnością. Mogę się tu powołać na młodego woźnicę, który obwoził nas po Maremmie. Kiedy tylko miałem okazję usiąść obok niego na koźle, wypytywałem go o opowieści z krainy duchów. Z początku nie mógł zrozumieć, o co w ogóle chodzi. Sprawa wyjaśniła się dopiero, gdy wytłumaczyłem mu, czym są duchy - duszami powracających zmarłych. Spojrzał na mnie z ogromnym zdziwieniem i przecząco potrząsnął głową. W jego rodzinnych stronach w okolicy Sieny, powiedział, nic o takich rzeczach nie wiadomo. Zmarli spoczywają w spokoju tam, gdzie ich pogrzebano. Nagle coś sobie jednak uświadomił i dodał: - Tak, teraz sobie przypominam, kiedy byłem mały i chodziłem jeszcze do szkoły, słyszałem o niejakim - jak on się tylko nazywał - Łazarz zdaje się, który miał podobno powstać z martwych. Ale nie można przecież wierzyć temu, co ludzie wygadują.
          Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Głos zabrał teraz mężczyzna, siedzący dotąd w zupełnym milczeniu. Słuchano go z uwagą, bo był dziwakiem, i otwierał usta tylko wtedy, gdy miał rzeczywiście coś do powiedzenia, a ponadto mieszkał w tym kraju, znanym pozostałej części towarzystwa jedynie z pośpiesznych podróży, od dwudziestu bez mała lat.
          - Nie ma upiorów? - zaczął wolno i monotonnie. - No tak, jeśli mówicie państwo o szarych bądź czarnych, przemykających chyłkiem cieniach północy, to rzecz jasna, muszę się z państwem zgodzić: nie ma ich tu, bo natychmiast pożarłoby je słońce. Lecz gdybyście państwo posłuchali mojej rady i spędzili w Italii pełnię lata miast uciekać przed pierwszym skwarem, zobaczylibyście, czym są włoskie upiory.
          Mówił niskim, jednostajnym, hipnotyzującym głosem.
          - Duchy w pełni lata? - odezwało się kilka głosów, w których zabrzmiała nutka powątpiewania.
          - Oczywiście. Rzecz w tym, że państwo nie potraficie wyzwolić się spod presji utartych wyobrażeń. Jeśli słyszycie o duchach, myślicie natychmiast o zimowych wieczorach, zaśnieżonych polach, nawałnicy, mgle i północnej godzinie. I wtedy zjawiają się płochliwe, pełznące cienie, które bardziej zgoła lękają się żywych istot niż te owych błądzących w mroku, nieuchwytnych postaci. Tu noc nie jest wcale ostoją ciszy i spoczynku, jest pełna hałasu i muzyki, należy do żywych. Niech mi ktoś jednak pokaże choćby jedno rozmazane widmo północy, które w swej okropności mogłoby zmierzyć się z białą marą południa. Jak zbiec przed słoneczną marą, jeśli ona doścignie mnie nawet w spalonej przez słońce, nie znającej cienia Kampanii, jeśli wybałusza na mnie swe zimne, wypłowiałe od światła oczy żeglarza, które zespoliły w sobie niezmierzone przestrzenie pustyń i oceanów? Zmora ta czuje się najlepiej w okresie przesilenia letniego, w południe, przy ogłuszającym dźwięku cykad, na rozległych, rozżarzonych równinach, wśród złocistożółtych łanów pszenicy, gdzie powietrze drży od skwaru i milknie nawet skowronek. Jej domem jest brzeg morza, gdzie rozpalony piasek odbija światło jak zwierciadło. Nadciąga zwykle z Afryki, dmuchając po drodze swym gorącym oddechem w twarz żeglarzom, którzy oszołomieni staczają się z pokładu. Na drodze jej wędrówek nie zakwitnie żaden kwiatek, nie zazieleni się najpodlejsza nawet roślinka. A mimo to jest ona równie piękna jak okrutna. Z bliska ujrzałem ją tylko dwukrotnie, za pierwszym razem w Pizie. Znacie państwo Pizę? Ależ nie, widzieliście ją jedynie w czasie deszczu. Wyobraźcie więc sobie państwo plac katedralny rozżarzony w słońcu, osamotniony w oddaleniu od gwarnego świata, cudowne kamienne pnącza spowite oszałamiającą zmysły, nieziemską jasnością, która pozbawia je przedmiotowości, przenosząc rzeczy w sferę zjawisk. Marmurowa bajka, skamieniały sen na jawie na szmaragdowozielonej łące. Urągająca prawom równowagi, niepokojąca oko krzywa wieża, katedra i baptysterium oślepiające jak śnieg, a jednocześnie przezroczyste w tym intensywnym świetle, za nimi cmentarz, a jeszcze dalej czarny mur miejski - granica świata. Powietrze jest o tej porze lekkie jak eter, a z ziemi, która zdaje się być zupełnie ulotna, wydostają się duchy, by usadowić się przy bramie cmentarnej. Jest to najodpowiedniejsze miejsce dla słonecznej mary, jej książęca metropolia. Tam też po raz pierwszy dane mi było doznać okropności tej zmory unoszącej się z otchłani wszechrzeczy. Ale to jeszcze nic - kilka lat później ujrzałem ją naprawdę w dolinie Pezy. - Zamilkł nagle i utonął w rozmyślaniach, jak to zwykle bywa u pustelników przywykłych do rozmowy z samym sobą.
          - Dalej, dalej! - wołano ze wszystkich stron.
