Kiedy z końcem września 1841 roku książę Ferdynand de Orleans powrócił do pałacu w Paryżu po dłuższym pobycie w swych zamiejskich dobrach, podał mu kamerdyner na dużej, złotej tacy cały stos najrozmaitszej korespondencji, która się w niemożliwy sposób nagromadziła, jako że książę nie pozwalał przesyłać do swojej wilegiatury, choćby i najważniejszych wiadomości. Między tymi listami znajdowało się dziwaczne pismo, które w stopniu wyższym niżeli inne zwróciło uwagę księcia:
Drogi Panie!
Istnieje kilkanaście obrazów mojego pędzla, które zamierzam Panu sprzedać. Zażądam za nie od Pana bezprecedensowo wysokiej sumy, która jednakowoż śmiesznie jest niską w stosunku do bogactwa, jakie familia Pańska ze wszystkich stron zagarnęła. Osobiście nie wątpię, że kwota, na jaką obrazy wyceniam, wyda się Panu nawet skromną w porównaniu do niesłychanie wysokiej wartości, choćby tylko materialnej, którą dla królewskiego domu posiadają. Będzie mi Pan zatem za możność nabycia mych dzieł, jaką właśnie Panu daję, wysoce wdzięczny. A z góry zapowiadam, co uczynię z pieniędzmi, które mi Pan wypłaci. Jestem człowiekiem w podeszłym wieku, bez rodziny i bez wielkich osobistych potrzeb; żyję ze skromnej renty, i to mi wystarcza. Zapiszę zatem caluteńką sumę "ludziom z góry, którzy niczego nie zapominają". Pan doskonale wie, o jakim związku myślę: są to uczciwi ludzie, zachowujący tradycje owych mężów, którzy podpisali wyrok śmierci na Ludwika Kapeta (1). Wprawdzie król, ojciec Pański, wypędził ten związek z Paryża i z Francji, ale on obrał sobie teraz za siedzibę Genewę i doskonale się tam rozwija - mam nadzieję, że Pan jeszcze nieraz o nim usłyszy. Tym "ludziom z góry, którzy niczego nie zapominają", przekażę natychmiast pieniądze z wyraźnym zastrzeżeniem, aby spożytkowane zostały na propagandę nawołującą do wytracenia monarchów. Mogę sobie wyobrazić, że myśl, aby swe pieniądze w tym celu zużyć, jest Panu wysoce niesympatyczną, ale przyzna Pan, że każdemu wolno rozporządzić własnym wynagrodzeniem wedle uznania. Poza tym, nie mam najmniejszej obawy, iż moje postanowienie może powstrzymać Pana od kupna obrazów - kupi je Pan bezwzględnie i za wszelką cenę. Ja zaś stawiam warunek, byś mi Pan własnoręcznie napisał, opatrzony pieczęcią herbową Jego domu, list dziękczynny za przysługę, jaką oto Panu moją ofertą wyświadczam.
Martin Drolling
Bezceremonialna szczerość tego listu, który nie miał ani daty, ani adresu zwrotnego, zrobiła na rozpieszczonym księciu niejakie wrażenie. Pierwsza myśl, podzielana również przez jego adiutantów, że jest to list obłąkańca, nie mogła mu się w mózgu ustalić. Przy tym powodowała nim wielka ciekawość, która była znamiennym rysem charakteru księcia, a której o mało kiedyś w Algierze życiem nie przepłacił. Jednemu z adiutantów polecił zatem przeprowadzić w sprawie niniejszej szczegółowe dochodzenie.
Już następnego dnia, adiutant, pan de Touaillon-Geffrard, zdołał ustalić, że związek "ludzi z góry, którzy nie zapominają" rzeczywiście w Genewie istnieje. Rząd rozwiązał go przed dwoma laty, kilkoro jego członków uwięziono, ale w gruncie rzeczy nie przypisywano całej tej sprawie nadmiernej wagi, jako że rozchodziło się przeważnie o całkowicie niegroźnych, choć ekscentrycznych, głosicieli nadętych frazesów. Co zaś się tyczy Martina Drollinga, był to artysta malarz, cichy, spokojny starzec, który przekroczył ósmy krzyżyk, a dotychczas niczym poważniejszym się nie odznaczył, ani też na powierzchnię nie wypłynął. Już od dziesiątków lat nie widziano nic jego pędzla - nawet słuch o nim zaginął, bo całkiem nie opuszcza swego atelier przy rue des Martyrs i obrazów od dawna nie wystawia. W młodości był wprawdzie bardzo aktywny i namalował szereg niezłych rzeczy, przeważnie wnętrz kuchni. Jedna z tych scen kuchennych została zakupiona przez państwo i wisi w Luwrze.
Książę Orleans nie bardzo był zachwycony wynikami śledztwa, które tak doszczętnie odzierały owo dziwne pismo z wszelkich romantycznych pozorów.
- Człowiek ten zda się mieć niesłychanie wysokie mniemanie o apetycie Bourbonów - mruknął niechętnie - jeżeli mu się wydaje, że tak bardzo interesują nas wnętrza kuchenne! Sądzę, że nie warto temu dziwakowi odpowiadać.
- Ce dróle de Drolling! (2) - dorzucił, a adiutant roześmiał się, jak należało.
Ale ów śmieszny dziwak wydawał się być całkiem innego zdania, jako że po paru dniach otrzymał książę kolejny list, który wyzywającą i rozkazującą stanowczością znacznie przewyższał uprzedni:
Drogi Panie!
Jest dla mnie całkiem niepojęte, żeś się Pan dotąd nie pokazał. Powtarzam raz jeszcze - jestem już starym człowiekiem, a więc dla obu stron będzie lepiej, jeżeli nasz interes czym prędzej sfinalizujemy, jako że w każdej chwili może go pokrzyżować, wprawdzie wysoce przykry, ale bardzo prawdopodobny wypadek mej śmierci. Oczekuję zatem Pana z całą pewnością jutro rano o wpół do dwunastej w moim atelier. Ale nie przychodź Pan rychlej, bo wstaję późno i nie mam najmniejszej ochoty zrywać się dla Pana z łóżka wcześniej niż zazwyczaj.
Martin Drolling
Książę podał list adiutantowi.
- Znowu nie podaje żadnego adresu. Uważa najwidoczniej, że naszym obowiązkiem jest wiedzieć, gdzie on mieszka. Ma słuszność, bo istotnie znamy teraz jego adres. Jak sądzisz, czy mamy się zastosować do surowego nakazu pana Drollinga? Jutro rano, kochany Touaillon, każ zaprząc, ale tak, abyśmy byli na miejscu przynajmniej o pół godziny szybciej, jak nam naznaczono. Spodziewam się nielicho ubawić, gdy stary w gniew wpadnie.
*
Sapiąc i dysząc wdrapali się książę i pan de Touaillon-Geffrard na czwarte piętro brudnej kamienicy czynszowej i zastukali do dużych, żółtych drzwi, na których widniał stary szyld z napisem: "Martin Drolling".
