poniedziałek, 28 stycznia 2013
Georg Britting - Pojedynek koni
Oba konie, oba ogiery, rude jak lisy, z iskrami w wielkich ślepiach, ach, jakżeż one chlastały ogonami, niczym gorejącymi głowniami, w roje komarów, otaczające je na kształt bzyczącej chmury! W rozmachu ogony smagały im prawie piersi, a potem wracały chwiejnym łukiem i odstawały sztywno od zadów tak, że siedzącego na koźle wozu po prostu łaskotały w nos. Drzewa uciekały, a ziemia rozprostowywała się, usiana dachami i błyskającymi stawami, które wyglądały jak rozrzucone po łąkach srebrne talary.
Od dwóch lat oba ogiery chodziły w zaprzęgu i skoro tylko uszu ich doszło wołanie pana, podrzucały łby do góry i pomykały chyżo naprzód, jak gdyby chciały, niczym w wyścigu, wyprzedzić jeden drugiego; tkwił jednak pomiędzy nimi stale dyszel, więc ze swawoli trącały figlarnie mokrymi pyskami i tętniąc kopytami pędziły szosą.
W stajni kopyta ich postukiwały sennie o dyle podłogi. Gdy tylko zatrzeszczały drzwi i wdarł się wiew powietrza, już podnosiły ostro uszy, podrażnione płomyki, zwracały ku sobie łby, wpatrzone w siebie wielkimi, obłąkanymi ślepiami. Oko lśniło krągłością i blaskiem, biegnącym w głąb jak szklany szyb, bez końca, i rozniecającym w najdalszej głębinie czerwone iskrzenie, z którego wytryskała iskierka, z oka do oka. Następnie podrywały się jednocześnie na wszystkie cztery nogi i odskoczywszy od siebie, przyciskały się mocno do drewnianej ściany, wystraszone, z jakimś szataństwem przepływającym przez wszystkie naczynia krwionośne.
Posiedziciel majętności miał w stajni jeszcze ponad dziesięć koni, szkapy robocze z kudłatymi kosmykami przy grubych pęcinach, oprócz tego wierzchowce, przyjemne stworzenia o niespokojnych ruchach, pełną jednak miłością obdarzał oba rude ogiery. Przepełniała go największa rozkosz, gdy czuł je w cuglach, a ponieważ się zestarzał, nie wskakiwał już tak często i tak chętnie na siodło jak dawniej, lecz raczej zajmował miejsce na wysokim siedzeniu wozu i pędził płomienistą drogą w rozżarzoną ciemność letniego wieczoru. Często też zatrzymywał się w stajni przy zwierzętach, których drzemiące łby kołysały się jak wahadła zegarów, napędzane wszakże nie oliwą, lecz krwią.
Gdy kucharka zabiera się do skrobania wielkiej ryby nożem, jakżeż wtedy fruwają wokół łuski, jak leżą i błyszczą rozsypane na desce, srebrzyste, jedne na drugich. Tak samo przed panem von M., właścicielem majętności, leżała rozłożona teczka, leżała jak martwa ryba, z rozpłatanym brzuchem, a białe kartki były rozrzucone po stole jak łuski teczki-ryby. Były tam sztychy Durera, proste, pełne artyzmu i potężne, były ilustracje według drzeworytów mistrzów wielkiego średniowiecza niemieckiego i były odbitki wszystkich prac Hansa Baldunga zwanego Grienem, który, uczepiony pięściami, pazurami i paznokciami noża, rozszarpywał, rozmiażdżał nim drewno płyty jak gwałciciel mordujący ofiarę w ciemnym gąszczu leśnym. Jaskrawe światło stojącej na stole lampy zalewało białe czworokąty, na których w obramieniu czterech czarnych linii wykrzywiały się najokropniejsze potworności. Drżąc cały, pan von M. oglądał drzeworyt za drzeworytem i podawał je przyjaciołom, którzy siedzieli pochyleni wokół stołu i dziwili się temu drzeworytnikowi o usposobieniu perwersyjnego mordercy.