          - Nie sposób tego opowiedzieć, jest to bowiem tylko pewien stan, a nie konkretne zdarzenie.
          Ponieważ całe towarzystwo uparcie nalegało, ustąpił w końcu i zaczął opowiadać:

          Było to wczesną wiosną w latach osiemdziesiątych. Pewnego pięknego dnia wybrałem się - jak co roku o tej porze - na przechadzkę, by przewietrzyć i wygrzać w słońcu moje znękane zimą ciało. Z San Casciano powędrowałem bez konkretnego planu przez siebie, utrwalając w szkicowniku z dyletancką przyjemnością pałac, wille, fantastyczne kamieniołomy i grupy drzew. Noc spędziłem w podrzędnej knajpie, z której pognało mnie dalej jeszcze przed świtem. Nie ma nic cudowniejszego niż ów wyścig ze słońcem chłodnym rankiem na opustoszałych, wilgotnych od rosy wiejskich drogach, kiedy niebo jest jeszcze szare, a złote "W" Kasjopei migocze zamglone jakby za welonem z gazy, dopóki nad wschodnimi wzgórzami nie pojawi się różowa poświata, zwiastująca słońce, które pojawia się wreszcie, popychając przed sobą kłębiące się masy chmur. Fiat lux - jak określał to zjawisko Michał Anioł - powtarza się z równą gwałtownością każdego ranka. Starzec stwórca zdaje się być widoczny jak na dłoni, kiedy zmagając się z żywiołem, oddziela światło od ciemności i nie sposób wyrazić, jak wiele szczęścia wymyka się codziennie człowiekowi, kóry marnotrawi poranki w pościeli.
          Wkrótce dotarłem do miejsca, gdzie krajobraz zatracał stopniowo florencki charakter; góry przesunęły się na drugi plan, okolica stawała się równinna, a ja zanurzyłem się w morzu niskich pagórków. Niezliczone i równomierne jak zastygłe fale podnosiły swe głowy zwieńczone koroną willi z czerwonej cegły i szarych kamiennych zagród, które można by wziąć za zamki, gdyby nie brak okiennic określający je jako domy chłopskie. Droga wiodła przez pewien czas wzdłuż ubogiej w wodę, mętnej rzeczki zwanej Elsą. Niekończące się winnice, które otaczały drogę z obu stron, dawały w swym wąskim cieniu niewielkie tylko schronienie przed coraz wyżej wznoszącym się słońcem. Wzgórza nie łączyły się w łańcuchy, lecz wyrastały z ziemi pojedynczo jako małe stożki porośnięte gdzieniegdzie przystrzyżonymi na okrągło jak zabawki oliwkami. Niżej między cyprysami wiły się w górę jak na obrazach Benozzo Gozzoliego wąskie, żółtawe ścieżki.
          Nagle zrobiło się piekielnie gorąco, dojrzewające łany żyta zastygłe z braku choćby najmniejszego podmuchu żarzyły się jak kawałek spadającego słońca. Nie napotkałem żywej duszy, była to bowiem niedziela, kiedy ludzie przesiadują raczej w swych zagrodach. Od czasu do czasu widziałem tylko zbite wokół zielonego stoku wzgórza stada białych baranów podobne do gęstych tumanów pyłu, albo też docierał do mnie zza wzgórz dźwięk niewidzialnych dzwoneczków. Droga, od dawna już nie biegnąca wzdłuż rzeki, omijała wsie, wiodąc mnie coraz głębiej w morze wzgórz i pagórków; skoro tylko wspiąłem się na jakieś wzniesienie, wyrastały jak okiem sięgnąć nowe, jedynie na południu zamykał horyzont ostry, niebieski łańcuch górski. Wille skończyły się, a zabudowana okolica zdawała się być zupełnie opuszczona. Droga wiła się to w górę, to w dół jak długi, biały wąż, wzbudzając we mnie uczucie nieskończoności. Ciągle miałem przed oczyma płótna Benozzo Gozzoliego, któremu bliskie są takie krajobrazy i wcale bym się nie zdziwił, gdyby z naprzeciwka pojawili się jego Trzej Królowie na pięknie osiodłanych rumakach w towarzystwie dziarskich pazi.
          Już od dłuższego czasu obserwowałem samotnie stojącą górę uwieńczoną płaskim grzbietem, która z daleka wydawała się porośnięta niezwykłej wysokości drzewami. Ukazywała się - zależnie od tego, którędy wiodła moja droga - raz na lewo, raz na prawo, to znów przede mną, bądź też za mną. Posuwając się naprzód, zauważyłem, że to, co wziąłem za drzewa, było smukłymi, czworokątnymi wieżami. Jedne z nich - strzeliste - wydawały się sięgać niebios, inne zaś wyglądały jak strzała zahamowana w połowie lotu; wszystkie podobne były jednak nieugiętym, zuchwałym śmiałkom, zdolnym stawić czoła najpotężniejszym błyskawicom. Całą powierzchnię otaczał solidny mur z wystającymi basztami i wieżyczkami, co z daleka sprawiało wrażenie szachownicy po rozegranej do połowy partii, z której ostało się tylko kilka wież i pionków. Musiało to być San Gimignano, osobliwe miasto, które od lat już chciałem zobaczyć, a teraz wystarczyło po prostu pójść dalej tą drogą, by dotrzeć do jego bram.