Ale na próżno pukali - ani widu ani słychu. Wołali i łomotali o drzwi laskami. Książę doskonale bawił się tym oblężeniem, które stawało się coraz gwałtowniejszym. Wreszcie wszczęli piekielny łoskot.
Nagle usłyszeli, dość daleko od drzwi, odległy, beczący, koźli głos:
- Cóż się u diabła dzieje?!
- Pora wstawać, Ojczulku Drolling! Czas już. Wielbiciele czekają! - zawołał książę, wprawiony w szampański humor.
- Wstanę, kiedy mi się spodoba - odburknął starzec - a nie wtedy, kiedy to wam na rękę.
Ale książę nie dał sobie popsuć humoru.
- Musimy zdobyć fortecę! - zawołał i zakomenderował - Ognia!
Obydwaj zaczęli raz po raz kopać butami w drzwi, które aż trzeszczały w zawiasach, a równocześnie łomotali o nie laskami i wrzeszczeli:
- Wstawaj, stary śpiochu! Przyszliśmy z wizytą. Wyleźże spod pierzyn!
Z wnętrza dobiegało niezrozumiałe mamrotanie i przekleństwa. Potem posłyszeli odgłos krótkich kroczków.
- Róbcie co chcecie, ale prędzej nie wejdziecie, póki się nie umyję, nie ubiorę i nie zjem śniadania.
Książę przemawiał dobrotliwie, prosił, klął - wszystko na próżno - nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wreszcie poddał się losowi i wraz z adiutantem usiadł na schodach.
- Tak więc na własnej skórze doświadczę wysoce przykrego zajęcia, wysiadywania w poczekalni. Tylko że ta jest akurat paskudnie nieprzyjemna. Już ja się za to pomszczę!
Z pamiętników księżnej Metternich wiadomo, że książę w istocie groźbę swą zrealizował i odwiedzającym kazał wyczekiwać na siebie całymi godzinami. Często przyjmował co dopiero przybyłych petentów, by mieć tę satysfakcję, aby ci, którzy już od trzech godzin czekali, dłużej jeszcze wyczekiwać musieli.
Wreszcie coś się przy drzwiach poruszyło. Posłyszeli zgrzyt zamka, odciągnięcie rygla i głuchy łoskot żelaznego drąga, opadającego na ziemię.
Potem drzwi ustąpiły i ukazał się mały, blady człowieczek w stroju z czasów pierwszego konsulatu. Ubiór ten może i kiedyś był elegancki, ale teraz pozostawał brudny, wypłowiały i wytarty. Zmarszczkami poorana twarzyczka, całkiem bez zarostu, nikła prawie w obroży niesłychanie wysokiego, czarnego halsztuka, a górą porosła była kępami brudnobiałych włosów, które się chaotycznie ze sobą splątywały.
- Jestem Martin Drolling - rzekł człowieczek. - Czego sobie życzycie?
- Pan nas na dziś rano zaprosił - rozpoczął książę.
Ale malarz przerwał mu. Wyciągnął z kieszeni gruby, srebrny zegarek i podstawił go księciu pod nos.
- Prosiłem, by pan przyszedł o wpół do dwunastej - nie rychlej! A która teraz godzina? Dwadzieścia po jedenastej! A już od pół godziny zabawiacie się u moich drzwi głupimi dowcipami. Za każdy mój obraz zapłaci mi pan teraz o tysiąc franków więcej! Rozumie pan? Już ja pana nauczę dobrych manier! Który z panów to Orleański?
Zachowanie starego wobec księcia wydało się adiutantowi tak obcesowe, że uważał za swój obowiązek wskazać impertynenckiemu starcowi właściwe dlań miejsce w hierarchii społecznej. Zawołał przeto z naciskiem:
- Panie Drolling, przed panem stoi Jego wysokość, książę d'Orleans!
Ale malarz zaperzył się z wściekłości.
- Niech pan sobie tego pana nazywa, jak mu się żywnie podoba, to mnie nic nie obchodzi! Ale mnie pozwól pan do niego zwracać się nazwiskiem, jakie faktycznie nosi. I któż pan jesteś u diabła? Czyż nie łaska się przedstawić?
Książę rozkoszował się przez chwilę osłupiałym zdumieniem swego towarzysza, potem zaś rzekł z przesadnym ugrzecznieniem:
- Za pozwoleniem, panie Drolling, to mój adiutant, pan Touaillon-Geffrard, kapitan w drugim regimencie kirasjerów.
Drolling skinął mu od niechcenia.
- Nie znam pana, szanowny panie, i nie życzę sobie takiej znajomości. Pana do mnie nie prosiłem i nie mam ochoty ani zamiaru pana przyjmować. Proszę zatem, byś pan zabrał się stąd do diabła.
Książę, jak prawie wszyscy członkowie królewskich domów, był całkiem zależny od swego otoczenia. Nie był jednak na tyle głupi, aby sobie tego nie uświadamiać, skutkiem czego nienawidził swoich totumfackich, których nawet na minutę nie mógł się pozbyć. Nic go więc bardziej nie bawiło, jak to, gdy jednemu lub drugiemu przydarzył się jakiś kompromitujący wypadek. Sposób, w jaki Drolling potraktował adiutanta, który był niesłychanie dumny ze swego szlachectwa, wywodzącego się od rycerzy krzyżowych, tak księcia rozbawił, że nie był w stanie poskromić uśmiechu, jaki mimo woli zaigrał mu na wargach.
- Niech się pan podda surowemu wyrokowi, panie Touaillon - powiedział. - Zejdź pan na dół i oczekuj mnie przy powozie! Pan Drolling ma słuszność - tych tylko potrzebuje i chce przyjąć, których zaprosić raczył.
Ale teraz z kolei głęboką satysfakcję odczuł adiutant, jako że kiedy wściekły i wzburzony gotował się już z głębokim ukłonem do odejścia, usłyszał słowa, które go prawie ze zwariowanym malarzem godziły.
Pan Drolling raczył bowiem powiedzieć, co następuje:
- Jeżeli panu, panie Orleans, się zdaje, że pan mi jest miłym gościem, to się fatalnie mylisz! Wprost przeciwnie, jest mi pan w najwyższym stopniu niesympatyczny i jeżeli raczyłem pana do siebie zaprosić, to jedynie w sprawach czystego i zwykłego interesu handlowego. Wejdź pan!
Pan de Touaillon roześmiał się w sobie radosnym szyderstwem. Jak wszyscy adiutanci, pana swego nienawidził z całej duszy - i to ni mniej, ni więcej niźli książę jego.
