wtorek, 28 maja 2013
Emanuel z Lešehradu - Skamieniali ludzie
Ciekawy był to człowiek, rzeźbiarz Piotr Sztork.
Poznałem go w praskiej restauracji "Pod Czarnym Łabędziem", w której wieczorami niekiedy bywał i gdzie w gronie artystów, literatów i aktorów spędzał wolne chwile.
Towarzystwo spotykające się w tejże restauracji składało się z artystów już dojrzałych, cyganerii oraz ich przyjaciół, którzy chętnie dołączali do wesołej i nieskrępowanej kompanii. Rozprawiało się tu o wszystkim: o polityce, o sprawach przyziemnych, o miłosnych przygodach, o artystycznych sukcesach i porażkach poszczególnych bywalców - każdy opowiadał coś nowego i zajmującego. Nieraz dochodziło do wymiany poglądów na tematy artystyczne lub fachowe, co w niektórych wypadkach prowadziło do ostrych, zjadliwych potyczek słownych, ale gniew, osobiste urazy i zazdrość, które w chwilach waśni przebłyskiwały zza udawanej przyjaźni, niknęły bądź od razu, bądź po paru dniach, kiedy wesołe usposobienie bywalców łągodziło spory zacietrzewionych adwersarzy. W tym oto towarzystwie poznałem Piotra Sztorka.
Zapuściwszy się przypadkiem pewnego wieczora "Pod Czarnego Łabędzia" i ujrzawszy kilku znajomków przy stole dla tradycyjnych ich spotkań zarezerwowanym, przysiadłem się, po czym przedstawiono mnie obecnym, których dotąd osobiście nie znałem. Sztork przyszedł w chwilę potem i usiadł naprzeciw mnie, lecz nie włączył się do absorbującej towarzystwo rozmowy. Natychmiast uwagę moją zwróciła ta interesująca, ujmująca powierzchowność. Głowa jego była osobliwie pięknie ukształtowana, z jaśniejącymi brązowymi, zagadkowymi oczyma, wysokie zaś czoło obramowane czarnymi, bujnymi włosami, w których tu i ówdzie prześwitywały ślady siwizny. Był zapewne czterdziestolatkiem: słusznej postury, nieco przygarbiony, o zamyślonym, świadczącym o małomówności, wyglądzie.
Rzadko kiedy wtrącał się do rozmowy, a jeśli już odezwał się lub odpowiedział na pytanie kolegi, czynił to za pomocą zwięzłego, chłodnego zdania lub paru zaledwie słów, których nie zamierzał przeciągać w dłuższą pogawędkę.
Zauważyłem, że Sztork cieszy się poważaniem kompanów, ale także budzi ich zawiść, objawiającą się zwłaszcza pod jego nieobecność. Wówczas koledzy po fachu rozmawiali o nim z nie skrywaną zazdrością. Mówili, że ma w twórczości szczęście: od razu znalazł sobie mecenasa, który pomagał mu finansowo podczas studiów; że tworzy z niezwykłą łatwością; los mu sprzyja i że wyśmienicie wynajduje wszelkie drogi i ścieżki ku sławie. Było oczywiste, że górował nad przyjaciółmi i oni godzili się z tym, niekiedy jednak dotkliwie odczuwając jego wyższość.
W rzeczy samej Sztork odnosił zdecydowane i olśniewające sukcesy. Imię jego stało się sławne. Od pierwszego publicznego wystąpienia sukces gonił sukces, niczym za sprawą cudu. Jego dzieła zyskiwały na wystawach najwyższe nagrody i kupowane były przez galerie w kraju i za granicą. Talent Sztorka wynoszono pod niebiosa, dzieła zaś, które stworzył, uznawano za majstersztyki. Pisma rozpływały się w pochwałach na cześć tego artysty, intrygującego swymi ciekawymi pracami, jak i ekscentrycznym, zagadkowym życiem.
Sztork był samotnikiem. Miał opinię wroga ludzi. Nigdy nie włączył się do bujnego, towarzyskiego życia artystycznych kręgów. Wprawdzie był członkiem towarzystwa sztuk plastycznych, jednak nie przyjął w nim żadnego stanowiska, a kontakty z pozostałymi rzeźbiarzami lub innymi artystami ograniczał do minimum. Od czasu do czasu zjawiał się "Pod Czarnym Łabędziem", ale poza tym stronił od nich. Jeśli zaś któryś ze znajomych chciał się z nim spoufalić, Sztork zawsze potrafił zachować dystans, nigdy nie wykraczając poza granice obowiązujących konwenansów.
Sądzić by można, że Sztorkowi nie zależało na opinii towarzyszy. Wprawdzie nie okazywał im wzgardy lub wyższości, ba, często chwalił nawet tego lub owego, że właśnie wystawia udaną pracę; zachowanie jego było jednakowoż oschłe, a słowom brakowało przyjaznego ciepła. Sądy jego nie odznaczały się szczególną znajomością spraw, o których mówił, były raczej pospolite, oddające ledwie ogólnikowe, powierzchowne wrażenie.
Od owego wieczora, kiedy to poznałem Sztorka "Pod Czarnym Łabędziem", zaglądałem tam częściej i nieraz spotykałem rzeźbiarza. A że znałem mistrzowskie dokonania i intrygowało mnie jego zagadkowe życie dziwaka, parokroć usiłowałem wdać się z nim w rozmowę. Początkowo wszak nie wiodło mi się. Poza paroma zdawkowymi zdaniami nie wydobyłem zeń niczego, Sztork zaś, który chadzał tam głównie po to, by zjeść kolację, rychło żegnał się grzecznie przez nikogo nie zatrzymywany.
Ja jednak czyniłem dalsze próby pozyskania sympatii Sztorka. Dowiedziawszy się, że lubuje się w starożytnościach, znosiłem do restauracji artystyczne starocie i pokazywałem je, pytając go o zdanie i starając się rozbudzić w nim zainteresowanie oraz wyrwać go z pomroki odosobnienia. Ale i tu nie poszczęściło mi się. Sztork pokazaną mu starożytność oglądał, orzekał, czy jest autentyczna, czy też nie, stwierdzał, że podoba mu się bądź nie, poczem oddawał mi ją, w dalszą rozmowę się nie wdając.
Próbowałem zatem z innej beczki. Kiedy Sztork sposobił się do wyjścia, płaciłem i wychodziłem razem z nim w przekonaniu, że zapewne umyślnie jest małomówny w gronie artystów i na ulicy będzie rozmowniejszy. Towarzyszyłem mu w drodze, starając się nawiązać rozmowę o sprawach, które, jak mniemałem, mogą go interesować. Niekiedy na me zapytania dawał krótką odpowiedź, innym razem wysłuchiwał mnie w milczeniu, aż wreszcie dochodziliśmy do domu, gdzie mieszkał. Tam żegnał się i wyglądało na to, że znowu nie wskóram niczego.
Nadzieja, że pozyskam przyjaźń rzeźbiarza, który od pierwszej chwili zaprzątnął mą uwagę i którego szanowałem wielce za jego oryginalną twórczość, z wolna nikła. Wraz z nią nikły także widoki na to, że kiedyś poznam świat, w jakim żyje, jego marzenia przekuwające się na dzieła. Zaprawdę, jakże gorąco pragnąłem zobaczyć jego atelier, gdzie powstawały arcydzieła porażające prawdziwością i pięknem, ale zapewne atelier zamknięte jest tak samo jak jego duchowe wnętrze, wiedziałem, że nawet swych kompanów nigdy nie zaprasza do pracowni, goszcząc ich wyłącznie w mieszkaniu doń przylegającym. Wreszcie uznałem swój trud za daremny, uwierzywszy, że nigdy nie uda mi się poznać tej duszy spowitej gęstą mgłą tajemnicy.
Nadto podczas ostatniej bytności "Pod Czarnym Łabędziem" dowiedziałem się, że Sztork znów pracuje nad większym dziełem na wystawę, a kiedy pracuje, unika towarzystwa, pędząc wyłącznie samotnicze życie w atelier.
I tak mistrz Sztork zniknął mi na czas jakiś z oczu, a ja na razie zrezygnowałem z zawarcia zażyłej znajomości z twórcą i jego monumentalnym dziełem.
Od tamtej pory upłynęło parę miesięcy.