          Idąc dalej, odkryłem ze zdziwieniem, że biel połyskująca na gruboziarnistym skraju drogi nie miała nic wspólnego z kamieniami, lecz przeciwnie - były to muszle i skorupy ostryg. Okazało się, że i samą drogę pokrywały szczątki morskich stworów. Pola usłane były muszlami, mniejszymi i większymi, we wszystkich możliwych gatunkach. Niektóre z nich wielkości talerza tworzyły pagórki, pozbawione rzecz jasna trwałego podnóża. Napotykałem na całe ławice ostryg i skamieniałych korali wrośniętych w ziemię. Ten barwny toskański ogród leży na dnie dawnego morza, na zwiewnej, piaszczystej pustyni, nad którą przeszła kiedyś potężna fala, a ja wspiąłem się wystarczająco wysoko, by objąć wzrokiem całą tę ogromną nieckę, otoczoną w oddali niby wybrzeżem łańcuchem górskim.
          Tajemnicze miasto leżało teraz znów na lewo ode mnie, tak blisko, że mógłbym dosłyszeć głos niedzielnych dzwonów. Wieże usytuowane były w najwyższym punkcie, ściśnięte jedna przy drugiej, jakby w obawie przed niebezpieczeństwem, pozostała część miasta leżała natomiast na stoku wzgórza za potężnymi, szarymi murami. Droga ciągnęła się jednak zakosami jeszcze z dobrą milę i nigdzie nie znalazłem ni śladu cienia. Niewidoczne cykady towarzyszyły mi swym przenikliwym brzęczeniem, monotonnie i upiornie, zupełnie jakby to ostre, bezlitosne białe światło przemówiło, by nękać mnie jeszcze nawoływaniem. Drzewa oliwkowe, pozbawione wierzchołków, przystrzyżone były na kształt szerokich, pustych w środku wianków, aby słońce mogło przedostać się aż do miąższu. Poza tym nie było żadnych innych drzew prócz krzewów jeżyn i dzikich, różanych żywopłotów, których miejsce zajmowały gdzieniegdzie skąpe kępki lawendy.
          Dotarłem w końcu do podnóża góry, skąd powędrowałem dalej wybrukowaną ulicą. Nagle rozległ się za mną tętent kopyt, galopem minęli mnie na mułach dwaj ponurzy mężczyźni w szerokich, filcowych kapeluszach. Gdyby nie odgłos podków, wziąłbym ich za cienie.
          Stanąłem przed wspaniałą bramą ze zwietrzałej cegły, opatrzoną zębatym gzymsem. Parę kroków w bok, w cieniu karłowatych akacji płynęła w rynience studzienna woda. Chciałem się napić, ale strumyczek uderzony podmuchem wiatru wymknął mi się z ręki. Wydawało mi się, że śnię. Podczas gdy w dole, na równinie słońce spalało na popiół nieruchome źdźbła trawy, tu na górze wiało i huczało, zupełnie jakbym trafił do krainy wiatrów.
          Pod akacją, na podniszczonej drewnianej ławce siedziała młoda kobieta z dzieckiem przy piersi, nieruchoma jak kamienna statua patrzyła przed siebie zmęczonym, beznadziejnym wzrokiem.
          Pozdrowiłem ją i spytałem, czy jestem w San Gimignano. Skinęła głową i spojrzała na mnie z takim smutkiem w oczach, że musiałem położyć jej na kolanach monetę.
          Trafiłem na długą, opustoszałą ulicę, chłodną i mroczną jak piwnica i powędrowałem w głąb miasta między dwoma rzędami wysokich pałaców połączonych tu i ówdzie wiszącymi mostami. Od czasu do czasu poprzeczne uliczki, po których hulał wiatr, pozwalały dojrzeć aż po horyzont ciemny błękit nieba. Ulica zawiodła mnie na plac kościelny, na którym stały dziwaczne wieże, najwyższa przy ratuszu ozdobiona wiankowym gzymsem, pozostałe zaś pozbawione wszelkich zdobień, spłaszczone, jakby przycięte od góry. Zląkłem się butnej zuchwałości, jaką emanowały te budowle; tylko zbrodnia mogła wznieść je tak wysoko, że wydawały się urągać niebu.
          Mimo upału, jaki panował na skąpanym w ostrym słońcu placu, wstrząsnęły mną dreszcze - poczułem wokół siebie aurę zamierzchłych stuleci. Musiał tu mieszkać żelazny lud, okrutny i napastliwy, który nie przebierał w środkach, by przydać swemu miastu splendoru. Zrobiło mi się żal ich potomków skazanych na nędzną wegetację w cieniu tych wież. Nieliczni przechodnie, których spotkałem przy wejściu do miasta, skradali się za mną chyłkiem, zachowując jednak bezpieczną odległość. Trzynastoletni może chłopak, od którego nie udało mi się wyciągnąć nic więcej nadto, że ma na imię Orazio, przyłączył się do mnie już pod bramą miejską, by bez słowa towarzyszyć mi zawzięcie w dalszej wędrówce. Nieopatrznie dałem mu kilka soldów, żeby się go pozbyć, co spowodowało niestety, iż od tej pory prześladował mnie jak cień.
          Czepiały się mnie i inne próżnujące cienie, które spotykaliśmy po drodze, tak że wkrótce towarzyszyła mi w wędrówce po długich, roznoszących szerokim echem nasze kroki uliczkach i wymarłych placach cała czereda milczących wałkoni. W zadziwieniu spoglądałem w górę ku potężnym, kamiennym kolosom, otulającym głębokim cieniem wąskie uliczki miasta. Okrągłe łuki okien podpierały smukłe, marmurowe kolumienki. Frontony domów ozdobione były mauretańskiej wprost delikatności ornamentami, które szczyptą fantazji rozjaśniały przytłaczającą powagę starych ciosów i cegieł. Od czasów średniowiecza nie przesunięto tu ani kamienia, między stare budowle nie wcisnął się ni jeden nowy dom, a pałace zachowały się w idealnym stanie, zupełnie jakby czas, który zmiata wszystko, czego nie zdoła przekształcić, zapomniał w swym biegu o tym mieście.