Kiedy malarz zamykał drzwi na klucz, zasuwał rygle i żelazny pręt w poprzek drzwi przekładał, rozejrzał się książę po atelier. Tu i tam stało parę pustych sztalug, na ścianach porozwieszane, zaledwie rozpoznawalne studia i szkice, a pod nimi, na skrzyniach, pakach, fotelach leżało mnóstwo spłowiałych, przez słońce zżartych strzępów ubrań. A wszystko zapylone kurzem i brudem pokryte. Jakiegokolwiek obrazu książę nie był w stanie odnaleźć, i całkiem już zrezygnowany usiadł pośrodku pracowni na niskim malarskim stołeczku.
Ale zaledwie spoczął, a już mu zaskrzeczał koźli głos starego nad uszami:
- Czy ja pana poprosiłem, byś pan siadał? Najprostszej formy przyzwoitego zachowania próżno pewnie by szukać w pańskiej familii, panie Orleans! Co by pan powiedział, gdybym ja do pana przyszedł i tak ni stąd ni zowąd, bez zaproszenia z pańskiej strony, rozsiadł się gdzie mi się spodobało? A dodatkowo stołek, który pan zająć raczyłeś, jest tym, na którym ja siadam.
Książę był tak zdumiony, że natychmiast zerwał się ze stołka.
Drolling zrzucił stertę starych szmat ze starego, ciężkiego krzesła skórzanego, podsunął je trochę na środek izby i rzekł ceremonialnie:
- Proszę łaskawie spocząć.
- Jeśli pan pierwszy zajmie miejsce - odrzekł książę z równie sztywnym ceremoniałem.
Ale Drolling obstawał przy swoim:
- Pan wybaczy, ale w moim domu ja jestem gospodarzem, pan zaś gościem, a więc proszę...
Książę siadł w swoim krześle. Drolling podreptał do olbrzymiej starej szafy, rozwarł ją na oścież i wyjął z niej cudownie oszlifowaną wenecką karafkę oraz dwa wysokie kieliszki.
- Rzadko przyjmuję gości, panie Orleans - rozpoczął. - Ale gdy ktoś do mnie zawita, goszczę go zwykle kieliszkiem porto. Racz się pan napić! Lepszego wina nie zakosztujesz pan przy stole swego ojca.
Napełnił kieliszki i podał jeden księciu. Nie zważając zupełnie na gościa, malarz podniósł swój kieliszek pod światło, pogłaskał go pieszczotliwie i pił z niego małymi łyczkami. Książę również skosztował trunku, i przyznać musiał, że wino było nadzwyczaj dobre. Drolling znów napełnił kieliszki, ale że nie przejawiał ochoty, by mówić o kupnie obrazów, książę zagadnął:
- Zaprosił mnie tu Pan, aby mi sprzedać parę swych prac. Znam już manierę pańską dzięki obrazowi Wnętrze kuchni, który wisi w Luwrze. Nadzwyczajne, bardzo piękne, subtelne i pełne niezwykłego nastroju malowidło...
Ale słowa jego wywołały efekt przeciwny całkiem niż się spodziewał.
- Podobało się to panu? To znaczy, że pan nie masz żadnego, ale to najmniejszego pojęcia o sztuce. Pan pochodzi z jakiejś Beocji! Ten obraz jest nieznośnie nudny, całkiem bez nastroju - mówiąc krótko: nic niewart! Dobrze namalowany - owszem! Ale z prawdziwą sztuką nie ma nic wspólnego. Tylko ten brunatny kubeł na odpadki ma coś z Ludwika XIII i dlatego...
- Z kogo, przepraszam, ma coś ten kubeł? - spytał książę zdumiony.
- Z Ludwika XIII - powtórzył Drolling spokojnie. - Ale bardzo mało, całkiem niewiele. To była tylko pierwsza, nieśmiała próba, którą wtedy zrobiłem - takie poszukiwanie na oślep... To bardzo smutne, że ta papranina się panu podoba, panie Orleans!
Książę zrozumiał, że na nic zda się dyplomacja wobec tego zwariowanego dziwaka, postanowił więc zrezygnować z wszelkich sztuczek i walić prosto z mostu.
- Proszę wybaczyć, panie Drolling - rozpoczął - że z grzeczności spróbowałem pana w błąd wprowadzić. Nie widziałem bowiem nigdy pańskiego obrazu w Luwrze, a zatem nie mogę osądzić, czy jest zły, czy dobry. Poza tym przyznać muszę, że bardzo słabo znam się na sztuce - daleko mniej, jak na jakości wina. A wino pańskie jest rzeczywiście doskonałe.
Stary ponownie napełnił kieliszki.
- A więc pij pan, panie Orleans. Rozumiem, że pan mego obrazu wcale nie widział, a pragnie mnie pan okłamać, że jest bardzo piękny!
Postawił karafkę na podłodze i potrząsnął głową.
- Do diabła! - zawołał. - Od razu zmiarkować można, że pan pochodzisz z królewskiego rodu! Czegóż innego można by się po was spodziewać?
I patrzył na swego gościa z wyrazem niewypowiedzianej pogardy.
Książę poczuł się bardzo nieswojo - kręcił się na swym krześle to w tę, to w ową stronę i popijał z wolna wino.
- A może byśmy wreszcie rozpoczęli mówić o interesach, panie Drolling? Nie mogę nigdzie dostrzec żadnego obrazu.
- Zaraz je pan zobaczy, panie Orleans - jeden po drugim - wszystkie stoją za tym parawanem.
Książę powstał.
- Niech pan tylko chwilkę poczeka - siądź pan jeszcze! Jest koniecznie, bym panu uświadomił przedtem wartość moich obrazów, jaką przedstawiają dla pana i jego familii.
Książę znów usiadł. Drolling podwinął pod siebie swoje krótkie nóżki na trójnożnym stołku bez oparcia i objął kolana ramionami - wyglądał jak stara, niezwykle szpetna małpa.
- Niech pan mi wierzy, panie Orleans, to wcale nie przypadek, że się do pana zwróciłem. Długo nad tym przemyśliwałem i zapewniam, iż sama idea, że obrazy moje mogą stać się własnością tak plugawej rodziny, jak Valois-Orleans, jest mi w najwyższym stopniu wstrętną. Ale zważ pan, że najbardziej entuzjastyczny meloman nie byłby w stanie zapłacić tej ceny, jaką bez wątpienia za moje obrazy wy zapłacicie - i to muszę brać w rachubę. Poza tym, familia królów francuskich ma w pewnej mierze prawo do tych obrazów, bo zawierają w sobie - wprawdzie w niezwykłej formie - to, co dla pańskiego domu od stuleci było najświętszym i najkosztowniejszym, i jest nim po dziś dzień.
- Nie całkiem pana rozumiem - powiedział książę.
Martin Drolling kołysał się na stołeczku w jedną i drugą stronę.
- Zaraz mnie pan zrozumie, panie Orleans - wyszczerzył kpiąco zęby. - Moje obrazy zawierają w sobie serca królów francuskich.
Książę nabrał teraz silnego przekonania, że ma do czynienia z wariatem. A jeżeli nawet wizyta ta nie była dlań niebiezpieczna - w Algierze dowiódł przecież, że się niebezpieczeństw nie lęka - to w każdym razie wydała mu się bezcelową i całkiem bez sensu.