Nadszedł czerwiec. Zaproszony przez przyjaciela Rejsę, pojechałem na wakacje na Szumawę, gdzie w uroczej wiosce u podnóża gór zamierzałem przeżyć w spokoju parę tygodni, poświęcając się pracy. Zapomniałem na czas pewien o artystycznej kompanii i mistrzu Sztorku, kontent, że mogę zamienić wielkomiejski zgiełk na harmonijne, majestatyczne piękno przyrody.
Powróciwszy do Pragi, włączyłem się w nurt życia wielkiego miasta, rychło też zawitałem "Pod Czarnego Łabędzia". Byli tam niemalże wszyscy; przyjęli mnie jak dobrego znajomego. Opowiadałem, co robiłem na wsi, oni zaś opisywali, gdzie byli, co zdziałali i jak im się wiodło. Niektórzy wojażowali po zagranicy, inni spędzili lato na wędrówkach plenerowych w Czechach, jeszcze inni pozostali w swych pracowniach, szykując dzieła na jesienną wystawę.
Nie widząc wśród obecnych rzeźbiarza Sztorka zapytałem, co z nim i czy nie zjawił się wśród nich, pamiętałem bowiem, że przed mym wyjazdem na wieś pracował nad większym dziełem, zamknąwszy się w atelier, od towarzystwa wszelkiego stroniąc.
Zwiedziałem się, że od tej pory Sztork rzeczywiście nie zawitał między artystów, że nikt o nim nic nie wie. Nawet kompani nie mogli zastać go w pracowni tak zazdrośnie przezeń strzeżonej. Wiadomo wszak jest, że na jesienną wystawę zgłosił Sztork swą nową pracę - kompozycję "Wygnańcy z raju".
Rzekłem, że zapewne będzie to dzieło wyborne i godne uwagi, jak i wszystkie poprzednie dzieła tego artysty.
- Oczywiście - przytaknął rzeźbiarz Sander - znów Sztork weźmie pierwszą nagrodę, jak zwykle. Diablo ciekawym, jak ten człowiek tworzy. W akcie tworzenia nie dopuszcza do siebie nikogo i dopiero na wystawie można zobaczyć jego dzieło gotowe. Staje się wręcz chorobliwie nerwowy, gdy ktoś chce przeniknąć tajemnicę jego twórczości. Ba, nawet modele swoje zazdrośnie skrywa i za nic na świecie nie zdradziłby nikomu ich adresu.
- Dziwak z niego, jak z każdego wielkiego artysty - powiedziałem. - Ma do tego prawo. Zresztą ekscentryczny ma też charakter, co przejawia się w jego twórczości.
- To prawda - wpadł mi w słowo Sander - ekscentryczny jest także w doborze tematów. Do swych wizji wybiera zawsze postacie dzieci albo dorastającej młodzieży, aby przedstawić stany duszy ludzkiej. Przez to jego twórczość jest na swój sposób monotonna. Nie widziałem jego rzeźby starszego mężczyzny czy starszej kobiety. Przedstawia najwrażliwszy wiek człowieka i jego przełomowe chwile lub zagadki życia. Jego najdonioślejsze dzieło, nad którym pracuje już od lat, a składają się nań pojedyncze rzeźby albo kompozycje, zowie się "Wiek młody". Z tego cyklu pokazał jak dotąd: "Dojrzewanie płciowe", "W walce o życie", "Nędzę", "Przedwczesną starość", "Suchoty", "Ofiary głodu". Same przeurocze motywy, warte patologa albo lekarza sądowego. Cóż, różne są gusta.
- Ale oddaje swój świat prawdziwie - włączyłem się - publiczność widzi wszystko jak żywe: zgroza tchnąca z jego rzeźb budzi autentyczne przerażenie; cierpienie jego postaci dosłownie miażdży duszę człowieka. Sztork idzie szczególnym tropem, ale podoba mi się, że pokazuje nagą prawdę i nie upiększa swej wizji, jak to inni artyści chętnie czynią. Nie chce przypodobać się widzowi, nie chce schlebiać człowiekowi. Bezkompromisowo krocząc naprzód, przecież wzbudza podziw i zyskuje uznanie dusz artystycznie wrażliwych.
- Krzewi przez to ponuractwo - odparł z naciskiem rzeźbiarz Sander - jeszcze nigdy nie rzekł nic radosnego. Myśli pan, że jego cykl "Wiek młody", gdy będzie kiedyś wystawiony, wywoła miłe refleksje? Będzie to wystawa ciał, które opuściły salę tortur albo szpital, a zwiedzający będą musieli zabierać ze sobą perfumy i wodę kolońską, żeby się mieli czym cucić na wypadek nieszczęścia.
- Och, chyba nie będzie tak źle - rzekłem z uśmiechem, domyślając się, że przez rzeźbiarza przemawia teraz zawiść. I widząc, że Sandera irytują nieco me poglądy na sztukę, a nie chcąc go bardziej zdenerwować, zaniechałem rozmowy o Sztorku i jego twórczości, po czym rychło zmieniłem temat.
Niebawem pożegnałem się z podochoconymi przyjaciółmi i opuściłem "Czarnego Łabędzia".
W drodze do domu rozmyślałem o Sztorku. Moje zainteresowanie ekscentrycznym artystą nie zmalało, wręcz odwrotnie: pragnienie spotkania z nim wzmogło się jeszcze, jak gdyby działał na mnie niesamowity czar przyciągania. Im bardziej otaczał się zaczarowanym kręgiem, im wyższy mur nieprzystępności stawiał między sobą a światem, tym goręcej płonęło we mnie pragnienie, by przeniknąć tę tajemniczą osobowość, tym bardziej porażała mnie jego sztuka. Jakież tragedie, jakież katusze dręczyły duszę Sztorka? Co było przyczyną jego posępnego stosunku do świata? Dlaczego zagiął na ludzi parol i czemuż to, odnosząc takie sukcesy i mogąc zająć pierwszorzędne miejsce w społeczeństwie, które by mu ono ochoczo przeznaczyło, wybrał monotonną samotność? Przytłaczały mnie podobne pytania, a ja nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Czy zbliżę się do zamkniętej duszy tego artysty? Czy uda mi się pozyskać jego zaufanie? Czy uwierzy w mój szacunek i podziw prawdziwy, z którym długo już śledziłem jego twórczą drogę?
Przy sposobności przypomniałem sobie, jak to wiosną fiaskiem skończyły się moje próby skłoniena Sztorka do wylewności. Jakże nagle zniknął w arkadii swego atelier, ze wzgardą pozostawiając mnie i resztę przyjaciół przed drzwiami swej świątyni. Jakże szczelnie ukrywał przed oczyma intruzów swe wnętrze, nie przekraczając nigdy granicy pospolitych rozmów.
I, podniecony ową zagadkową postacią, postanowiłem odnaleźć Sztorka i uczynić wszystko, by zyskać jego przychylność. Wszak jak wszyscy ludzie, największych nawet dziwaków nie wyłączając, ma zapewne i on jakąś słabostkę, osobiste upodobanie, które może rozbudzić jego zainteresowanie. Trzeba mi spróbować, trzeba. Wywiem się, co jest jego namiętnością, pasją. A wtedy... Ano, zobaczymy.
Tymczasem doszedłem do domu i kładąc się na spoczynek, wciąż przemyśliwałem o Sztorku i jego tajemniczym atelier, które teraz zdało mi się być stromym szczytem Mont Blanc, gdzie ja wejść muszę.
Otwarcie wystawy rzeźbiarzy anonsowały duże plakaty na rogach ulic, a czasopisma w rubrykach poświęconych sztuce rozpisywały się o wystawionych pracach. Recenzje z wystawy były w większości pochlebne, albowiem tym razem niemal wszyscy biorący w niej udział artyści wystawiali prace doprawdy udane i wielce oryginalne. Wszakże królowało dzieło Sztorka "Wygnańcy z raju", o którym pewne czasopisma drukowały hymny pochwalne, określając je jako twór głębokiej duszy artysty, inne zaś opisywały dzieło jako efektowną pogoń za nowatorstwem oraz oryginalną próbę maksymalnego naśladownictwa natury.
Zżerany przez ciekawość i niecierpliwość, byłem jednym z pierwszych zwiedzających wystawę.