          Przechodziłem w centrum miasta przez monumentalne bramy z resztkami rzymskich murów, które wyglądały na pozostałości wcześniejszego systemu obronnego i były o wiele jeszcze starsze niż umocnienia na zewnątrz miasta. Oglądałem cudowne fasady świątyń, które mogą pochodzić jeszcze sprzed naszej ery, okazałe kamienne schody i bogato zdobione perystyle. Boczną uliczką dotarłem z powrotem na plac katedralny i to właśnie w momencie, gdy otworzyła się kościelna brama i ciemna ludzka fala rozlała się schodami w dół po rozsłonecznionym placu.
          W mgnieniu oka zostałem otoczony, wlepiano we mnie oczy, oglądano ze wszystkich stron jak zamorskie zwierzę, dawano wyraz zdziwieniu, jakim cudem znalazłem drogę na górę. W milczeniu obstąpili mnie mężczyźni, kobiety i dzieci, tłum gapiących się upiorów z zapadłymi oczami. Ich ubrania były zniszczone, twarze zmęczone od niewyspania, a spojrzenia, którymi mnie obrzucali, zdawały się pytać: "Czego chce ten człowiek z innej epoki?"
          Być może wydał im się dziwny mój ekwipunek, a może do San Gimignano w ogóle rzadko docierali obcy, jedno jest wszkaże pewne: nigdy nie widziałem bardziej ciekawskich i nieufnych ludzi. Na każde pytanie z mojej strony reagowali pytaniem: kim jestem, czego tu szukam i jak długo mam zamiar tu zostać. Niektórzy prosili o datek, inni oferowali mi na sprzedaż bezwartościowe rupiecie, a ich poważne twarze tak bardzo nie zgadzały się z tym upodleniem, że zdawały się należeć nie do nich, zupełnie jakby były dziedziczną spuścizną, która w osobach tych ludzi utraciła swe pierwotne wyższe przeznaczenie. Dokądkolwiek szedłem, ciągnęli za mną w milczeniu jak narastająca ciągle procesja, bo tymczasem opróżniły się też inne kościoły. Tu i ówdzie spoglądała ku mnie z tłumu jakaś ładna dziewczęca twarz, ale i te miały w sobie coś z owej bladości i smutku, jakby spoczywał na nich dokuczliwy ciężar. Miasto wydawało mi się teraz, kiedy poznałem jego mieszkańców, jeszcze bardziej niesamowite niż przedtem, gdy widziałem jedynie opustoszałe place i uliczki.
          Obejrzawszy kościoły z ich słynnymi malowidłami w chórze, wstąpiłem trochę już rozprężony do gospody, za mną wtłoczyło się do niej oczywiście całe San Gimignano. Oberżysta, który wyglądał jeszcze bardziej chyba odrażająco niż pozostali tubylcy, solidnie się napracował, żeby zrobić dla mnie miejsce, usuwając ludzi z izby, podczas gdy ja opróżniłem dwie szklanki wina, przymuszając się równocześnie do zjedzenia choćby paru kęsów strawy.
          Ale i tak nie sposób tu było wysiedzieć, bo izbę wypełniał zapach niezamieszkanych pomieszczeń i choć natychmiast otworzyłem wszystkie okna, nie udało mi się wygnać z gospody tej piwnicznej stęchlizny.
          Na poczerniałej ścianie wisiały dwa obrazy, które dokładnie sobie obejrzałem. Jeden, namalowany na płótnie surowymi farbami był najwidoczniej niezbyt udaną kopią jakiegoś starego malowidła, a przedstawiał patrona San Gimignano - świętego biskupa z infułą i pastorałem, trzymającego na kolanach niby szachownicę całe miasto z jego wszystkimi wieżami. Miasto, ciągle to miasto! Jakże dziwni, ale i czcigodni wydają się nam dziś owi staruszkowie z ich umiłowaniem ojczyzny, ci, dla których żadna ofiara złożona rodzinnej ziemi nie była zbyt wielka. Jakże gorąca musiała być idea wspólnoty, namiętność potężna jak śmierć, która zespoliła cały lud, by mogło powstać miasto takie jak to, gdzie każdy kamień nasycony jest wolą przetrwania po wsze czasy! Z jaką pasją poświęcał się każdy i zabiegał o to, by jak najokazalej przyozdobić swą kochankę, miasto! I jakże obcy są nam ci zawzięci osadnicy, nam, którzy nie możemy znaleźć sobie dziś na ziemi stałego miejsca, nam, którzyśmy wraz z potrzebą zatracili jednocześnie zdolność budowania! Należy im się głęboka cześć!
          Drugi obraz na nadgryzionej przez ząb czasu, pękniętej, drewnianej płycie był chyba oryginałem pochodzącym jeszcze z dobrych dni sztuki. Przedstawiał młodą dziewczynę ze spiętymi włosami, trzymającą w ręku wydrążoną na kształt talerza muszlę z przeciętym owocem granatu. Postać i szata były zamazane, ale można było jeszcze rozpoznać pełne wdzięku rysy twarzy. Im dłużej się im przyglądałem, tym bardziej mnie fascynowały, przykuły wręcz moją uwagę. Policzki pożarły dwie wilgotne plamy, ale to obrażenia nadawały jej piękności melancholijnego uroku, zupełnie jakby tak właśnie miało być.