Mimo woli skierował wzrok w stronę drzwi.
Stary zauważył to i zaśmiał się ochryple:
- Pan, panie Orleans, jesteś moim więźniem, tak jak był nim dziadek pański. Zaraz sobie pomyślałem, że pan zechcesz uciec, więc dlatego drogę odciąłem. A klucze - ha, ha, ha! - klucze tu mam w kieszeni!
- Ani mi przez głowę nie przeszło ratować się ucieczką - odpowiedział książę, któremu megalomańskie gesty starca wydawały się być czymś nieskończenie komicznym.
Był wysokim, rosłym, bardzo silnym mężczyzną i mógłby starca, który go za więźnia uważał, powalić jednym uderzeniem pięści i z łatwością odebrać mu klucze.
- Czyż pan nie zechce mi wreszcie pokazać jakiegoś obrazu?
Drolling zeskoczył ze swego stołeczka i podreptał za parawan.
- Otóż chcę właśnie to uczynić, panie Orleans, możesz pan oczy swe do syta nimi napawać!
Wyciągnął dość duże płótno w blejtramach, powlókł je za sobą i ustawił na sztaludze, tak jednak, że było zwrócone tyłem do księcia. Troskliwie wytarł je ściereczką, a potem wystąpił i z manierą nawoływaczy sprzed bud jarmarcznych zawołał:
- Tu można ujrzeć serce jednego z najbardziej oświeconych władców na tronie Francji, jednego z największych zbrodniarzy, jakich kiedykolwiek ziemia nosiła: serce Ludwika XI!
I z tymi słowy obrócił sztalugę, tak że książę mógł teraz obraz ujrzeć. Przedstawiał on olbrzymie nagie drzewo, na którego gałęziach wisiał tuzin z szat odartych, na wpół zgniłych trupów. W ciemnej korze było wycięte serce, z inicjałem "L.XI".
Obraz wydał się księciu odbiciem jakiejś bezpośredniej, straszliwej rzeczywistości. Biła od niego woń trupia gnijącej padliny, miał uczucie, jakby musiał sobie nos zatkać. Książę znał historię Francji, a przede wszystkim królewskiego domu na tyle dokładnie, by móc w tej chwili zrozumieć, co obraz przedstawiał: był to ów słynny ogród jego praprzodka Ludwika XI, który pozostawał opanowany furią wieszania. Ale że malarz oferował obraz właśnie jemu, który przez cały czas, kiedy wojnę w Algierze prowadził, był zawsze bardzo ludzki i "rozkoszne wieszanie" do minimum ograniczył, wydało mu się co najmniej ordynarną i wysoce niesmaczną propozycją. A przy tym uważał, że symbolika malarza, by obraz ten sercem Ludwika XI nazwać, była strasznie powierzchowna i płytka. I tylko ze względu na bezsprzeczną umysłową chorobę starca zdołał w dalszym ciągu zachować swoją uprzejmość.
- Muszę panu przyznać, panie Drolling - rzekł - że jakkolwiek malarskie walory obrazu wydają mi się być wprost znakomite, to jednak ten historyczny motyw nie odpowiada zupełnie mojemu gustowi! I nie myśl pan, byśmy w naszej rodzinie byli tak dalece zaślepieni w kulcie przodków, byśmy się mogli rozkoszować okrucieństwami naszych na wpół barbarzyńskich poprzedników. I szczerze muszę wyznać, że uważam to cokolwiek...
Książę zawahał się - szukał jakiegos możliwie łagodnego słowa. Ale malarz wiercił się, kręcił, dreptał naokoło, tarł ręce i nalegał natarczywie:
- No, no! Powiedz pan, co pan sądzisz!
- Uważam to w pewnej mierze za ordynarne i niesmaczne! - dokończył książę.
- Brawo! Brawo! - kpił stary. - Doskonale! Wyśmienicie! Jestem całkiem tego samego zdania. Ale zarzut pański całkiem mnie nie dotyka - ani odrobinę. Zarzut pański spada jak grom na dom królewski. Sam pan teraz widzi, że wszystko co głupie i płaskie pochodzi od pańskiej rodziny. I niech pan zważy, że myśl ta nie jest moja, a zrodziła się w mózgu pańskiego dziadka!
- Kogo?
- Dziada pańskiego ze strony ojca, a mego serdecznego przyjaciela, Filipa Egalite (3). Kiedyśmy powracali ze stracenia pańskiego stryja, Ludwika XVI, poddał mi podstępnie tę myśl. Swoją drogą, jest ona z artystycznego punktu widzenia ordynarna, bo zbyt widoczna, zbyt grubą warstwą farby nałożona i godna noża rzeźnickiego, wcale się więc nie dziwię, żeś pan to zauważył. Byle klempa może ujrzeć, że to jest serce Ludwika XI. Swoją drogą, było to obrzydliwe serce, jedno z największych, a cuchnęło tak śmierdząco, żem za każdym razem, jak je powąchałem, ciężkiego bólu głowy dostawał... A przy okazji, może się pan poczęstuje?
Wyciągnął z kieszeni szeroką, złotą tabakierkę i podał swojemu gościowi. Książę, który w samej rzeczy był namiętnym miłośnikiem tabaki, wziął szczyptę i wciągnął do nosa.
- Doskonała mieszanina - zachwalał stary. - Książę Gaston Orleański, Anna Austriaczka i Karol V. No! Jak panu smakuje? Tkwi w tym pewien dowcip, jeżeli się swoich przodków ma w nosie!
- Panie Drolling - rzekł książę - tabakę pańską muszę rzeczywiście pochwalić, tak samo, jak pańskie wino. Ale wybacz mi pan, że z tego wszystkiego, co pan mówisz, nie rozumiem nic a nic.
- Czegóż pan nie rozumiesz?
- Tego wszystkiego, co mi pan opowiadasz o moich przodkach, którzy ponoć mają tkwić w pańskich obrazach i w pańskiej tabace.
- Głupi jak każdy Orleans! - zapiał starzec. - Jak mi Bóg miły, jeszcze głupszy od dziadka, mimo że tamten popełnił przecież tak niebywały idiotyzm, iż przystał do żyrondystów. Ale wybaczmy mu - tę apostazję odpokutował pod ostrzem gilotyny. A więc, panie Orleans, pan tego nie rozumiesz? Rozewrzyj pan zatem uszy i słuchaj, co ci powiem: moje obrazy są malowane sercami królewskiego domu! Rozumiesz pan wreszcie?
- No tak, panie Drolling, ale...
- A z tabakierki zażywam to, co mi pozostaje z materiału serc królewskich, który przy malowaniu stosuję! Rozumie pan teraz?!
- Słyszę wprawdzie, co pan mówi, panie Drolling, tak że wcale nie potrzebuje pan krzyczeć. Tylko nie jestem w stanie pochwycić całego związku...