W środkowej sali, na wysokim postumencie, wznosiło się dzieło Sztorka. Już przy wejściu przykuwało uwagę monumentalnością koncepcji oraz siłą wyrazu. Postacie kompozycji sprawiały wrażenie prawdziwych ludzi, zastygłych na chwilę w pozie przez rzeźbiarza im wyznaczonej. Absolutna naturalność oraz niezaprzeczalna prawdziwość ruchu i wyrazu przyprawiały o wstrząs wewnętrzny.
Poruszony pierwszym wrażeniem i do głębi rozgorączkowany, zbliżałem się, niczym oczarowany, do wspaniałego dzieła, gdy nagle tuż przy kompozycji zobaczyłem pogrążonego w zadumie Sztorka.
- Mistrzu - rzekłem w nabożnym uniesieniu i z radością prawdziwą, że właśnie w takiej chwili mogę uścisnąć rękę twórcy - mistrzu, pańskie dzieło głęboko zapadło w mą duszę. Przemówiło do mnie zrozumiałą mową. Rozumiem pańskie kamienne słowo, któremu na imię: prawda! Pańska prawdziwa sztuka wnosi do naszej dusznej atmosfery ożywcze poglądy i zapładniające idee.
Przez chwilę Sztork obserwował me ożywienie i widocznie moje bezpośrednie, szczere słowa mile go połechtały, albowiem odparł z ironicznym uśmieszkiem:
- Jakiż z pana zacofany człowiek. Interesuje pana jeszcze prawdziwa sztuka... Toż takie ciągoty obce są naszym zakłamanym czasom. Artyści, którzy dziś tworzą prawdziwie, jawią się jako przedpotopowe stwory. Nasze czasy to czasy kłamców i rzemieślników. Współczesna publiczność żąda od artystów upiększonej powszedniości lub pożyteczności. Duch zaś, idea - to pojęcie uboczne. A sztuka jest ideą. Jest w niej twórcza radość, rozum przenikający materię i rozświetlający świat. Sztuka wymaga od ludzi refleksji. Ale ludzkość nie chce myśleć. Obojętne jej są głębokie, odwieczne prawdy.
Z radością stwierdziwszy, że wzbudziłem w rzeźbiarzu zainteresowanie i że zrobił się rozmowniejszy, czego nigdy przedtem osiągnąć nie mogłem, rzekłem:
- Tak jest, sztuka dzisiejsza powierzchni ledwie dotyka, o treść wewnętrzną nie troszcząc się zupełnie. Zadowala gusty publiczności, chce się podobać.
Podekscytowany Sztork wpadł mi w słowo:
- Otóż to, współcześni artyści schlebiają zazwyczaj gustom publiczności. Jednak sztuka winna być ponad epoką. Nie ma służyć czasom i przejściowym gustom, lecz, jeśli trzeba, winna się im sprzeciwiać.
Przytaknąłem, dodając, że wyrazić prawdę w dziele sztuki oznacza pojąć prawdziwie sens życia i na tym zbudować swój pogląd na sztukę.
Sztork zamyślił się chwilę, po czym rzekł:
- Zgoda, ale wszystko zależy od tego, jakim sposobem artysta nauczy się patrzeć na świat. Nie wystarczy żyć prawdziwie, przede wszystkim należy prawdziwie widzieć. Widzieć naraz wszystko: i naturę, i człowieka. Widzę prawdę, a nie tylko wyobrażenie prawdy. Podkreślam, ba, niekiedy przejaskrawiam celowo, cechy mające wyrazić stan wewnętrzny, który chcę oddać.
Przy tych słowach wskazał na "Wygnańców z raju" wznoszących się przed nami.
- Proszę - ciągnął dalej - oto ramię owo ujawnia rozpaczliwe napięcie mięśni, wyrażając bezsilność, to tutaj... a tam - widzi pan wysiłek, chęć przepędzenia monstrum przyszłego rozczarowania?
I gestami rąk oznaczał najbardziej znamienne fragmenty dzieła. - Chcę być wierny - mówił jak gdyby do siebie - wierny życiu. Nie chcę zniekształcać natury. Mym celem jest człowiek prawdziwy. Człowiek jednocześnie szkaradny i piękny. We wszystkim jestem posłuszny naturze, służąc jej wiernie. Nie chcę przedstawiać jedynie powłoki, ale i duszę, choćby przyszło mi przemocą wyrwać ją z materii.
Ostatnie słowa wyrzekł cicho, w mistycznym uniesieniu. Obejmował oczyma marmur, jak gdyby był w nim zakochany.
- Mistrzu, pańskie aspiracje są godne podziwu - wytrąciłem Sztorka z zadumy - ale szerokie kręgi publiczności, lubujące się w łatwo postrzegalnym, powierzchownym pięknie, nie pojmą pana należycie. Zawsze będzie pan dla nich ekscentrykiem. Chwalą pana, ponieważ chwalą i znawcy sztuki, jednak nie rozumieją pana.
Wzdrygnął się gniewnie i powiedział porywczo:
- Chodźmy stąd. Nie chcę rozmawiać przy ludziach, są zanadto wścibscy. - I nie czekając mej zgody, ujął mnie za ramię i wywiódł z galerii.
Po chwili zamyślenia spojrzał na mnie.
- Zdradzę panu tajemnicę swej sztuki - rzekł zdecydowanym tonem. - Staram się wywołać wrażenie autentycznego życia. Nie wiem, co to ustępstwa, kompromisy. Chcę tworzyć człowieka takim, jakim jest: bez fałszu, w naturalnej, ziemskiej postaci, i dlatego badam go niby lekarz pacjenta, niczym chemik ciekawą substancję. A jeśli rzeźby moje podług anatomii poprawne są i wiernie oddają życie, cóż więc chcą mi wytykać dyletanci i małostkowi krytycy? Cóż nie podoba im się w tym, że prócz rzeźbiarskiej pracy podsuwam im jeszcze idee?
- Mistrzu, zgadzam się z panem całkowicie - przytaknąłem. - Artysta ma prawo tworzyć wedle upodobania. Czyż prawdziwy artysta zadowolić się może chwilowym sukcesem? Czyż może go cieszyć, że uznaje się go za nowoczesnego twórcę, że schlebia przejściowemu gustowi swych czasów? Bynajmniej. Artysta z prawdziwego zdarzenia musi być prorokiem, nauczycielem, uczonym. Zadaniem jego jest więcej niźli bawić: ma obowiązek uczyć ludzi, wychowywać ich, rozjaśniać zagadki bytu, przenikać materię i duszę ludzką.
Sztork kroczył w milczeniu u mego boku, pogrążony w zadumie, i wydawać się mogło, że mnie nie słucha. Ale naraz wyrwał się z zamyślenia i rzekł cicho, niemal do siebie, głosem zdławionym i drżącym:
- Zawsze pociągała mnie zagadka ludzkiego życia. Musiałem zstąpić aż do piekła duszy człowieczej, nawet za cenę utraty wiecznego zbawienia. I uczyniłem to: dotarłem do jądra ludzkiego jestestwa. Aż do zła i jego korzeni. Aż do bólu i jego źródeł. Studiowałem najstraszliwsze cierpienia. Obserwowałem niszczące, zabójcze źródło chorób i wsłuchiwałem się w niemoc duszy. Nie chcę igrać ze zmysłami, chcę prowokować do refleksji. Dla mnie sztuka nigdy nie była ćwiczeniem oka i ręki, lecz wypadkową formy i nauki.
Tak rozmawiając doszliśmy na ulicę Szwedzką, gdzie na trzecim piętrze narożnej kamienicy mieszkał Sztork i tam też miał atelier.
Stanęliśmy przed bramą domu. Rzeźbiarz chciał już mnie pożegnać, ja jednakże postanowiłem wykorzystać jego łaskawszy nastrój i rozmowność, by ziścić swe stare marzenie.
Dzień dzisiejszy dał mi przychylność Sztorka, to było jasne, trzeba więc kuć żelazo, póki gorące. Może dzisiaj nie odrzuci mej prośby i pozwoli mi zerknąć do swego atelier. Zdobyłem się zatem na odwagę i rzekłem:
- Mistrzu, czy mógłbym zobaczyć pańskie atelier? Wybaczy pan śmiałość, ale od dawna już tego pragnę, nie odważyłem się wszak o to prosić.