          Było w tej twarzy coś, co nie pozwalało mi o niej zapomnieć, dręczyło, budziło we mnie współczucie jak niezasłużony, nieokupiony ból.
          Oberżysta, który nie odstępował mnie ani na chwilę, jak gdyby przyszło mu pilnować więźnia stanu, potwierdził moje przypuszczenia względem pierwszego obrazu: młody artysta, który mieszkał tu przez pewien czas, sporządził kopię malowidła z ratusza i odjeżdżając zostawił ją w gospodzie. O drugim nie mógł, bądź też nie chciał mi jednak powiedzieć nic ponadto, że obraz znajduje się już od niepamiętnych czasów w posiadaniu jego rodziny i że nikt już nie wie, kogo on przedstawia. Skoro tylko zauważył, iż jestem nim zainteresowany, zaproponował mi, abym go kupił, i nie popuścił, aż zaoferowałem mu w końcu jakąś nieznaczną sumę. Wtedy zmienił jednak nagle zdanie, opowiadał o pewnym tajemniczym zdarzeniu, jakie miało mieć miejsce w związku z tą dziewczyną i dał mi do zrozumienia, że lepiej byłoby, gdybym kupił ten drugi obraz, na co ja wyśmiałem go po prostu i poszedłem dalej swą drogą.
          Przed drzwiami natknąłem się znów na wielkie zbiegowisko oczekujących na moje wyjście ludzi. Orazio, który sądził zapewne, że dzięki dłuższej znajomości posiadł był największe prawa co do mojej osoby, powitał mnie już w korytarzu. Wspiąłem się znów na górę, by wyciągnąć się na zacienionej trawie porastającej bajecznie zapuszczony ogród położony wśród miejskich umocnień, dając jednocześnie do zrozumienia podążającemu za mną tłumowi, że nie jestem więźniem i życzę sobie być wreszcie sam. Gapie rozpierzchnęli się, szemrając pod nosem, pozostawili jednak przy mnie na warcie owego niemego chłopca. Przycupnął jak pies pod moimi nogami i nieruchomy obrzucał mnie głodnym, uważnym spojrzeniem, jakby chciał coś wybadać, jakby pożądał czegoś, czego nie potrafił ywrazić. Siedziałem jak zaklęty, tak dziwne mi się to wszystko wydało. Zaprawdę, to chyba przekazywane z pokolenia na pokolenie przekleństwo winne jest temu, że ci ludzie nie potrafią się śmiać. Kiedy chłopak zapadł w końcu w drzemkę, a ja chciałem się właśnie cichaczem oddalić, pojawili się nad murem dwaj mężczyźni i obudzili go, rzucając kamieniami. Nie pozostało mi nic innego, jak użyć podstępu, wysyłając chłopaka z pieniędzmi, żeby coś załatwił, a wszystko w nadziei, że wykorzysta okazję i zniknie wraz z łupem.
          Kiedy tylko mnie opuścił, od razu zrobiło mi się lekko na duszy. Z mojego stanowiska obejmowałem wzrokiem całą bezkresną równinę usianą niezliczonymi wzgórzami porośniętymi oliwkami, które wyciągały swe szyje jak zwieńczone pianą fale. Ile lat mogło minąć od czasu, gdy nad tą niecką szumiało morze? A gdyby znów wróciło z ogromnymi zwałami pieniącej się wodnej masy, by zażądać na powrót tego, co było kiedyś jego własnością? Gdyby porwało z sobą cały kwitnący dorobek ludzkiego wysiłku, by rozbić swe fale dopiero na dole, na zachodzie, uderzając o błękitną zaporę gór! Czy porwałoby też z sobą to miasto z wieżami, a może wystawałoby ono z wód jak samotna wyspa i nadal stawiało opór kolejnym stuleciom?
          Tak, te wieże, to one zafascynowały mnie swoim demonicznym urokiem. Kto dał im prawo, by wbijały się tak zuchwale w ziemię? Skąd wzięto właściwie kamienie, żeby wznieść te sięgające niebios budowle? Jakie czary zaklęte są w ich fundamentach?
          Zaszyłem się cały wraz z głową w krzewach macierzanki i mrugając oczyma spoglądałem przez szczeliny mojego słomkowego kapelusza. Wiatr ustał i zrobiło się tak cicho, jakby czas zapadł w sen. Nieruchome listki oliwki nade mną wyglądały jak wycyzelowane przez złotnika, a tam, gdzie niebo przezierało przez srebrne listowie, jego głęboki błękit nabierał odcienia czerni.
          Wybiło południe. Wolniutko i ciężko jak ołów rozedrgało się w rozżarzonej ciszy dwanaście uderzeń w pobliskiej dzwonnicy. Po ostatnim powietrze ciągle jeszcze drżało, zupełnie jakby ten pogłos nigdy nie miał się urwać. Nie było to zamieranie dźwięku dzwonów, lecz osobliwy, niewytłumaczalny dla mnie, bezgłośny hałas, jakby tupot tysięcy ludzkich nóg za murem potężnej twierdzy, tupot o bruk, nie dający żadnego odgłosu. Drganie narastało, zbliżało się brzęcząc, szemrząc i zawodząc. Gdzie to było - daleko, blisko, nade mną w powietrzu, a może w ziemi? Rozwarłem szeroko oczy, ale nic nie widziałem, mój wzrok przebijał przestrzeń i natrafiał tylko na bezcielesną jasność. A przecież czułem, że coś się wokół mnie dzieje. W spalającym wszystko na popiół upale wstrząsnął mną lodowaty dreszcz.