Malarz głęboko westchnął, ale nic nie odpowiedział. Milcząc poszedł do szafy i wyjął parę małych płyt, które podał księciu.
- Weź pan to! Mam jeszcze ich trzydzieści jeden w schowkach - wszystkie panu podaruję - otrzyma je pan jako dodatki do moich obrazów.
Książę obejrzał uważnie napisy obydwu płyt, następnie podszedł do szafy i wgłębił się w inne. Pochodziły one z urn, w których składano serca królów, książąt i księżniczek z królewskiego domu - zaczynał z wolna rozumieć.
- W jaki sposób pan to dostałeś?! - zapytał, a głos jego wbrew woli nabrał ostrej i surowej przymieszki.
- Kupiłem je - odpowiedział stary tym samym tonem. - Wie pan przecież, że malarze interesują się często odleżałą starszyzną i bezużytecznym śmieciem.
- Więc niech mi pan te płyty odsprzeda.
- Ależ ja je przecież panu podarowałem. Może pan je przybić u dołu na ramach moich obrazów. Zaraz panu powiem, która do którego obrazu przynależy.
Powiesił płytę na gwoździu sztalugi, zdjął obraz, oparł go o krzesło, podreptał znów za parawan i wyciągnął tym razem bardzo duży obraz.
- Pomóż mi pan, ten obraz jest dość ciężki!
Książę pochwycił za ramy i postawił obraz na sztaludze. Kiedy o parę kroków odstąpił, stary zastukał palcami o miedzianą płytę i zadeklamował:
- Tu można ujrzeć serce Henryka IV, pierwszego z Bourbonów! Serce to było trochę poharatane sztyletem Ravaillaca (4), męża szlachetnych zasad!
Obraz przedstawiał wnętrze olbrzymiej kuchni, której większą część zajmowało paleńsko z wielką ilością otworów. Nad tymi otworami, z których biły płomienie, stały kotły, a w nich gotowali się żywi ludzie. Jedni usiłowali się wydostać, inni wyli i wykrzywiali twarze w potworne grymasy. Straszliwy lęk, niesłychana męka krzyczała z tych wygłodniałych twarzy. Brunatny kucharz, stojący przy ognisku, wskazywał wymalowane na jednym z kafli serce z inicjałami Henryka IV.
Książę odwrócił się.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział.
Drolling zaśmiał się chytrze.
- A przecież w każdym podręczniku szkolnym może pan wyczytać tłusty frazes swego poczciwego przodka: Chcę, aby każdy chłop miał co niedzielę kurczę w swoim garnku. I niech pan patrzy, to są te kurczęta, które król miał w swoim własnym garnku! To jest prawdziwe królewskie serce, to oto ognisko! Chcesz pan, by i jego nos zakosztował coś z tego Bourbona?
Wyjął z szafy inną tabakierkę i podał ją księciu.
- Już w niej mało zostało - zaśmiał się - ale proszę spróbować! Doskonała mieszanina: Henryk IV i Franciszek I! Niech pan tylko spróbuje! Opanowują wtedy człowieka krwiożercze zakusy.
- Czy pan, panie Drolling, chcesz przez to powiedzieć, że ten czarno-brunatny proszek w tabakierce pochodzi z serc owych królów?
- Oczywiście, że chcę to właśnie powiedzieć, panie Orleans! Nie pochodzi z niczego innego, sam go mieszałem!
- I skąd pan wydostał te serca?
- Kupiłem je - przecież już panu mówiłem! Interesują pana szczegóły? A więc chętnie je panu zdradzę.
Podsunął księciu krzesło, a sam wskoczył na swój zydel malarski.
- Petit-Radel (5) - rzekł. - Czyś słyszał pan kiedy o nim? Nie? W takim razie jest pan nieukiem, prawdziwym Orleans!
Był to, przyjaźniący się z dziadkiem pańskim, architekt, który razu pewnego otrzymał od konwentu rozkaz, by zlikwidować śmieszne groby królewskie pod Saint-Denis i Valde-Grace.
Zniszczył je doszczętnie, o tym mogę pana zapewnić. Potem powierzono mu wykonanie tej samej operacji w kościele Jezuitów przy rue Saint-Antoine. Dziad pański dał mi o tym znać.
- Idź z nim - powiedział nasz zacny Filip - a będziesz mógł za tani grosz kupić mumie!
- Pan wie, co to mumia? Nie? A więc mumia to resztki zabalsamowanego ciała, którego używa się jako farby. A droga jest ta farba, niech to piorun trzaśnie! Może sobie pan zatem wyobrazić, jak się ucieszyłem, że ją tanim kosztem nabędę!
W kościele Jezuitów odnaleźliśmy zabalsamowane urny z sercami królów i książąt. Petit-Radel rozbił urny na kawałki, a ja przy sposobności płyty z napisami i te serca.
- I sporządził pan sobie farbę z tych serc?
- A co pan myślał? To jedyny pożytek, jakie z serca królewskiego mieć można. No i jako substytut tabaki, również doskonałe! Ależ proszę się nie krępować i zażyć szczyptę Henryka IV i Franciszka I.
Książę podziękował:
- Pozwoli pan, że tym razem nie uraczę się jego mieszanką.
Starzec zamknął tabakierkę.
- Jak pan chce, ale stanowczo robi pan sobie krzywdę. Nigdy już nie będziesz miał sposobności wąchać sproszkowanych serc królewskich.
- Tą częścią, której pan nie zużył na wyrób tabaki, wymalował pan swoje obrazy?
- Oczywiście, panie Orleans! Zdawało mi się, żeś pan to już dawno zrozumiał. Każde serce familii Valois-Bourbon-Orleans znajdzie pan na mych płótnach. Ale pan znajdzie jeszcze więcej, niż zwykłą materię. Tak znowu sobie tej sprawy nie ułatwiłem. Czyje serce zapragnąłby pan teraz ujrzeć?
- Ludwika XV - powiedział książę na chybił trafił.
I niedługo stanął na sztaludze kolejny obraz, utrzymany cały w ciemnej tonacji - nawet karnacja ciał miała brunatnawy, matowy odcień.
- Tu pan zużył widocznie sporo mumii, panie Drolling. Czy to serce było takie duże? - spytał książę.
Stary roześmiał się:
- Och nie! Było bardzo małe, jak serce chłopca, mimo że biło przez sześćdziesiąt cztery lata. Ale tu zużyłem jeszcze inne serca, a więc serce regenta, księcia Orleanu, oraz pań Pompadour i Du Barry. To cała epoka, która się przed panem wyłania.