Spostrzegłem, że przy tych słowach Sztork nastroszył się, jego dotąd rozpogodzone oblicze spochmurniało, on zaś odparł oschle:
- Pan wybaczy, może kiedy indziej. Nie mam w atelier prac, które mogłyby pana zainteresować i które bym mógł panu pokazać. Ukończone dzieła są wysłane na wystawy, a szkiców z reguły nie pokazuję. Proszę wybaczyć.
Twarz Sztorka ponownie zrobiła się obca, jak gdyby zmieniła ją jakaś tajemnicza siła. Jego znowu chłodne jak stal oczy przypatrywały mi się z nieufnością. W kącikach ust błąkał się charakterystyczny szyderczy uśmieszek i po raz pierwszy zauważyłem, że z tego oblicza wyziera osobowość twarda, nieustępliwa, która w chwilach sprzeciwu lub oporu przydaje jego spojrzeniu wyraz jakiegoś podstępnego okrucieństwa.
Zrozumiałem, że dalsze próby są daremne. Powiedziałem więc rozczarowany:
- Przyznaję, że pora na wizytę stosowna nie jest. Racja, zapomniałem, że w czasie wystaw pracownie są puste, ale pozwolę sobie wyrazić szczerą nadzieję, że jednak kiedyś dostąpię zaszczytu przekroczenia progów pańskiej świątyni.
- Świątyni? - wykrztusił. - Raczej piekła! Tak, ten wyraz bardziej by tu pasował. No, ale nic chyba nie stoi na przeszkodzie - dodał głosem już zmienionym, spokojniejszym - abyśmy niebawem spotkali się znowu. Miło się dziś z panem gawędziło, a to rzadko mi się zdarza. Nie chcę na siłę nikogo przekonywać. Nie zatrzymuję już pana. Do widzenia.
Co powiedziawszy, podał mi rękę i zniknął w bramie, zanim zdążyłem rzec cokolwiek.
Od naszej rozmowy, rozpoczętej w galerii przed "Wygnańcami z raju" i zakończonej niespełnieniem mych nadziei przed domem Sztorka, spotykałem się z ekscentrycznym artystą częściej. Wydawało się, że pozyskałem jego sympatię i że stracił wobec mnie uprzedzenie, okazywane innym. Z zadowoleniem skonstatowałem także, iż zdobyłem nawet jego pewne zaufanie, zaufanie człowieka, którego totalna nieufność była wręcz legendarna.
Bywało, że opowiadał mi o swych prywatnych upodobaniach i widząc moje nimi zainteresowanie, chętnie wyjawiał mi szczegóły. I tak dowiedziałem się, że pasjonuje go chemia i że posiadł na tym polu wyborną wiedzę. Znał próby i rezultaty poszukiwań alchemików minionych stuleci, a także śledził badania i najnowsze odkrycia współczesnych chemików światowej miary. Przyjemnie rozmawiało się z nim o tych sprawach, on zaś często zadziwiał mnie swymi oryginalnymi poglądami. Sam też przeprowadził różne badania i, jak twierdził, osiągnął dość ciekawe i zaskakujące rezultaty.
Powoli poznawałem jego wewnętrzne życie, podtrzymywany na duchu przez wciąż żywą nadzieję, że w końcu kiedyś dotrę do głębi owej zagadkowej osobowości. Albowiem zaufanie, jakim się cieszyłem, nie było jeszcze tak wielkie, abym mógł wkroczyć do atelier. "Innym razem" - mawiał zawsze.
Czekałem więc cierpliwie, kiedy w przypływie wylewności otworzy drzwi tej tajemniczej świątyni, do której wstęp był tak trudny. Jednak mistrz wcale się do tego nie kwapił, a mnie nie nadarzała się stosowna okazja. Marzyłem, aby znalazł się jakiś pretekst bądź przypadek wyciągnął do mnie pomocną dłoń.
I oto kiedyś...
Sztork, z którym czasami spotykałem się wieczorem "Pod Czarnym Łabędziem" albo na spacerze w Ogrodzie Kińskich, nie pokazywał się przez wiele dni. Nie przyszedł nawet na umówione spotkanie, chociaż zwykle był niezmiernie punktualny.
Zdało mi się to dziwne. Przecież nie wspominał o pracy nad jakimś dziełem, ba, przeciwnie, cieszył się, że teraz odetchnie, poświęcając się umiłowanej chemii. Byłbyż chory?
Przypomniałem sobie, że Sztork jest samotnikiem i gdyby ciężko zaniemógł, nie miałby nawet kogo wezwać i znalazłby się w całkowitym opuszczeniu, a nawet mógłby wyzionąć ducha, nim by się kto zainteresował jego losem. Martwiłem się o niego. Moim obowiązkiem było mu pomóc, jeśli nie ma nikogo przy sobie i pomocy tej potrzebuje.
Minął już tydzień od ostatniego spotkania ze Sztorkiem i moje obawy rosły. Nie mogłem stłumić wewnętrznego głosu, który rozkazywał mi, abym sprawdził, co się z nim dzieje. Targał mną niepokój, gorączkowo pracowała wyobraźnia.
Postanowiłem iść do domu Sztorka i przynajmniej zapytać kogoś, czy nie wie czegoś o rzeźbiarzu. Wszak musiał go ktoś widzieć wychodzącego albo wracającego.
Udałem się zatem na Smichov, na ulicę Szwedzką. Siąpił deszcz, było chłodno i wietrznie - aura iście listopadowa. Na ulicach błoto, a wilgotne powietrze nieprzyjemnie przenikało ciało. Co chwila poryw wiatru dął mi w twarz mnóstwem drobnych, kłujących kropel deszczu.
Przeszedłem cichą ulicę wzdłuż Ogrodu Kińskich z występującymi zza wysokiego muru gałęziami drzew, z których wiatr zrywał pożółkłe, zmarszczone liście, trącące stęchlizną, minąłem klasztor Sacre Coeur i wreszcie skręciłem w zaułek, gdzie mieszkał Sztork. Gdy doszedłem do domu, który był celem mej wędrówki, ogarnęły mnie wątpliwości. Co powie rzeźbiarz, kiedy dowie się, że wypytywałem o niego? Co sobie pomyśli? A jeżeli uzna to za niesmaczne natręctwo? I czy w ogóle mam prawo do takiego postępku?
Przez chwilę wahałem się, ale wewnętrzny niepokój i troska o przyjaciela zwyciężyły niepewność. Skoro tu już jestem, popytam o niego, powiedziałem sobie. Sztork nie może mieć mi za złe, gdyż czynię tak z obawy o niego.
Zdecydowany, wszedłem do domu, kierując się do stróża, którego zapytałem, czy ostatnimi dniami nie widział rzeźbiarza Sztorka.
- Nie - odparł stróż, stary, dobrodusznie wyglądający mężczyzna z siwą brodą - od wielu dni już pana Sztorka nie widziałem. To i nie dziwota, pan Sztork - wiadomo, dziwak z niego - kiedy pracuje, zamyka się w pracowni nawet na parę dni. Czy wychodzi w nocy, tego nie wiem, bo ma własny klucz. Czasami pan Sztork wyjeżdża za miasto na kilka dni i wraca z jakimś chłopcem albo dziewczynką. Więcej nie wiem.
Podziękowawszy stróżowi rozmyślałem, co robić dalej. Skąpe wyjaśnienia nie zadowoliły mnie, teraz wiedziałem tyle, co i przedtem. Mimo to nie zamierzałem tak łatwo rezygnować z wyświetlenia zagadki zniknięcia Sztorka.
A gdybym tak, skorom już tu jest, zajrzał na górę? - zaświtało mi w głowie. Jeżeli jest w domu, najlepiej sprawdzić to w mieszkaniu bądź w atelier. Atoli zrazu pomyślałem, że tym sposobem mógłbym rzeźbiarza do siebie bez reszty zrazić. Zapewne potraktowałby to jako wścibstwo.
Przez moment wahałem się. Przekonywałem sam siebie, że w wypadku choroby czy innego nieszczęścia, co też mogło się przyjacielowi przydarzyć, wszelkie skrupuły są nie na miejscu. W końcu działam w najlepszej wierze, chcę mu pomóc - jestem zatem usprawiedliwiony. Ponownie jednak pomyślałem, że pewnie celowo zamknął się w atelier, aby mu nikt nie wadził.