          Przeźroczyste powietrze zaczęło jednak stopniowo gęstnieć pod wpływem mojego wytężonego wzroku i w polu widzenia pojawiły się nieokreślone bliżej zarysy, nazwijmy je białymi cieniami, na pół rozpłynięte postacie, nieobecne cieleśnie, jakby odbijane z daleka przez fatamorganę. Miały początkowo tylko dwa wymiary i były przeźroczyste. Ale im dłużej się im przyglądałem, tym bardziej stawały się okrągłe i cielesne, zacząłem też rozróżniać barwy. Najpierw przebił się fiolet kościelnej chorągwi, potem rozpoznałem kapłanów w ornatach z krzyżami i kropidłami, radnych miejskich w dziwacznych zwiewnych togach i potężny tłum ludu stłoczonego w niewytłumaczalny sposób na niebywale małej powierzchni. Stali ramię przy ramieniu, depcząc sobie po piętach i tak osobliwie nachodząc jeden na drugiego, jakby kilka pokoleń naraz postawiło stopę na tym samym skrawku ziemi. A te twarze! Wyrażał się w nich najzagorzalszy upór, bezwzględność połączona z podstępnością. To okrutne piętno, które ze zdziwieniem dostrzegłem z początku na twarzach mieszkańców miasta, osiągnęło tu najwyższy stopień okropności. W ich oczach tkwiła nieopanowana żądza, coś na kształt głodu, którego nie byłaby w stanie zaspokoić żadna ziemska strawa. Drżałem z obawy, że ich spojrzenia mogłyby paść na mnie, ale oni omijali mnie wzrokiem, jakbym w ogóle nie istniał. Ich spojrzenia spotykały się w jednym punkcie, w podobnym do piwnicy szybie tuż obok muru, na skraju którego leżała potężna kupa obrobionych kamieni. Z szybu wystawał czubek drabiny, ze środka dochodziły odgłosy uderzeń młotów. Na prawo i na lewo od szybu ustawili się dostojnicy, a uzbrojeni mężczyźni utworzyli szpaler, spychając na boki tłoczący się z obu stron tłum.
          Co tu się dzieje, pomyślałem i sparaliżowany strachem nie miałem odwagi odetchnąć. Przypadkowo zupełnie, bo stanąłem na palcach, mój wzrok padł ponad głowami tłumu w dół na rozżarzoną, drżącą od skwaru równinę, gdzie dostrzegłem czarną, ruchomą kreskę, której przedtem nie zauważyłem. Przypominała ona do złudzenia kłębiącą się procesję mrówek, ciągnęła się od stóp wzgórza hen aż po leżący w oddali grzbiet górski. Stopniowo dopiero rozpoznałem w niej długi łańcuch ludzkich postaci, a niepokój w ich szeregu spowodowany był podawaniem z rąk do rąk ciężkich kamieni.
          Jak błyskawica przemknęła mi przez głowę myśl: szaleńcy, oni budują nową wieżę!
          Zanim zdążyłem zdać sobie dokładnie sprawę z tego, co zauważyłem, rozbrzmiała dziwna muzyka, na którą składało się tylko kilka ciągle powtarzających się, niezwykle żałosnych dźwięków. Tłum zafalował, wszystkie głowy obróciły się w stronę, skąd dochodziła muzyka. Przez szpaler ludzi przedzierali się muzykanci, niosąc dziwnie uformowane nieznane mi instrumenty dęte. Ich nogi opasane były jaskrawą, ściśle przylegającą tkaniną podobną do tej, w którą przybrani byli w większości pozostali widzowie. Nie znalazłem zresztą nic osobliwego w tym, że starożytne stroje zachowały się w mieście, które samo jest skamieniałym fragmentem przeszłości. Poruszający się przede mną ludzie byli teraz absolutnie uchwytni, tak iż nie mogłem pojąć, jak to się stało, że przedtem jawili mi się w rozmazanej i nierzeczywistej postaci. Miałem wrażenie, że moje oczy posiadały zdolność nowego sposobu postrzegania.
          Za muzykantami kroczyli dwaj mężczyźni, których wyglądu nie zapomnę do końca życia. Ten z prawej, w czarnym, usianym gwiazdami płaszczu, sprawiał wrażenie poważnego i nieprzystępnego, i kiedy obrócił głowę, tak że jego spojrzenie musnęło moją postać, wydawało mi się, iż gdzieś tę twarz niedawno widziałem. Nie mógłbym jednak teraz powiedzieć, czy była to miejscowa święta z obrazu, czy któraś z figur ze ścian kościoła. Drugi natomiast utkwił mi tak żywo w pamięci, że mógłbym go narysować - wysoka, chuda postać w przepasanym odzieniu roboczym, w ręce miarka i młotek. Uznałem go za budowniczego. Jego twarz była zrujnowana jak miasto nawiedzone trzęsieniem ziemi, miała tak przerażający wyraz, jakby doznała kiedyś nadludzkiej boleści zwalczonej nadludzką wolą. W jego zapadłych oczach żarzyło się bezwzględne zdecydowanie; takie spojrzenie może mieć tylko potępieniec, który za wysoką cenę zaprzedał swą duszę i do tego cieszy się jeszcze z ubitego interesu. Za nimi szedł służący, niosąc w rękach zakryty przedmiot.