Obraz przedstawiał mrowisko kobiet i mężczyzn, którzy kłębili się, przepychali i przełazili przez siebie. Niektóre postacie były całkiem nagie, większa zaś część w kostiumach z epoki - wysokich tupetach, perukach "allonge", koronkowych frakach i żabotach. Ale wszyscy miast głów mieli cienkie, obciągnięte pergaminową skórą trupie czaszki. I choć ruchy ich były zwierzęce, jakby psie, z ogromną maestrią namalowane figury i kostiumy, jako też członki, a przede wszystkim ręce, ramiona i plecy, były całkiem ludzkie. Zarówno pojedyncze postaci, jak i całe milieu (6) działały odrażająco - tchnęły odorem trupów. I ta poczwarna mieszanina życia i śmierci, ludzi i zwierząt, zlewała się świadomie w tak harmonijną całość, że obraz ten wywoływał na widzu niesłychane wprost wrażenie.
Drolling, który z uwagą śledził najdrobniejszy ruch swego gościa, od razu to spostrzegł i wskazał na karafkę:
- Proszę sobie nalać, panie Orleans. Pańska niema krytyka zadowala mnie w najwyższym stopniu.
Ten obraz jest straszliwy - wyjąkał książę.
Stary zapiał z rozkoszy.
- Nieprawdaż? Wstrętny, ohydny - jednym słowem: królewski!
Nagle spoważniał.
- Niech mi pan wierzy, panie Orleans, kosztowało mnie to piekielne męczarnie, gdym te obrazy malował. Żadna z mąk z Dantejskiego Piekła nie da się porównać z grzebaniem w królewskich sercach. Niech pan przyniesie jakiś inny obraz.
Książę poszedł za parawan i ujrzał cały szereg płócien naciągniętych na blejtramy, odwróconych do ściany. Chwycił więc pierwsze z rzędu i zaniósł na sztalugę.
- Ach! Wygrzebał pan serce Karola IX; żadne nie było tak łakome krwi, jak jego (7).
Książę ujrzał szeroką rzekę, snującą się leniwie śród mroku między płaskimi brzegami. Na mętnej wodzie płynął olbrzymi prom napełniony trupami. Na samym przedzie stał wyprostowany, wysoki przewoźnik - chuda, w czerwoną purpurę królewską przyodziana postać o bladym, przeżartym wrzodami obliczu i obłąkanym wzroku, wlepionym nieruchomo w dal. Olbrzymim wiosłem zapierał się o dno i tak pchał prom ze straszliwym ładunkiem w dół rzeki.
Inny obraz wydał się księciu jeszcze straszliwszym. Przedstawiał on męskiego trupa naturalnej wielkości, który się już całkowicie rozkładał. Robaki wypełzywały z oczodołów, czarne, skropione czerwono-żółtymi plamkami chrabąszcze obżerały nos i usta. Na rozdartym ciele siedziały, wspaniale zresztą namalowane, dwa sępy - jeden wpił głowę i szyję głęboko w tułów, drugi gmerał w wybebeszonych jelitach. U nóg można było widzieć parę szczurów, które obgryzały nadgniłe już stopy.
Książę odwrócił się trupioblady, miał uczucie, że za chwilę zwymiotuje. Stary pochwycił go za rękaw.
- Co to, to nie! Niech się pan tylko dokładnie w ten obraz wpatrzy! To jest stanowczo największe me dzieło, godne zaiste wielkiego przodka pańskiego, Ludwika XIV! Czyż go pan nie poznaje? On był tym, który wypowiedział ową plugawą sentencję: L'Etat c'est moi (8). A więc ma pan to państwo - zgniłe, zżarte, rozszarpane, zgnojone.
Malarz podszedł ku księciu i podstawił mu swój kieliszek:
- Niech pan i mnie naleje. Dziękuję. Trąćmy się teraz kieliszkami, panie Orleans, na tę okazję, żem już wreszcie z tego przekleństwa wyzwolony.
Kieliszki zadzwoniły o siebie.
- Tak! Teraz już jestem wolny - mówił starzec, a w głosie jego przebrzmiewał jakiś radosny ton. - Wszystkie te serca zostały zużyte na farby, a z reszty, która jeszcze pozostała, wykruszyłem proszek do moich tabakierek. Dzieło mego życia zostało dokonane, teraz już nie potrzebuję brać więcej pędzla do ręki. Jeżeli zleci pan dziś po południu te obrazy zabrać, to każ pan również wziąć wszystkie moje przybory do malowania. Będę panu zobowiązany, jeżeli pan tak postąpi.
A potem krzyknął nagle namiętnym, uniesionym głosem:
- I nigdy już, nigdy nie będę musiał oglądać tych potworności! Będę wolny! Całkiem już wyzwolony!
Przysunął swój zydel do krzesła księcia i chwycił obiema dłońmi jego prawicę.
- Pan jesteś Orleanem, synem króla Francji! Wie pan, jak bardzo nienawidzę jego familii. Ale w tej chwili jestem tak niezmiernie uradowany, że prawie zapominam, jak straszliwych katuszy i męczarni przez dziesiątki lat doświadczałem za jej sprawą! Od zarania dziejów żaden człowiek nie przeżył tak straszliwego życia, jak ja. Proszę posłuchać, muszę panu powiedzieć, jak się to wszystko stało. Ktoś musi przecież wiedzieć, a czemu nie miałby być nim następca tronu tego nieszczęsnego kraju.
Mówiłem już panu, iż to pański dziadek, Filip Egalite, zwrócił mi uwagę, że będę mógł kupić tanio serca królewskie i w ten sposób otrzymać za psi grosz kosztowną mumię. Był moim dobrym przyjacielem i często mnie odwiedzał. Jemu też zawdzięczam, że obraz mój został zakupiony do Luwru. Owo wnętrze kuchni było pierwszym obrazem, w którym użyłem tych farb - z pogardy dla Ludwika XIII kawałkiem jego serca wymalowałem kubeł na odpadki. Tani i niesmaczny dowcip! Zresztą w owym czasie moje uczucia dla pańskiego domu były inne, jak dziś. Nienawidziłem wprawdzie króla i Austriaczki, ale ni mniej, ni więcej, jak każdy Paryżanin. A Filip był przeciez mym dobrym przyjacielem! Jego nienawiść do własnej rodziny była daleko większa aniżeli moja, i on właśnie poddał mi ideę, by z serc owych wziąć nie tylko materię do zewnętrznej formy obrazów, ale równocześnie zawartość merytoryczną. Zasugerował mianowicie, by namalować ogród Ludwika XI, aby w ten sposób dać sercu króla odpowiedni i godny wyraz.
Mówię panu, panie Orleans, że pomysłem pańskiego dziadka byłem wtedy zachwycony! Posiadałem trzydzieści trzy serca, w tym osiemnaście królewskich. Mogłem zatem namalować na osiemnastu obrazach historię Francji, tak jak się dokonała w sercach tych monarchów, a mogłem przy tym się ich własnymi sercami posłużyć! Czyż można postawić przed artystą bardziej kuszące zadanie?