Ale niepohamowany popęd zmusił mnie, bym wszedł na górę i spróbował dowiedzieć się czegoś więcej. Zapewne na drzwiach pracowni, jak to bywa w zwyczaju, ma tabliczkę z ołówkiem, a na niej może być wiadomość. A może z jakichś zewnętrznych oznak da się określić, czy jest w domu, czy też go nie ma.
Dodawszy sobie odwagi, ruszyłem na górę. Szedłem jak człowiek, który czyni coś zabronionego. Im bliższy byłem celu, tym krok mój stawał się powolniejszy. Wreszcie dotarłem na trzecie piętro i stanąłem pod tajemniczymi drzwiami. Była na nich wizytówka: Piotr Sztork, rzeźbiarz. Więcej nic, żadnej tabliczki z wiadomością, żadnej zewnętrznej oznaki, na podstawie której można by wnioskować o obecności lub nieobecności Sztorka.
Nie wiedziałem już teraz, co począć. Wnet też poczułem się nieswojo. Na korytarzu panowała cisza. Dzień chylił się ku wieczorowi, nadciągała szarówka. Futryna okna kładła się cieniem na posadzce korytarza, a z zewnątrz słychać było gwałtowne podmuchy wiatru.
Mam stukać? - medytowałem. Albo może raczej zejść na dół i wysłać stróża z zapytaniem, kiedy znowu moglibyśmy się spotkać?
Tak, tak będzie najlepiej, zdecydowałem. Stróż - jak najbardziej. Osoba to postronna i nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli spytam za jego pośrednictwem. Ucieszywszy się z powziętej decyzji, zamyślałem zejść na dół, przedtem jednak zbliżyłem się do drzwi i przyłożywszy do nich ucho, jąłem nasłuchiwać, czy nie usłyszę wewnątrz kroków czy jakichś szmerów.
I nagle ogarnęło mnie przerażenie. Właśnie w tejże chwili wewnątrz rozległ się głuchy jęk. Słyszałem dobrze: wydobywał się jakby z gardła duszącego się lub duszonego człowieka. Najprzód brzmiało to płaczliwie, później chrapliwie.
Co działo się za drzwiami? Byłem wstrząśnięty. Na pierś jakby mi kto włożył ciasny kaftan, tak że nie mogłem nawet swobodnie odetchnąć. Czułem, jak na przemian fale zimna i gorąca wprawiają me ciało w drżenie.
Niechybnie Sztork jest chory i męczy się, nie mając pomocy. Zapewne cierpi już tak od paru dni i nikt o tym nie wie. A może postradał zmysły i, zamknięty w mieszkaniu, kona z głodu?
Nasłuchiwałem w najwyższym napięciu. Wnet posłyszałem całkiem wyraźnie zduszony szloch, a potem charkot. Nie miałem wątpliwości - za drzwiami działo się coś koszmarnego, ponurego. A przynajmniej głos, który słyszałem, brzmiał posępnie, wręcz rozpaczliwie.
Trzeba działać, zagrożone było ludzkie życie! Wszelkie skrupuły musiały iść na bok. Za sekundę mogłoby już być za późno. I, zdecydowawszy się interweniować, tak jak mi nakazywało sumienie, kilkakroć zapukałem w tajemnicze drzwi.
Nie poruszyło się za nimi nic, posłyszałem jedynie nowy jęk, tym razem głośniejszy. Mniemając, iż chory Sztork daje mi w ten sposób znać, że mnie słyszy, załomotałem w drzwi.
Chwilę było cicho, po czym posłyszałem jakiś rumor, a później jak gdyby uderzenie czegoś twardego o podłogę, znowu rumor oraz głuche uderzenia, jakby ktoś kopał butem w meble. Wreszcie wszystko ucichło.
Zapewne Sztork usiłował wstać z posłania, ażeby dojść do drzwi i otworzyć, jest jednak za słaby - pomyślałem. Albo też wstał i uczyniwszy parę kroków, runął z wycieńczenia na podłogę. Tak, niezawodnie tak było.
Czekałem chwilę, jednakowoż nie usłyszałem już jęków ani rumoru. Przekonany, że teraz przedsięwzięcia mego poniechać już nie mogę, zdwoiwszy wysiłki ponownie załomotałem w drzwi, tym razem z całej siły.
Wnet posłyszałem znów głuchy stukot, potem jakby zatrzaśnięcie wieka, a niebawem ku drzwiom zbliżać się poczęły kroki.
- Kto tam? - usłyszałem za drzwiami znajomy głos Sztorka. Zadziwiło mnie, że brzmiał energicznie i nie był osłabiony; nie był to głos chorego.
- Proszę mi wybaczyć, mistrzu, to ja Verych - odparłem czując, jaką ulgę sprawia mi ów znak życia od przyjaciela. - Obawiałem się o pana. Nie przyszedł pan na umówione spotkanie, nikt nie wiedział, co się z panem dzieje, nawet stróż w pańskiej kamienicy, pomyślałem więc, że wydarzyło się jakieś nieszczęście albo że jest pan chory. Martwiłem się i chciałem przyjść panu z pomocą, jeśliby pan sobie tego życzył, ma się rozumieć.
- No, nic się nie stało - odezwał się ponownie głos zza drzwi, najwyraźniej poruszony mą troską. - Zamknąłem się tylko na parę dni, żeby móc postudiować w spokoju. Miło mi, że tak się pan o mnie troszczy. Rozumiem też pańskie domysły, że mogło mi się coś przytrafić, ale wszystko jest w porządku.
- Cieszę się, mistrzu - rzekłem radośnie - teraz jestem spokojniejszy. Nie chciałem zakłócać pańskich studiów. Wystarczy mi wiedzieć, że jest pan zdrów. Odchodzę, bo pomyśli pan jeszcze, żem natręt.
- Skoro już pan tu jest, to proszę, niech pan wejdzie - powiedział Sztork. - Nieładnie zostawiać gościa pod drzwiami. Wprawdzie nie zobaczy pan u mnie nic gotowego, tak jak mówiłem, ale jeżeli życzy pan sobie, to proszę.
- Byłbym niezmiernie wdzięczny - odpowiedziałem, zaskoczony jego życzliwością. - Wie pan, że od dawna o tym marzyłem. Więc jeśli tylko nie będę przeszkadzał...
- Bynajmniej - przerwał mi głos zza drzwi - proszę chwilkę poczekać, zaraz otworzę, momencik...
Słyszałem, jak kroki oddalają się i jak Sztork czymś w atelier chrzęści, po czym kroki zbliżyły się znowu, sztaba wewnątrz odsunęła, w zamku zazgrzytał klucz i drzwi się uchyliły.
Sztork wyjrzał na korytarz. Był nie ogolony, posiwiały zarost porastał mu ścierniskiem brodę; twarz nieco zapadnięta i sposępniała. Ubrany był w roboczy kitel.
- Niechże pan wejdzie - rzekł z wymuszonym uśmiechem, badawczo mi się przypatrując. - I tak pan nie wierzy, że nie mam w atelier niczego, i chętnie by pan tam zaglądnął. Wiem, że nie zazna pan spokoju, póki nie osiągnie swego celu. Zatem proszę...
Wszedłem do małego przedpokoju, wspólnego dla mieszkania i atelier, a stamtąd do przestronnego pomieszczenia. Rozejrzałem się z ciekawością. Była to piękna pracownia rzeźbiarska. Na postumentach stały rozpoczęte prace, przykryte prostokątnymi zasłonami, wzdłuż ścian zaś ciągnęły się półki zapełnione odlewami. Pośrodku atelier był obrotowy podest dla modeli. Na ścianach wisiało kilka obrazów i rysunków węglem oraz pastelami. Dostrzegłem tam także gipsowe maski i niewielką płytę z brązu. W jednym kącie atelier znajdowała się duża, solidna skrzynia, zapewne na glinę, a nie opodal żelazny amerykański piec buchał miłym ciepłem. Atelier miało górne oświetlenie, a w przodzie trzyskrzydłowe okno, zajmujące niemalże całą ścianę i opatrzone płóciennymi storami, które w razie potrzeby można było opuścić lub podciągnąć.
Sztork poprosił mnie, abym usiadł, i sam usiadłszy naprzeciw rzekł:
- Jest pan, zda się, zawiedziony, czyż nie tak? No cóż, sam pan tego chciał, uparciuchu!