Hałas stukających kopyt łomotał w głowie parobka, który jednak spał dalej, śniąc tylko o jakimś dudnieniu. Wtem jak igła ukłuło go krótkie, wysokie, przenikliwe rżenie. Poderwał się szybko i zapalił światło. Pilnował stajni, czy więc miał zajrzeć do koni? Chorobliwie blade ciało świętego Sebastiana, który w postaci malowanej figurki z drewna stał w nogach ponad jego łóżkiem, naszpikowane było strzałami, a u każdej strzały wisiał, wesoło powiewając, niebieski, czerwony lub żółty proporczyk. Teraz dopiero parobek obudził się na dobre, dużym palcem nogi przysunął ku sobie trzewiki i poszedł. Gdy zamknął drzwi, chorągiewki u strzał świętego wionęły radośnie i okrutnie w górę.
Na drzeworycie Hansa Baldunga zwanego Grienem, który pan von M. trzymał właśnie w ręku, szalało rozpętane stado koni, olbrzymich rumaków i klaczy, o okrągłych, kulistych oczach ludzkich, jakby wyciętych z kamienia, i jędrnych udach, na których uwydatnione mięśnie wiły się jak węże. Ciała nie były z mięsa, z drgającego mięsa końskiego, te ciała były z białego kruszcu. Pyski nie były pyskami końskimi, były to twarze ludzkie, gęby demonów, a sztywne ogony były zgięte tak, jak zagina się strumień wody, z trudem spadający ze studziennej dziury. Długie cielska, pochłonięte igraszkami i walką kłębiły się kurczowo niczym rozkręcone i postrzępione końce grubego powozu.
A w stajni działo się, co następuje: Oba ogiery, bawiąc się, ocierały wzajemnie o siebie rozgrzane nozdrza. Machając w zabawie niedbale ogonem, ogier, który miał w okolicy ucha okrągłą czarniawą łatę, zaczął, węsząc i drażniąc, przesuwać drugiemu nosem wzdłuż szyi w górę i w dół, w górę i w dół, wciąż w górę i w dół. Mimochodem odsłonił przy tym zęby i uchwycił swawolnie kawałek jędrnej skóry drugiego. Ten mimo woli uniósł łeb, odepchnął pierwszego tak, że kawałek skóry, który tamten trzymał pieszczotliwie w zębach, prawie mu się wymknął. Usiłując przytrzymać to, co mu się wymykało, właściwie prawie już wymknęło, przygryzł skórę nieco mocniej. Tylko trochę mocniej, ale tak, że tego drugiego zabolało. Ten więc pochwycił ogiera z łatką za grzbiet. Ugryzienie było głębokie, tak głębokie, że skóra pękła i ząb zagłębił się w ciało.
Wtedy rozpoczął się pojedynek ogierów. W oku tego z łatą rozbłysły gdzieś aż z głębin skry. Wysunął naprzód wargi ułożone w kształt lejka, obnażając oba półkola długich zębów, z wściekłością zatopił je w ciało drugiego konia, ugryzł, pociągnął i oderwał pasemko skóry, które ociekając krwią zwisło i zadyndało na długość ręki. Ugryziony ogier wydał wówczas z siebie ów wysoki, przenikliwy dźwięk, który zbudził parobka. Już zęby ugryzionego tkwiły w grzbiecie konia z łatką i już zwisał z tamtego pas długości ramienia, czerwony pas skóry długi jak ramię, plaskający o ścianę brzucha. Ze ślepiami nabiegłymi krwią, z głowami na kształt masek nienawiści oba konie zatrzymały się na chwilę równą uderzeniu serca. Następnie znowu rozpoczęły krwawe dzieło, wydając z gardzieli nieprzerwany charkot.
Gdy ogier z łatką poczuł w ciele ząb przyjaciela, było mu tak jak studentowi, którego ktoś uderzył w twarz, jak dziewczynie, którą pozbawiono niewinności. I czy to znieważona dziewczyna uzyska satysfakcję za pomocą sztyletu lub łez, albo jednego i drugiego, czy też wstydliwość jakiegoś prymitywnego narodu zostanie naruszona wyuzdanym i zaciekawionym palcem sąsiada z drugiej strony dyszla (dyszel jest tutaj linią graniczną), a dziesięć tysięcy mężów niebieskich z tej strony i dziesięć tysięcy mężów czerwonych z tamtej strony ruszy, by obdzierać się wzajemnie ze skóry - oba konie, oba rude ogiery, ten z łatką i ten bez łatki uległy temu samemu prawu co student, co dziewczyna, co wyprowadzony z równowagi naród.