Rzuciłem się od razu w wir pracy, rozpocząłem obraz Ludwika XI, i studiowałem równocześnie historię Francji, o której miałem dotąd tylko słabe wyobrażenie. Pański dziadek dostarczał mi wszystko, co tylko mógł skądkolwiek wydobyć - książki z bibliotek, a oprócz tego całą masę tajnych dokumentów, dzienników, pamiętników z Sorbony, z ratusza, z zamku. Przez lata całe wżarłem się w krwiożerczą historię pańskiego domu, ścigałem pochód życia każdego z pańskich przodków od kolebki aż do grobu. I coraz bardziej uświadamiałem sobie, jaki przeolbrzymi ogrom pracy zwaliłem sobie na kark. Każdy z tych obrazów miał być ekstraktem i kwintesencją serca każdego króla, ale com tylko najpotworniejszego i najohydniejszego zdołał wymyślić, wszystko pozostawało daleko - nieskończenie daleko - w tyle poza istotną prawdą. Moja praca była tak niesłychanie olbrzymią, wymagała takiego potwornego ogromu najstraszliwszych myśli, jakie kiedykolwiek mózg ludzki opętały, żem co rusz rozpaczliwie rezygnował, i giąłem się pod tym zgniłym, ohydnym brzemieniem mego zadania. Zbrodnie Walezjuszów, Bourbonów, Orleanów były tak poczwarnie wielkie, że wydawało się wprost niemożliwością, by je artystycznie pokonać. Całkiem wyczerpany tą pracą, kładłem się późno w nocy do łóżka, by nad ranem na nowo walkę rozpocząć, a im głębiej wsiąkałem w tę cuchnącą, krwawą kloakę potwornego obłędu, tym mniej miałem nadziei, by to wszystko opanować.
I w ten sposób wzrastała we mnie coraz silniejsza śmiertelna nienawiść do domu królewskiego, a z nią razem nienawiść do tego, który mnie w tę duszną męczarnię wepchnął. Pragnąłem nieraz zadusić dziadka pańskiego, a właśnie w tym czasie oddalił się ode mnie i byłem szczęśliwy, żem nie potrzebował go na oczy widzieć. Ale pewnego dnia wpadł bardzo wzburzony do mojego atelier. Przeszedł do żyrondystów i począł uchodzić za zdrajcę, a oprawcy Dantona nadeptywali mu już na pięty. Ojciec pański był rozsądniejszy, trzymał się wiecznie Jakobinów, dopóki mu się nie udało drapnąć wraz z Dumouriezem (9). Filip jął mnie zaklinać, bym go ukrył i ocalił. A wierz mi pan, w całym Paryżu nie byłby znalazł człowieka, który by mocniej pragnął oddać go w ręce kata! Natychmiast wysłałem zatem służącego do Rady, sam zaś zatarasowałem drzwi i zatrzymałem "gościa" tak długo, dopóki nie przyszła gwardia i go nie zabrała. Dziesięć dni później poszedł na gilotynę, a jako nagrodę za mój patriotyczny czyn wyprosiłem sobie jego serce.
- Ale przecież pan - przerwał książę - nie mógł malować świeżym sercem!
- Oczywiście, że nie. Ale miałem czas - przeraźliwie dużo czasu - wszystkie inne serca mogłem przedtem zużyć. Serce pańskiego dziadka zabalsamowałem i suszyłem przez całe trzydzieści sześć lat. Uzyskałem zeń świetną farbę. To mój ostatni obraz - poczekaj pan, zaraz go panu pokażę!
Wskoczył za parawan i wywlókł nowe płótno.
- Patrz pan, panie Orleans! To, co pan tu widzi, to - oh! - bardzo często słyszałem jak bije, bije, na tym samym krześle, na którym pan teraz siedzisz - serce dziada pańskiego, księcia Orleanu, Filipa Egalite!
Książę chwycił odruchowo za pierś. Miał wrażenie, jakby musiał własne serce ochronić - jakby ten straszliwy starzec posiadał moc, by mu je z piersi wyrwać. Zaledwie odważył się spojrzeć na obraz.
Na jego tylnym planie znajdował się, zajmujący całą długość płótna, szereg żelaznych prętów, zakończonych ostrymi kolcami. Na pierwszym zaś wbita była w ziemię setka podobnych, a każdy z nich uwieńczony był ściętą głową. Ostrokół tworzył kształt serca. Jego wewnętrzna przestrzeń była cała wypełniona palami, tak że wyglądało to jakby te kwiaty śmierci wyrastały z brunatnego dna serca. A wysoko nad palami można było ujrzeć w żółtoszarym przestworzu rozlaną maskę, która była tylko właściwie jednym wykrzywionym, szyderczym śmiechem. I ta maska, która - gdy jej się przyjrzeć - uchodzić mogła za odciętą głowę, miała również kształt serca. Książę nie znał swego dziada, ale podobieństwo tej gruszkowatej maski z twarzą jego ojca - ba, nawet z jego własną - było tak uderzające, że go od razu rozpoznał. Coraz głębiej wrażał się w niego dławiący lęk, nie mógł oczu oderwać od tej potwornej wystawy pościnanych głów. I jakby z oddali wdzierał się w jego uszy głos starca:
- Tak! Tak! Patrz pan tylko uważnie, panie Orleans! Te wszystkie głowy, to wierne portrety! Nawet pan sobie nie wyobrażasz, ile miałem zachodu, by te wizerunki ze wszystkich stron kraju wydostać. Chce pan wiedzieć, czyje to głowy, nad którymi dziad pański - o, patrz pan tutaj! - jest cały swym sercem? To głowy tych, których na gilotynę zaprowadził! Otóż tu książę Montpensier, tu markiza Clairemont, tu Necker, tam Turgot, tam znowu Beaulieu-Rubin, tu jego kuzyn Ludwik Kapet, którego pan zowiesz Ludwikiem XVI. Poczekaj pan tylko - dam panu cały, dokładny spis!
Szukał w kieszeni od surduta i wyciągnął starą pożółkłą książeczkę.
- Weź ją pan, panie Orleans! To jest testament Filipa Egalite dla jego wnuka, następcy tronu Francji. Jest to kieszonkowy notes, w którym skrupulatnie zapisywał nazwiska wszystkich, których na gilotynę poprowadził. To było jego hobby - wie pan - tylko dlatego dziad pański został jakobinem. Weź pan to - ową spowiedź. Otrzymałem ten notes od kata za sto sous.
Książę wziął książęczkę do ręki i wertował jej kartki. Ale nie był w stanie jednego słowa przeczytać, litery bowiem rozpływały mu się przed oczyma. Ciężko opadł na krześle. Stary podszedł ku niemu krótkimi kroczkami i przystanął za oparciem.
- Już sam widok tego obrazu szarpie pańskie nerwy. Cały pan roztrzęsiony. Ale człowiek, którego sercem został on namalowany, z całkiem innej gliny był ulepiony. Serce jego radowałoby się, gdyby go mógł zobaczyć. Ucieszyłby się, jak tam się oto śmieje! Postawiłem mu zaiste piękny pomnik. Ale sam pan teraz rozumie, com przeżył.
Otóż, widzi pan, przyswoiłem sobie doszczętnie duszę każdego z pańskich przodków. Tu, w tym starym cielsku, które przed panem stoi, mieszkali po kolei oni wszyscy, Ludwikowie, Henrykowie, Franciszkowie, Karolowie i Filipowie. Opętali mnie niby demony, wszystkie ich zbrodnie musiałem raz jeszcze popełniać. Taka była ma praca.
A zważ pan, że nie byłem, jak pierwszy lepszy obłąkaniec, nieświadomie jakąś manią opętany, tylko musiałem z niesłychanym wysiłkiem woli sztucznie obłęd w sobie wywoływać. Potrzebowałem tygodni, miesięcy, by się móc zadomowić w piekłach królewskiej fantazji, nurzać bezustannie w ziejących trującymi miazmatami otchłaniach ich myśli. I nie było prawie środka, którego bym nie użył, by mój cel osiągnąć. Pościłem i biczowałem się na przemian, aby wywołać w sobie te krwiożerczo-uduchowione ekstazy, które tak bardzo są obce dla naszego dzisiejszego zrozumienia. To znów upijałem się do nieprzytomności, ale nawet w najdzikszych deliriach znajdowały mnie tylko banalne fantazje Martina Drollinga. Wtedy przyszło mi na myśl, by zażywać tabakę. Roztarłem małą cząstkę każdego z serc i zacząłem je wciągać. Sam pan zażywa tabakę, wie pan zatem, w jaki sposób umysł potrafi rozwidniać - tak jakby wyzwalał się z jakiegoś ucisku, jakby głębiej i wolniej oddychał.
Ale ja, poza tym dziwnym a miłym uczuciem, doznawałem równocześnie jeszcze czegoś całkiem innego. Miałem wrażenie, jakby dusza króla, którego serce do nosa sobie wpychałem, opanowywała równocześnie mój umysł. Wypierała zeń Martina Drollinga i od krańca do krańca roztaczała swoje samowładztwo. A me małe, pokorne "ja" miało tylko tę jedną siłę, by rzucić na płótno krwiożercze, królewskie kaprysy - farbami z monarszych serc. I wszyscy pana przodkowie w moim mózgu się odrodzili - wszyscy, począwszy od pańskiego dziada aż do Filipa V, pierwszego Valois, który krwawymi dłońmi włożył sobie na głowę koronę Kapetyngów! I oni to wraz ze mną odmalowywali swe dusze na tych obrazach.
Byłem niczym kobieta, którą oni wszyscy posiedli, którą wszyscy hańbili, z którą płodzili swoje bękarty - owe obrazy! Tak, tak, mój panie! Twórca jest niczym kobieta - wabi ku sobie myśli, oddaje się im bez reszty, pozwala opanować, i rodzi w straszliwych męczarniach swój twór.
Głos starca załamywał się i dławił. Ale raz jeszcze podniósł się ostry, donośny, zaprawiony niezmierną goryczą:
- Jestem żyjącą nierządnicą martwych królów Francji. A teraz pozwalam sobie panu, panie Orleans, ostatniej latorośli dynastii, wystawić rachunek za wszystkie te "noce miłosne" - weź pan w zamian ich owoce. Z winy pańskich pradziadów nie są piękniejsze.
Podał księciu duży biały arkusz z wyszczególnieniem obrazów i ich cen. Książę złożył go i schował do kieszeni.
- Dziś po południu przyślę panu pieniądze i każę zabrać obrazy. Powiedz pan moim ludziom, by wszystko stąd uprzątnęli. Dziękuję panu, panie Drolling. Czy mogę na pożegnanie uścisnąć pańską rękę?
- Nie - odpowiedział Drolling - pan jest Orleanem.
Książę skłonił się i wyszedł.
*
Trzynastego lipca 1842 roku książę Ferdynand Orleański zmarł nagle wskutek wypadnięcia z powozu (10). W testamencie księcia szczególnie wyróżniało się jedno zlecenie, w którym zapisał swoje serce malarzowi Martinowi Drollingowi, zamieszkałemu przy rue des Martyrs. Król Ludwik Filip byłby zapewne mocą swej władzy zakazał, by zostało ono spełnione, ale nie potrzebował tego czynić, jako że stary malarz zmarł był już przed paroma miesiącami.
Obrazy jego - zdaje się - całkiem zniknęły. Nie ma o nich mowy w testamencie księcia, a z pamiętników jego adiutanta, pana de Touaillon-Geffrard, fragment, w którym mogłaby być o nich mowa, został usunięty.
Trzeba się zatem do Luwru pofatygować, by jeszcze coś z serc francuskiego domu królewskiego zobaczyć. Odszukać to można na obrazie Drollinga Interieur de cuisine (11), numer katalogu 4339.
1 - Chodzi o Ludwika XVI, zgilotynowanego 21 stycznia 1793 r. Przydomek "Kapet" nadali mu rewolucjoniści.
2 - franc. - To ci pocieszny Drolling! "Dróle" w języku francuskim oznacza: "komiczny, śmieszny, zabawny, dziwaczny".
3 - Filip Egalite (1747-1793) - właściwie Ludwik Filip Józef Orleański, nazwisko Egalite przybrał podczas rewolucji, której sprzyjał. Zgilotynowany 6 listopada 1793 r.
4 - Francois Ravaillac (1578-1610) - zabójca Henryka IV.
5 - Louis-Francois Petit-Radel (1739-1818) - wybitny francuski architekt.
6 - Milieu (z franc.) - otoczenie, środowisko.
7 - Aluzja do rzezi hugenotów podczas nocy św. Bartłomieja (23/24 sierpnia 1572).
8 - (franc.) - Państwo to ja!
9 - Przyszły król, Ludwik Filip, wespół z generałem Charlesem Francois'em Dumouriezem (1739-1823) w 1793 r. zbiegł z Francji.
10 - Rzecz ściślej ujmując, śmiertelny upadek był efektem skoku z powozu.
11 - (franc.) Wnętrze kuchni. Zauważyć przy tym należy, że jego twórca, Martin Drolling (1752-1817) w 1841 r., kiedy akcja opowiadania ma się rzekomo rozgrywać, od ponad dwóch dekad nie żył. Ewers najprawdopodobniej utożsamił go z synem, Michelem Martinem Drollingiem (1789-1851), który wszelako w chwili stracenia Ludwika XVI liczył 4 lata, zaś księcia Ferdynanda de Orleans zdołał o 9 lat przeżyć.
Przełożył Stanisław Przybyszewski
Opowiadanie znajduje się w antologii pt. Demony perwersji. Opowieści niezwykłe, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2011
Ciekawe opowiadanie, rzeknę że jest wręcz poruszające. Jak dla mnie trochę zbyt drastyczne ale wciąż przykuwające uwagę i bardzo fajne :)
OdpowiedzUsuń