- Nie - powiedziałem - nie mogę mówić o rozczarowaniu, wręcz przeciwnie, urzeczony jestem pańskim atelier. Przede wszystkim zaś cieszę się, że jest pan w dobrym zdrowiu. Szczerze mówiąc, brakowało mi też pogawędek z panem. A poza tym, jak widzę, jednak pracował pan podczas swego dobrowolnego więzienia. - I wskazałem na postumenty rozstawione po atelier.
Jeden z nich, niski, obrotowy, którego wchodząc nie spostrzegłem, stał pod oknem nie zasłonięty. Było na nim popiersie z gliny. Dzieło znakomite. Przedstawiało młodzieńca cierpiącego głód i ból, wpijającego się zębami w obie pięści. Cierpienie przemieniło go w zwierzę. Twarz miała rysy wykrzywione, spojrzenie śmiertelnie umęczone. Nigdy nie widziałem czegoś tak wstrząsającego.
Zafascynowany do głębi dziełem artysty, podniosłem się i podszedłem bliżej, stając zdjęty jednakowo podziwem i grozą, zauroczony okrutnym pięknem.
Sztork powstał również i stanął przy mnie. Był skonfundowany i niezadowolony, że dzieło to dostrzegłem.
- Tak - rzekł kwaśno - moja ostatnia praca, szkic dopiero. Miałem ją przykryć, zanim pan wszedł. Nie lubię pokazywać swych rozpoczętych, niegotowych prac. - I prędko zasłonił popiersie wilgotnym płótnem.
Nie ważyłem mu się sprzeciwiać. Wiedziałem, że w tym względzie jest przeczulony i że artyści miewają fanaberie, z którymi nie ma sensu walczyć. Dlatego też chcąc zatrzeć niesmak wywołany moim wścibstwem, zmilczałem tę energiczną ingerencję, udając, że interesuje mnie wyposażenie atelier.
Przechadzałem się wzdłuż ścian, oglądając gipsowe odlewy ustawione na półkach. Wszystkie prace wyobrażały cierpienie: dziwnie pomarszczone twarze, usta rozwarte w krzyku rozpaczy, dramatycznie uniesione ramiona, piersi wezbrane bolesnym szlochem.
Sztork był zdenerwowany. Towarzyszył mi w obchodzie pracowni, co chwila pokasłując z zakłopotaniem.
- Szaro już - rzekł naraz niecierpliwie - nie widać dobrze przedmiotów. Niech pan raczej usiądzie przy oknie, wspaniały jest stamtąd widok. - Po tych słowach zapalił światło, a potem przysunął mi krzesło do okna, sam zaś usiadł w fotelu obok.
- Proszę spojrzeć, cóż za cudowne widowisko - rzekł, jakby nieco uspokojony tym, że skierował moją uwagę na coś innego. - Często tu wysiaduję i dumam nad tą żywą przepaścią.
Wyjrzałem przez okno. Z atelier widać było niemal całą Pragę. Długo patrzyłem, pogrążony w milczeniu w mętnych rozmyślaniach, aż wreszcie Praga okryła się ciemnym płaszczem i w bezkształtnej, ciemnej masie widać było tylko pobłyskujące światła ulic niczym ogniki nad olbrzymim mokradłem. Wreszcie oderwałem się od fascynującego widoku, uświadamiając sobie jednocześnie, gdzie jestem.
Atelier pogrążone już było w mroku, rozjaśnionym przez mdłe światło lampy z pomarańczowym abażurem. Wsparty na postumencie Sztork stał za mną; sądzić by można, że medytuje. Połowa jego twarzy znajdowała się w cieniu, druga zaś w pomarańczowym świetle lampy i rysy jej wydawały mi się naraz tak przerażające, że mimowolnie przypomniał mi się mit o głowie Meduzy, której spojrzenie zamieniało ludzi w kamień.
- Mistrzu - przerwałem głuche milczenie - dziękuję za dzisiejsze artystyczne przeżycia, których mi pan dostarczył. Nigdy ich nie zapomnę.
Po mych słowach Sztork ocknął się z zadumy, jak gdyby zbudzony szturchańcem, i rzekł nerwowo:
- Cóż, widział pan, co chciał zobaczyć. Ciemno już, wszędzie ciemno, i w atelier, i na dworze. Niepotrzebnie tu pana zatrzymuję. Chcę jeszcze postudiować i zrobić parę prób. Najchętniej pracuję w nocy. Jestem nocnym ptakiem w krainie grozy i cierpienia.
Po tej uwadze Sztorka, z której wyczytałem, że chce zostać sam, zabrałem się do odejścia.
Noc już właściwie zapadła, kiedym się znalazł na dworze. Wciąż popadywało, a po pustych ulicach hulał wiatr. Pogoda była paskudna.
Owinąwszy się szczelniej płaszczem, kroczyłem zamyślony w stronę swego domu, ciągle jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia. Wszystko zdało mi się takie dziwne: osobliwe zachowanie Sztorka, jego niepokój i zagadkowe poczynania. Co oznaczały jęki i głosy, które słyszałem stojąc przed drzwiami jego mieszkania? Czymże się Sztork zajmował? Wspominał coś o jakichś próbach i studiach.
Osaczały mnie rozliczne pytania, na które nie miałem odpowiedzi. Zaświtała mi też myśl, czy przypadkiem Sztork nie doznał pomieszania zmysłów. Przypomniałem sobie osobliwy blask jego oczu oraz twarz, która w chwilach zapomnienia przybierała wyraz niemalże makabryczny.
Czas wyjaśni wszystko, pocieszałem się w duchu. Trzeba mi być cierpliwym. Dostałem się już do atelier, może i uda mi się przejrzeć duszę człowieka.
Snując takie refleksje, powoli doszedłem do domu, gdzie udałem się na spoczynek, lecz długo jeszcze wyobraźnię moją zaprzątała tajemnicza postać rzeźbiarza, w którym coraz bardziej upatrywałem istoty niezwykłej.
W parę dni po mej wizycie w atelier Sztork odwiedził mnie w mieszkaniu. Wyglądał znowu normalnie, zdał mi się wszak jakby szczuplejszy, a zamyślona twarz zdradzała zmęczenie.
- Jakże się wtedy panu ode mnie wracało? - zagadnął. - Wierzę, że dobrze. Podła była pogoda, a ja pozwoliłem wyjść panu bez parasola; akurat padało. Przepraszam, nie pomyślałem o tym. Byłem pochłonięty studiami i próbami, a w takich chwilach nie mam głowy dla pospolitych spraw w rodzaju kiepskiej pogody czy parasola.
- Nic się nie stało - odparłem ze śmiechem - zmokłem tylko trochę, nic poza tym. Ale to drobiazg. Wracając wyobrażałem sobie, że w pomroce pracowni znów podejmuje pan swe czarodziejskie próby.
Celowo użyłem tego określenia, przypomniawszy sobie tajemnicze jęki i dźwięki, które wtedy usłyszałem pod drzwiami jego atelier. Mniemałem bowiem, że sprowokuję go w ten sposób do wyjaśnień, które rzuciłyby chociaż odrobinę światła na ową zagadkę.
Przy słowach tych Sztork najwyraźniej wzdrygnął się. Spojrzał na mnie przenikliwie, nieco sposępniał, po czym rzekł:
- Czarodziejskie? Bierze mnie pan za czarnoksiężnika, ja jednakże nim nie jestem. W wolnych chwilach zajmuję się chemią, mówiłem już o tym na początku naszej znajomości. Od dawna chemia była mym ulubionym zajęciem. Wierzę w potęgę nauki, która jest jedyną prawdziwą religią wykształconego człowieka, ze wszystkich zaś nauk chemia jest najwszechstronniejsza. Chemik zestawi i rozłoży świat cały. Wszystko potrafi od prabytu wywieść i na powrót doń sprowadzić. W chemii kryje się tajemnica najpierwszego z pierwszych słów Stworzyciela. To wypadkowa wszelkiego życia na kuli ziemskiej.
- Nie wątpię, że próby doprowadziły pana do wspaniałych rezultatów - powiedziałem, chcąc go sprowokować do wynurzeń o tej pasji. - Już całe lata zajmuje się pan tą dyscypliną i zapewne dane było panu przejrzeć którąś z tajemnic materii.