          Mężczyzna w czarnym płaszczu podniósł, dotarłszy do skraju szybu, swoją laskę zdobioną na końcu floresowatymi znakami astrologicznymi. Zadźwięczał dzwoneczek, lud padł na kolana i nad całym tłumem zapadła śmiertelna cisza. Widziałem, jak od środka umocowano drabinę, a ten, którego wziąłem za budowniczego, wyciągnął ręce do służącego odwijającego spowity w sukno przedmiot. Węzełek zaczął się poruszać i mych uszu doszło kwilenie dziecka, zdławione natychmiast męską dłonią.
          Zimny pot wystąpił mi na czoło, kiedy przez głowę przemknęła mi myśl o mrocznym zabobonie z zamierzchłych czasów, według którego żywa istota zamurowana w fundamentach zapewniać miała budowli żywot po wsze czasy.
          W tym momencie ciszę przerwał krzyk, trudno właściwie powiedzieć krzyk, raczej widmo krzyku, nic bowiem nie było słychać, odczuwało się jedynie dźwięk ostro przecinający powietrze. Przez szpaler biegła jak opętana jakaś kobieta, chciała rzucić się na budowniczego, lecz uzbrojeni strażnicy odepchnęli ją z powrotem do tyłu. Kopała i wymachiwała wokół siebie rękami jak oszalała, wydając z siebie w walce raz po raz krótkie okrzyki rozpaczy przenikające mnie do szpiku kości. Jeden z mężczyzn zatkał jej ręką usta, inni chwycili ją za nogi i ramiona i wynieśli na zewnątrz. Chciałem jej przyjść z pomocą, chciałem zawołać: "Po co to bezsensowne okrucieństwo, czary i tak straciły już swą moc!" Pojąłem nagle jak w olśnieniu całe zajście i zrozumiałem, że dzieło mogło dokonać się tylko w absolutnej ciszy.
          Ale moje ciało było sparaliżowane, usta zapieczętowane. Nieprzytomną kobietę niesiono tuż obok mnie; ujrzałem jej twarz - to była żebraczka, którą widziałem przy studni pod bramą miejską, nie, to nie była ona sama, lecz ktoś do niej podobny, postarzała kopia kobiety przy studni. Miała też na sobie inny zupełnie niż wtedy strój.
          Naraz czary opadły, znów poczułem w sobie siłę i rzuciłem się w zbiegowisko, lecz o dziwo, zbity tłum, zbrojni strażnicy, kapłani - wszystko rozstępowało się przede mną jak powietrze. Pędząc jak szalony, nie czułem żadnego oporu, biegłem z takim rozpędem, że w końcu upadłem. Gdzie - w próżnię, w otwarty dół? Nie wiem.
          Po chwili wstałem i stwierdziłem, że nie odniosłem żadnych obrażeń, wokół mnie było ciemno choć oko wykol. Zacząłem szukać drabiny, którą tu przedtem widziałem, ale nie natrafiłem na nic prócz murowanych ścian. Z góry nie docierał najmniejszy nawet promyk światła, otaczała mnie śmiertelna cisza. Co się stało? Gdzie jestem? Czyżby mnie zamurowano? Opadł mnie kurczowy strach, szukając wokół po omacku, zauważyłem, że dostałem się do podziemnego ganku. Namacałem wilgotną ścianę wykopaną w ziemi, grunt, po którym posuwałem się po omacku do przodu opadał coraz niżej. Przejście biegło niezliczonymi zakosami coraz głębiej i głębiej. Musiałem znajdować się chyba pod ulicą, bo nad moją głową słychać było odgłos kroków na bruku. Nagle zahaczyłem palcem u nogi o kamień, i w ganku, który tu właśnie się kończył pojawiło się słabiutkie światełko.
          Badając zmurszały mur, trafiłem na otwór wystarczająco duży, by mogła się tamtędy przedostać jedna osoba. Z trudem przecisnąłem się przezeń i znalazłem pod stopami kilka stopni, po których ostrożnie zszedłem w dół. Byłem przygotowany na duży spadek wysokości, lecz niespodziewanie miałem znów pod nogami ziemisty grunt, po którym dostałem się do więziennego zgoła pomieszczenia, dokąd docierały z góry odgłosy kroków. Lampka stojąca w kącie na ziemi rzucała niepewne światełko na wilgotne, trasowe ściany.
          W półmroku, na porośniętym mchem kamieniu poruszyła się siedząca postać. Rozpoznałem w niej natychmiast dziewczynę z pękniętego obrazu na drewnie. Długie, rozczesane włosy spoczywały wokół niej na ziemi niby szata w fałdach. U stóp leżał rzecz jasna talerz z muszli, a w nim rozcięty owoc granatu.
          Opanowało mnie jednocześnie ogromne uczucie szczęścia i bólu. "Sylwio!", zawołałem, nabrałem bowiem naraz absolutnej pewności, że tak jej na imię, ale gdy podniosła głowę, ujrzałem na prześlicznej twarzy te same zgniłe plamy, ona zaś uśmiechnęła się smutno, widząc moje zmieszanie.
          Uścisnąłem jej dłonie, by dać do zrozumienia, że znajduję ją jeszcze bardziej piękną niż wszystkie najśliczniejsze i najszczęśliwsze stworzenia świata i nie wiem dokładnie, jak to się stało, że w chwilę potem siedziałem na tym omszałym kamieniu obejmując ramieniem jej szyję.
          "Niech cię nie przeraża, że jestem taka brzydka", powiedziała, "leżę tu już od dawna i słucham, jak wichura potrząsa wieżami, lecz one ciągle jeszcze stoją".