Parobek otworzył gwałtownie drzwi, jakiś dziki wyziew buchnął na niego, a w niepewnym świetle lampy zwisającej z powały ujrzał straszny widok. Uniósł ramiona, ale zdołał wybełkotać tylko "Jezus, Maria!" i uciekł, zostawiając drzwi otwarte. Dobiegł przez podwórze do dworku pana, a gdy się jeszcze raz odwrócił, zobaczył czworokąt drzwi stajennych oblany czerwonym blaskiem, w wykroju ich zaś czarną przewalającą się kotłowaninę. Po dachu pląsało żółte światło księżyca, a parę kałuż wody mieniło się ciemnym aksamitem.
Znalazłszy się w pokoju, zawołał tylko: "Ogiery!", tak że pan von M. położył drzeworyt Hansa Baldunga zwanego Grienem, dał znak przyjaciołom, że mają pozostać, i poszedł z parobkiem.
Pod nogami obu koni nagromadziły się kałuże krwi. One same zachowywały się niczym zaczarowane i nie walczyły już jak wojownicy, których przepełnia gniew i wściekłość, lecz działały tak, jak gdyby wypełniały obowiązek i wypełniały go dobrze, do ostateczności. Ogier z łatką na głowie zatrzymał się, poczuł chrupot ugryzienia, wyczuł strzępiące szarpnięcie, które oderwało mu od żeber okrwawione pasmo skóry. Potem dopadł on, ten z łatką, i zdarł z drugiego ogiera pas, jak gdyby korę z drzewa. Następnie przyszła znów na tego drugiego kolej cierpliwego wytrzymania katuszy, tak że wreszcie długie strzępy skóry zwisały z odsłoniętych żeber obu koni.
Gdy pan von M. wszedł do stajni, dramat, który rozegrał się na kształt ceremonii odbytej w oparach krwi przez stąpających ciężko bogów, dobiegł końca. Ogiery stały jeszcze, z uginającymi się kolanami, obroczone krwią. Jakby konie biorące udział w turnieju, przykryte kapami i czaprakami, tak otulał je płaszcz świecący posoką, a zwisające pasy osłaniały nogi.
Weterynarz, oczywiście, nie mógł tu już nic pomóc, toteż trzeba było pojedynkarzy zastrzelić.
Przyjaciele pojechali po nocy do domu. Na rozstaju cztery drogi wybiegały w cztery strony świata, wozy toczyły się, każdy swoją bladą wstęgą, wśród blasku wschodzącego, żółtego jak ser księżyca.
Gdy jeden z powracających, sam prowadzący pojazd, zaczynał odczuwać przygnębienie wywołane upiornie bladą samotnością i z radością dojrzał już wyłaniającą się zza pagórka spiczastą wieżę kościelną swojej wioski, nagle usłyszał za sobą - tak mu się wydawało - jakiś odgłos. Odwrócił się na koźle: szły za nim kłusem dwa szkielety końskie o ludzkich twarzach i diabelskich ogonach, a pomiędzy ich gołymi żebrami świeciło się czerwone serce, błyszczały niebieskie płuca i kołysał śmierdzący kłąb trzewi.
Nazajutrz oba poszarpane trupy końskie leżały jeszcze w stajni, a pan von M., który próbował uśmiechać się i podśmiewać z kodeksu honorowego rudych ogierów, byłby się o mały włos pośliznął i upadł w obrzydliwą juchę. Wyszedł przeto czym prędzej na dwór.
Przełożył Henryk Paweł Anders
Opowiadanie znajduje się w antologii Gabinet figur woskowych. Opowieści niesamowite.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Całkiem straszne opowiadanie, czekam na kolejna dawkę dreszczyku :)
OdpowiedzUsuń