- Zaiste, powiodło mi się to i owo - przytaknął Sztork w zamyśleniu - ale nie lubię o tym mówić. Mogę tylko powiedzieć, że opowieści o dawnych alchemikach to często nie bajdurzenie, lecz prawda. Byli wśród nas uczeni, którzy nie poruszali się na powierzchni problematu, lecz chcieli dotrzeć do jądra wszechrzeczy. Przecież i teraz trafiają się przypadki jak za czasów dawnych alchemików. Powiedzmy taki Mendelejew z okresowym układem pierwiastków albo William Ramsay z zadziwiającymi odkryciami. Są chemicy potrafiący produkować w sposób sztuczny kamienie szlachetne bądź stworzyć zdolny do życia organizm.
- W rzeczy samej - przyświadczyłem - czytuje się czasami o odkryciach jak w bajce. Pamiętam, przed wieloma laty w jakimś piśmie naukowo-przyrodniczym wyczytałem informację o pewnym włoskim medyku i chemiku, który spreparował ciecz do przechowywania zwłok. Gorący włoski klimat utrudniał mu pracę lekarza, jako że zwłoki prędko ulegają rozkładowi i nie można ich było przechować przez dłuższy czas. Jego wynalazek temu zapobiegł. Zwłoki moczył w przygotowanej cieczy, aż kamieniały wewnątrz i z zewnątrz, przy czym ciało zachowywało swój kształt, ba, nawet i pierwotny kolor, choćby lata całe. Tak spreparowane składował w piwnicy i dopiero wówczas, gdy potrzebował ich do sekcji, moczył w innej cieczy także przezeń wynalezionej: stwardniałe ciało traciło tymczasem skamieniałość, stając się miękkim i sposobnym do medycznych badań. Jak pomnę, ów wynalazek włoskiego medyka wywołał znaczne zamieszanie w kręgach uczonych. Oferowano lekarzowi spore sumy pieniędzy, byle tylko wyjawił tajemnicę swego wynalazku dla dobra medycyny. Ten wszak nęcących ofert nie przyjął, twierdząc, że dokonał go wyłącznie na własny użytek. I kiedy wkrótce potem zmarł, tajemnicę zabrał do grobu.
Opowiadając tę historię zauważyłem na twarzy Sztorka niemałe wzburzenie. Policzki mu nabiegły krwią, czoło było zmarszczone, oczy błądziły niespokojnie. Przechadzał się nerwowo po pokoju i widać było, jak z wysiłkiem tłumi wewnętrzne podniecenie.
- To musiał być jakiś lekarski szwindel - rzekł rozdrażniony. - Pan w to chyba nie wierzy? Należy dokładnie odróżniać poważne naukowe badania od niestworzonych bredni. Myśli pan, że dla dobra nauki lekarz bezinteresownie, albo za pieniądze nawet, nie zdradziłby tajemnicy swego wynalazku? Najwyraźniej była to dziennikarska kaczka, która wykluła się w gorące letnie miesiące ku uciesze publiczności.
Widząc, że Sztork jest w złym nastroju i że temat, który poruszyłem, budzi jego niechęć, usiłowałem sprowadzić rozmowę na inny tor.
- Ma się rozumieć - powiedziałem, chcąc go uspokoić - wynalazek włoskiego profesora uważam za szwindel. Zresztą nie czytałem już nigdy więcej o tym doniosłym odkryciu, a nie wątpię, że gdyby było prawdziwe, pisałoby się o nim i później. Nie jestem specjalistą, mistrzu, proszę mi więc wybaczyć. Jest pan teraz wielce rozdrażniony, co kładę na karb pańskiego przepracowania. Byle błahostka wyprowadza pana z równowagi. Należy się oszczędzać. Jest pan w nieustannym napięciu psychicznym. A może by tak odłożył pan pracę na czas jakiś i dał odpocząć mózgowi?
- Ależ pan jednak naiwny - odparł rzeźbiarz z drwiącym uśmiechem. - Zaprawdę myśli pan, żem jest jak maszyna, którą po pracy można zatrzymać? Człowiek twórczy pracuje, nawet gdy odpoczywa. Czyż myśli pan, że pracuję wtedy dopiero, kiedy przystępuję do technicznej obróbki dzieła? Tworzę z tego, co nagromadziło się we mnie w chwilach odpoczynku.
Nie chcąc powiększać jego rozdrażnienia oraz zamierzając Sztorka uspokoić, zaproponowałem przyjacielowi mały spacer.
Sztork podsunął pomysł, abyśmy zajrzeli do kawiarni "Slavia".
- Z przyjemnością poczytałbym gazety - nadmienił ze złośliwym uśmiechem - pewnie piszą w nich o wystawie. Ciekawym, co mówią o mnie.
Weszliśmy więc i zaczęli przeglądać pisma przyniesione przez kelnera. Od czasu do czasu podchodził do naszego stolika któryś ze znajomych, zamieniając ze mną lub ze Sztorkiem parę słów. Sztork popijał czarną kawę i czytał, nie mówiąc zgoła nic, ja zaś nie zadawałem mu żadnych pytań. Nie potrafiłem zatem odgadnąć, jakie z tej lektury wynosił wrażenia.
Siedzieliśmy tak z pół godziny, po czym Sztork wezwał kelnera i zapłacił.
- Pójdę już - rzekł do mnie - proszę sobie jednak nie przeszkadzać. Muszę jeszcze odwiedzić znajomego kamieniarza, który tu niedaleko mieszka. A jeśli zechce pan, może jutro przyjść do mnie o siódmej wieczorem do atelier - dodał, podając na pożegnanie rękę. - Czekam na pana. Gdyby było ładnie, poszlibyśmy na spacer do pałacyku "Gwiazda". Zatem do zobaczenia.
Powiedziałem, że przyjdę na pewno i że cieszę się z planowanej nocnej przechadzki. Sztork poszedł, a ja chwilę jeszcze spędziłem w kawiarni. Wreszcie zapłaciłem i wyszedłem na oświetloną promieniami zachodzącego słońca ulicę.
Następnego dnia wieczorem udałem się do atelier Sztorka. Znowu była piękna pogoda i cieszyłem się na nocną ekskursję oraz na interesującą rozmowę z ekscentrycznym rzeźbiarzem. Z tejże przyczyny nie szedłem wolno, jak to mam w zwyczaju, lecz pospieszałem, aby jak najrychlej znaleźć się na ulicy Szwedzkiej. Dotarłszy na miejsce, wbiegłem po schodach na trzecie piętro i energicznie zapukałem do drzwi.
Nie otworzył mi jednak nikt.
Wszak Sztork obiecał, że będzie na mnie czekał. Czyżby zapomniał o naszej rozmowie? Znając jego punktualność czułem, że to niemożliwe. Może był gdzieś pilnie wezwany? Lecz wówczas niechybnie zostawiłby dla mnie wiadomość. Spojrzałem zatem, czy w drzwiach nie ma kartki, niczegom jednak nie znalazł.
Przyszło mi na myśl, że pewnie stróżowi powiedział, dokąd wychodzi i kiedy wróci. Zszedłszy na parter, zapytałem stróża, czy nie ma dla mnie wiadomości, ten jednak odparł, że cały dzień rzeźbiarza nie widział.
Doprawdy, byłem zakłopotany. Wszedłem na górę i zapukałem ponownie. Może, zajęty pracą lub ulubionymi studiami, rzeźbiarz mnie za pierwszym razem nie usłyszał. Jednakże i teraz odpowiedziała mi cisza.
Załomotałem wściekle w drzwi - bez skutku, ze środka nie dobiegł najlżejszy choćby szmer.
Czyżby się Sztorkowi coś stało? Tym razem naprawdę? Mówił o chemicznych doświadczeniach, możliwe, że stał się ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Albo odurzony jest trującymi oparami jakiejś substancji? Powziąłem postanowienie, że dostanę się do atelier choćby przemocą.
Byłem ze Sztorkiem na tyle już spoufalony, że mogłem sobie na to w jego interesie pozwolić. Z pewnością zrozumiałby i docenił mą troskę.
Zszedłem na dół, mówiąc stróżowi, że lękam się o przyjaciela, który zaprosił mnie na umówioną godzinę, a teraz nie odpowiada nawet na walenie pięścią w drzwi. Stróż poradził, abym porozmawiał ze ślusarzem, który mieszka na sąsiedniej ulicy i gdyby go wezwać, przyszedłby za parę minut.
Poprosiłem zatem stróża, by się doń przeszedł, sam zaś powróciłem pod tajemnicze drzwi, z niecierpliwością czekając na powrót stróża z rzemieślnikiem.