          Ale kto - kto to zrobił? Chciałem spytać, lecz mogłem to tylko pomyśleć, ponieważ głos odmówił mi posłuszeństwa.
          Mimo to zrozumiała mnie, bo powiedziała cichutko, jakby wymawiała okropne słowo: "Mój ojciec".
          Jej ojciec! Tak, to było właśnie to! Teraz już wiedziałem - to była stara, straszna historia, o której słyszałem przed laty, tak mi się przynajmniej wydawało.
          Jej ojciec był największym budowniczym w San Gimignano. Powodowany szaleńczą ambicją poprzysiągł sobie, że jego wieże przetrwają na wieki. Współdziałał z nim astrolog, odczytujący z gwiazd najodpowiedniejszy na rozpoczęcie budowy moment, potem kładziono kamień węgielny i zamurowywano w szybie żywe dziecko. Co wieża, to zbrodnia. Kiedy budował najwyższą i najmasywniejszą, lud zmusił go, by pogrzebał żywcem swoją córkę. Była najpiękniejszą dziewczyną w mieście, a miała na imię Sylwia.
          Przytuliła się do mnie jeszcze bardziej, tak iż poczułem chłód bijący od jej ciała, i powiedziała, jakby rozwijając moje myśli: "Byłam zaręczona ze szlachetnym młodzieńcem, dawno już poślubił inną, podczas gdy ja leżę tu na dole i umieram z rozpaczy. Czyżby jeźdźcy na białych koniach w ogóle nie mieli już przyjechać?", spytała po chwili.
          "Nie widziałem żadnych jeźdźców", powiedziałem.
          Wyjaśniła mi, że kiedyś, gdy minie wiele, wiele lat, a świat chylić się będzie ku upadkowi, przybędą z zachodu biali jeźdźcy, by odebrać całą ziemię, bo biali jeźdźcy są, jak mówiła, jej pierwotnymi mieszkańcami. Prastara przepowiednia powiada ponoć, że rozpadną się wtedy wszystkie wieże, a ona sama będzie wreszcie mogła zapaść w sen.
          Ledwie wypowiedziała te słowa, uświadomiłem sobie, że mam ogromne pragnienie, którego przedtem wcale nie odczuwałem. Zdawała się wiedzieć i o tym, bo podała mi zaraz z dziwnym uśmiechem ów talerz z muszli, a w nim owoc granatu. Chciałem się poczęstować, lecz zaniechałem tego wystraszony, ponieważ plamy na jej policzkach poczęły ciemnieć, same zaś policzki zapadały się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu widać już było tylko kości. Trupia głowa wlepiała we mnie oczy, ale tylko przez chwilę, bo nagle poczułem, jak wstrząsnęło jej ciałem i szkielet rozsypał się w mych ramionach.
          Odskoczyłem z przeraźliwym krzykiem, uderzając głową o mur. Leżałem jeszcze ciągle w cieniu oliwki, moja głowa spoczywała na krawędzi kamienia, a ciało w ciernistych zaroślach. Wszystko się zmieniło, miejsce murowanego szybu zajmował teraz wypełniony żwirem dół i pokruszone kamienie, wśród których piął się szary, mocno pachnący piołun. Krwawiło mi czoło, ponadto podrapałem sobie ręce, zsuwając się w dół po ostrym żwirze, tak iż musiałem obmyć się przy studni z żurawiem. Okropnie kręciło mi się w głowie, a ziemia pod moimi stopami była tak niepewna, jakbym każdej chwili wpaść miał w nową otchłań. Srebrne wzgórza w dole na równinie, porośnięte oliwkami jawiły mi się jako niezliczone szwadrony jeźdźców na mlecznobiałych rumakach i dałbym głowę, że widziałem, jak z ich grzyw tryska piana.
          Ogarnięty zgrozą dotarłem do mojej gospody, gdzie czekał już na mnie zapakowany starannie ów nieszczęsny obraz. Dałem oberżyście drobne odszkodowanie, by zrekompensować jego daremny trud  i przekonać go, żeby zatrzymał obraz u siebie. Za żadne skarby świata nie zdecydowałbym się spędzić nocy pod tymi wieżami.
          Gdy tylko zaszło słońce, rozpocząłem odprowadzany jakiś czas przez niemego Orazio wędrówkę w dół, by udać się w powrotną drogę przez morze wzgórz. Wieże spoglądały za mną jeszcze długo, ale nie odwracałem głowy, dopóki kamienna zmora nie utonęła z tyłu w błękitnej mgle.

          Kiedy skończył, ze wszystkich stron zaczęły padać pytania:
          - A co z obrazem? Czy później niczego już się pan o nim nie dowiedział?
          - Nigdy więcej nie byłem w San Gimignano.
          - Taki koszmarny sen może przecież każdego zniechęcić - zauważył ktoś z towarzystwa.
          Narrator pozostawił tę uwagę bez odpowiedzi i pogrążony w myślach, jakby rozmawiał sam z sobą, powiedział w końcu niskim głosem:
          - Bywają zdarzenia, które nie mogą zasnąć... Ale pozostają też i widma minionych wydarzeń - dodał i spojrzał po pokoju takim wzrokiem, że wszystkich przeszedł dreszcz.

Przełożył Marek Przybecki

Opowiadanie znajduje się w antologii Gabinet figur woskowych. Opowieści niesamowite


1 komentarz:

  1. Trzymające w napięciu, straszne opowiadanie. Czekam na kolejną porcję wrażeń jakie zapewnia mi kolejne opowiadania :)

    OdpowiedzUsuń