Po chwili przyszedł i ślusarz zamek otworzył, jednakowoż drzwi wciąż otworzyć nie było można. Przypomniałem sobie o sztabie, którą rzeźbiarz odsuwał, kiedym go odwiedził po raz pierwszy. Sztaba była założona, co poświadczało obecność Sztorka. Skoro zaś nawet teraz nie dawał znaku życia, oczywistym było, że wydarzyło się coś ponurego. Bez wątpienia biedny Sztork stał się ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Trzeba mi prędko działać, być może na ratunek nie jest jeszcze za późno. Należy wyważyć drzwi.
Tu jednak pojawiła się trudność nie lada. Stróż utrzymywał, że na to trzeba mieć zgodę kamienicznika. Wyważenie drzwi oznacza bowiem uszkodzenie cudzego mienia.
Byłem do głębi poruszony. Muszę coś bezzwłocznie uczynić. Czas zdawał się uciekać szaleńczo, droga była każda minuta. Spytałem, gdzie mieszka gospodarz. Stróż poprowadził mnie na pierwsze piętro i tam zaanonsowałem wizytę u właściciela domu. Traf chciał, że był na miejscu i przyjął mnie. Był to starszy jegomość z dostojną brodą i binoklami na nosie, zza których bacznie na mnie popatrywał. O wyważeniu drzwi nie chciał nawet słyszeć. Dopiero gdym przyrzekł solennie, że pokryję wszelkie z tym związane koszta, zgodził się, a ja wespół ze stróżem pospieszyłem na górę do atelier.
Tamże wraz ze ślusarzem i stróżem zabraliśmy się do dzieła i po krótkiej chwili drzwi z głuchym trzaskiem puściły. Wejście do korytarza stało otworem.
Nie chcąc zdradzać obcym tajemnic pracowni przyjaciela, mając w pamięci, jak zazdrośnie strzegł ich przez całe życie, poprosiłem obecnych, aby pozostali na zewnątrz, dopóki nie upewnię się, co się wydarzyło. Po czym wszedłem z poczuciem niepokoju i dręczącej niecierpliwości.
W atelier panował mrok. Płócienne story w oknach były zaciągnięte. Błądząc po omacku, zawadziłem o postument. Głuchy rumor przewracającego się przedmiotu zabrzmiał niczym uderzenie pękniętego dzwonu, tak strasznie, aż zadrżałem z trwogi.
Przypomniałem sobie, że wyłącznik elektryczności jest na lewo od drzwi. Doszedłem doń po omacku i zapaliłem światło.
Teraz dopiero odetchnąłem głęboko. Sięgnąwszy ręką do czoła, by odgarnąć spadające mi na oczy włosy, poczułem, że jest zroszone potem. Nogi mi dygotały, bałem się spojrzeć wokół.
Dodawszy sobie odwagi, rozejrzałem się i... okrzyk grozy uwiązł mi w gardle, jak gdyby jakaś obca ręka trzymała mnie za szyję w żelaznym uścisku. Zatoczyłem się bezładnie i nie chcąc upaść, musiałem przytrzymać się stojącego nie opodal fotela.
Ujrzałem przerażającą scenę.
Sztork spoczywał przede mną na podłodze w pobliżu skrzyni, którą onegdaj wziąłem za naczynie z gliną, ta zaś była wewnątrz obita blachą i wypełniona zagadkową kąpielą. Przed nim leżała duża, rozbita szklana butla z brązową cieczą. Nad skrzynią pochylało się obnażone ciało nieznanego człowieka, jakby w straszliwych kurczach powykrzywiane.
Zbliżyłem się trwożnie do osobliwej pary i pochyliłem nad nieznajomym młodzieńcem, którego górna część tułowia zwisała nad tajemniczą kąpielą. Zgroza! Jego głowa była skamieniała, podobnie jak wtłoczona do makabrycznie rozwartych ust prawa ręka, w którą wpijały się zęby. Lewa, nie skamieniała ręka zbroczona była krwią, zaś jej szponiaste palce zaciskały się na kosmykach czarnych, miejscami posiwiałych włosów Sztorka.
Nieomal nieprzytomny z przerażenia dowlokłem się do Sztorka leżącego na podłodze w okruchach rozbitej butli, z twarzą w rozlanej cieczy. Najwyższym wysiłkiem woli dźwignąłem bezwładne ciało i obróciłem je. Twarz i część tułowia były skamieniałe. Krzyknąłem, przed oczyma zawirowały mi kręgi; byłem bliski omdlenia.
Potworna prawda jawiła się przed oczyma duszy mojej. Niczym olśniony światłem błyskawicy w mig pojąłem tajemnicę.
Sztork ogarnięty chorobliwą żądzą wiernego, zgodnego z naturą utrwalania najokrutniejszych stanów duszy, chcąc przedstawić oszalałe katusze i męczarnie, zanurzał żywe ciała w kąpieli, skutkiem czego poszczególne członki, a może i całe ciała, kamieniały w straszliwych męczarniach. A potem na podstawie owych makabrycznych modeli tworzył swe dzieła.
Udało mu się sfabrykować tajemniczą substancję włoskiego profesora. Dlatego też tak się zdenerwował, kiedym niedawno opowiadał o tym wynalazku, z tejże przyczyny przekonywał mnie, że jest to prostacki szwindel: bał się zdradzić ze swoim odkryciem.
Zaiste, miał rację Sztork przyrównując swe atelier do piekła. Tak, było to autentyczne ziemskie piekło, w którym nieszczęsny rzeźbiarz, niczym diabeł w ludzkiej skórze, napawał się potwornymi obrazami ludzkiego cierpienia i męczarni, które zapewne sam boleśnie odczuwał w chwilach opamiętania. Teraz rozumiałem już stłumione, rozpaczliwe jęki i przeraźliwe skamlenie, wydobywające się jakby z gardła duszonego człowieka, które słyszałem za drzwiami pracowni podczas pierwszej wizyty. Teraz pojąłem ten dziwny rumor, głuche uderzenia i zatrzaśnięcie wieka skrzyni; pojąłem już wszystkie zagadkowe dźwięki: powstały one stąd, że zaskoczony Sztork przed wpuszczeniem mnie do pracowni usuwał i chował przedmioty swego występnego procederu. Przypomniałem sobie, co rzeźbiarz Sander "Pod Czarnym Łabędziem" opowiadał o modelach Sztorka: że ten zazdrośnie je ukrywa i nikomu nie zdradziłby ich adresu. Wychynęła w mych myślach wzmianka stróża o tym, że Sztork jeździ niekiedy na wieś, wracając stamtąd z chłopcem lub dziewczęciem. I przypomniałem sobie jeszcze wiadomości codzienne z gazet ostatnich paru lat, opisujące tajemnicze zniknięcia z czeskich wiosek starszych dzieci, po których ślad wszelki zaginął, według zaś policyjnych raportów stały się ofiarami skrytobójczego mordu, nigdy zresztą nie wyjaśnionego i nie wykrytego.
Opuszczały mię siły. Głowa mi płonęła, ćmiło mi się w oczach. Wiedziałem, że muszę stąd uciec na powietrze, bo inaczej zabraknie mi tchu w tej makabrycznej atmosferze zbrodni i opętania. Opierając się o postumenty i półki na ścianach, posuwałem się w stronę przedpokoju, gdy nagle wzrok mój spoczął na otwartej skrzyni w rogu przy drzwiach do atelier, przy której porzucony leżał ciężki, rzeźbiarski młot. Skrzynia była wypełniona potłuczonymi kamieniami koloru ludzkiego ciała; zapewne szczątki nieszczęsnych modeli Sztorka, które wynosił gdzieś poza dom, by zatrzeć ślady swych opętańczych postępków.
Ogarnęła mnie niemoc, daremnie usiłowałem dotrzeć do drzwi. Poczułem, że opuszczają mnie zmysły i padam...
Kiedym się ocknął, leżałem w łóżku w swoim pokoju. Od gospodyni dowiedziałem się, żem ciężko zaniemógł, dwa dni walczyłem ze śmiercią, bredząc przy tym nieustannie o piekle oraz o okropnościach zaświatów.
Pomyślałem o Sztorku.
Niech odpoczywa w pokoju.
Przełożył Jan Stachowski
Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz