poniedziałek, 16 lipca 2012

Georg von der Gabelentz - Biały zwierz


          Doktor Rudiger odwrócił się, marszcząc gniewnie czoło:
          - Nie, po tysiąckroć nie! Uważa mnie pan za dziecko, które wierzy w bajeczki i śmieszne historie o duchach? Zapewniam pana, że nie jestem spirytystą, owszem, zgadzam się z panem, że podczas seansów, świadomie lub nieświadomie, często dochodzi do incydentów. Lecz nie można po prostu zakwestionować prawdziwości tego, czego nie potrafimy od razu wyjaśnić znanymi obecnie prawami przyrody, gdyż jest to głupotą, jest po prostu zarozumialstwem!
          Stary doktor mówił w zapale tak głośno, aż zwrócił uwagę gości zebranych pewnego październikowego wieczoru w czytelni jednego z berlińskich hoteli. Przerwali rozmowy, by przysłuchiwać się dyskusji, jaką toczyło z doktorem kilku panów przy jednym z bocznych stolików.
          Jeden z nich, do którego zwrócone były ostatnie słowa, odparł:
          - Ma pan zapewne na myśli przypadek Homesa, który przed paroma laty wywołał w naszym mieście wielką sensację. Ja natomiast skłonny jestem twierdzić, że wszystko polegało w gruncie rzeczy na oszustwie, na niewątpliwie bardzo sprytnym mamieniu widzów. Były to jedynie sztuczki zręcznego kuglarza, a nie pełne tajemniczości stany hipnotyczne osobowości podatnej na magnetyzm.
          - Tego nie wiem, nie widziałem niestety Homesa i dlatego nie jestem upoważniony do wydawania sądu. Myślę właściwie o innym przypadku, który wydarzył się już dawno temu w osobliwych i pozornie niewyjaśnionych okolicznościach, za którego prawdziwość ręczę, gdyż sam byłem jego świadkiem.
          - Pan? Doprawdy? Proszę nam opowiedzieć! - rozlegało się ze wszystkich stron. Słuchacze przeciskali się do lampy i doktora Rudigera, siedzącego przy kominku na niskim, pokrytym skórą krześle. Spojrzenie miał skierowane w głąb dużego pokoju, jakby tam, na tle ciemnoczerwonej tapety, przesuwał się raz jeszcze cień jego przeżycia.
          - Dobrze, opowiem państwu. Być może historia ta, która jak wspomniałem, nie jest wymyślona i zdarzyła się naprawdę, udowodni państwu na nowo to, o czym wie człowiek mający otwarte oczy, a mianowicie, że na tej ziemi dzieje się jeszcze nieskończenie wiele dziwów. Jesteśmy przecież otoczeni zagadkami w całym tego słowa znaczeniu; początek i koniec naszego świata, naszego bytu - oto kwestie nurtujące nasze umysły. Nauka wyjaśniła już niektóre ujemne aspekty zjawisk fizycznych, być może wkrótce da także właściwe wyjaśnienie przeżytego przeze mnie zdarzenia, tak, jeśli się nie mylę, to wzmiankę o tym można znaleźć u kilku uczonych, ja przypominam sobie jedynie Aksakowa.
          Dziwi państwa moje poruszenie, lecz po wysłuchaniu opowieści wasze zdumienie ustąpi. Właśnie dzisiaj przed dwudziestoma laty przeżyłem przerażającą noc, czuwając godzinami, które zdały mi się wiecznością, godzinami, w których przykucnął obok mnie straszny, blady upiór, upiór trwogi. Tak, tak, to nie było nic innego, jak tylko nędzna, tchórzliwa trwoga przed czymś niepojętym, niezrozumiałym, która w kilka minut uczyniła ze mnie chorego nerwowo człowieka.
          Czy zdajecie sobie w ogóle sprawę, jak to jest, gdy opanowuje kogoś trwoga? To coś zupełnie innego, niż strach. Strach przed śmiercią, przed karą, strach przed fizycznym bólem pokona każdy odważny mężczyzna. Podczas mej podróży po Indiach nie bałem się, gdy na obszarze tybetańskim pojmali mnie mnisi buddyjscy. Groziła mi straszliwa śmierć, gdyby mnie rozpoznano w przebraniu, a mogło się to stać w każdej chwili przy podstępnym charakterze i czujności Tybetańczyków. Ale wtedy miałem do czynienia z ludźmi, choć były to złe typy. Śmierci się nie obawiam, gdyż jest ona czymś naturalnym, jest wszystkim pisana, a w mym życiu zaglądałem jej w oczy wystarczająco często. Tamtej nocy było to coś tysiąckroć straszniejszego, przed czym drżałem, choć obecność tego czegoś jedynie wyczuwałem, jedynie domyślałem się. Wówczas poznałem, co to znaczy trwoga, trwoga tchórzliwa, porażająca nerwy.
          Początek tego zdarzenia sięga bardzo odległych czasów, pozwólcie zatem państwo, że cofnę się wstecz pamięcią.
          Zanim przeszedłem tu w Berlinie na emeryturę, pracowałem jako młody człowiek przez pewien czas w Szwajcarii, w nowo zbudowanym szpitalu w Genewie. W kręgu młodych cudzoziemców zawarłem tam przelotną znajomość z panem Iwanem Petroffem, gorliwym członkiem towarzystwa spirytystycznego, które i ja odwiedzałem dość często z czysto naukowej ciekawości.
          Grupa ta postawiła sobie zadanie nawiązanie kontaktu ze światem duchów oraz badania tej materii przy pomocy medium. Mówiąc szczerze, byli to dla mnie ludzie dość niefrasobliwi, a ja zachowujący wobec ich eksperymentów postawę pełną chłodu i wątpliwości, nie ukrywałem, że z ich spotkań nie wynikało nic racjonalnego, nic, czego nie dałoby się łatwo wyjaśnić jako zwykłe przywidzenie lub sugestia.
          Zmiana nastąpiła nagle, gdy pewnego dnia spotkałem w tamtym kręgu niejakiego pana Sassulitscha. Nikt nie znał pochodzenia tego osobliwego człowieka, on sam twierdził, że pochodzi z Serbii, co przyjęliśmy na wiarę. Nie obchodziło nas to zresztą. Choć nic mnie z tym człowiekiem nie łączyło prócz wymiany jak najbardziej zdawkowych pozdrowień, gdyż umyślnie uchodziłem mu z drogi, najwyraźniej mi nie sprzyjał, podobne wrażenie odnosili też wszyscy, którzy się z nim zetknęli. Nigdy nie widziałem człowieka tak odpychająco brzydkiego; był mały jak karzeł i do tego garbaty. Gdy dotykał jakiegoś przedmiotu uderzająco dużymi dłońmi, kościstymi cienkimi palcami, widziałem szpony drapieżnego ptaka. Rudy kolor zmierzwionych, nieuczesanych włosów, blada twarz pokryta piegami ukrywały jego wiek.
          Było to dla mnie niezrozumiałe, dlaczego, mimo ogólnej odrazy, tolerowano tego Sassulitscha w naszym kręgu. Powód tkwił zapewne w niezwykłym wpływie, jaki miał ten człowiek na wszystkich, szczególnie jednak na Iwana Petroffa. Sassulitsch podawał mi przykłady magnetycznego działania na odległość graniczące z cudem, a ja starałem się w pojedynczych przypadkach znaleźć ich przyczynę naturalną. Kiedy oświadczył nam z całą powagą, że po śmierci zamierza pozostać w kontakcie z naszym światem zmysłowym, nikt nie zdobył się na śmiech lub sprzeciw, takie poruszenie wzbudzały we wszystkich, nawet najbardziej sceptycznych kołach jego rzeczywiście zdumiewające eksperymenty.
          Gdy wieczorem zjawił się w gronie znajomych, tak, w chwili gdy tylko jego mała postać wśliznęła się niezdarnie w drzwi, czuliśmy wyraźnie, wszyscy bez wyjątku, że przestawaliśmy być panami własnej woli. Jak już wspomniałem, najbardziej podatny na jego wpływ był Petroff. Ten wspaniały zarówno umysłem jak i wykształceniem człowiek rzucił się niestety bez reszty w ramiona spirytyzmu, oczekiwał w nich z niespotykanym uporem, pomimo mych kontrargumentów, rozwiązania wszelkich zagadek świata. Wkrótce przemoc Serba nad młodym człowiekiem ulegającym w nadzwyczajnym stopniu każdemu hipnotycznemu wpływowi była gorsza i bardziej niebezpieczna od władzy pana nad niewolnikami. Sassulitsch, w przeciwieństwie do innych hipnotyzerów, głaskał zwykle swą długą ręką lewe ramię wybrańca, którego chciał pogrążyć w śnie hipnotycznym. Wystarczyło, że dotknął w ten sposób Petroffa, by ten uległ mu całkowicie i bezwolnie.
          Już po kilku tygodniach mnożyły się oznaki nadużywania władzy nad Petroffem, któremu przypuszczalnie w stanie hipnotycznej nieświadomości, uważany powszechnie za chciwego i zepsutego Sassulitsch kazał czynić różne szkody. Podejrzewaliśmy w naszym gronie, choć brakowało nam dowodów, że pojedyncze, nie wyjaśnione kradzieże, ba, nawet włamania popełniane były w Genewie przez Petroffa pod wpływem hipnotyzera. Widzieliśmy niebawem, że młodzieniec w chwilach, gdy był znów niezależny, czynił wszystko, żeby uwolnić się od Sassulitscha, żeby go nie spotkać, lecz na próżno, coraz bardziej popadał w zgubną zależność. Ciążyło to na nim jak fatum, z każdym dniem stawał się bardziej lękliwy i małomówny, przez swą nieufność oddalał się coraz bardziej od wszystkich przyjaciół.
          Od czasu zawarcia znajomości z Sassulitschem Petroff nie dbał wyraźnie o swój wygląd, nie zwracał uwagi na ubiór, niegdyś wprost przesadnie elegancki.
          Przypominam sobie jeszcze jeden wieczór pochmurnego, deszczowego dnia, na ulicy wszyscy szczelnie opatuleni, gdy zauważyłem przed sobą dwie postacie idące wzdłuż Rodanu w kierunku Jeziora, w których, zbliżając się, rozpoznałem ze zdumieniem Petroffa w towarzystwie garbusa. Zaciekawiony ruszyłem za nimi. Skręcili w boczną uliczkę i weszli do portowej spelunki, jednej z osławionych jaskiń rozpusty. Udało mi się zaglądnąć z dworu przez otwarte okno do dużej piwnicy, wypełnionej okropną hołotą, marynarzami, tragarzami kamieni, robotnikami portowymi, a ponadto kilkoma strojnymi w różnokolorową tandetę prostytutkami. Do takiej kompanii, której dawniej zawsze unikał, wszedł Petroff wraz z nie odstępującym go towarzyszem. Usiedli przy stole wśród pijącej ciżby pozdrawiani głośnym i radosnym wyciem. Jeden z typów podszedł natychmiast do nich, mówiąc z ożywieniem, inni także cisnęli się i jakby o coś prosili. Wówczas Sassulitsch zdjął ze ściany gitarę i wręczył ją Petroffowi. Ten wzbraniał się przez chwilę, ale Sassulitsch pogłaskał go zachęcająco po ramieniu. Młodzieniec sięgnął bezwolnie po instrument i w cichnącym z wolna dzikim wrzasku, zaczął śpiewać jedną z owych obrzydliwych, nieokrzesanych i wulgarnych piosenek, jakie można usłyszeć jedynie w spelunkach. Gdy następował refren, dołączali całą zgrają, śmiejąc się i klaszcząc w ręce. Było to zachowanie budzące odrazę w każdym rozsądnym i przyzwoitym człowieku.
          Jakże nisko upadł już biedny Petroff, skoro zapomniawszy o rodzinie i przyjaciołach, oddawał się pospolitym uciechom Sassulitscha!
          Na zakończenie głośną wrzawą wyrazili uznanie, jedna z umalowanych dziewcząt objęła śpiewaka i pocałowała. Petroff, nigdy nie pijący mocnych trunków, wlał sobie ze śmiechem pełny kielich weinbrandu do gardła. A gdy na polecenie Sassulitscha przyniesiono mu kilka brudnych kości - chcieli grać o śliczną dziewczynę, którą zwali Madeleine - chyba nie był już przy zdrowych zmysłach.
          To, co ujrzałem w spelunce, napełniło mnie wstrętem i przerażeniem. W końcu, odurzony gryzącym odorem tabaki i wina buchającym z otwartego okna dusznej piwnicy, opuściłem swe stanowisko i wróciłem do domu, nie zdradzając się z tym nikomu, gdyż wiedziałem, że Petroff mógł tak postępować tylko pod hipnotycznym wpływem swego kusiciela.
          Podejrzenie, że jako nieświadomy wspólnik garbusa dopuszczał się w okolicy wszelkich przestępstw, zakiełkowało na nowo po nagłym wyjeździe Petroffa z Genewy w nieznanym kierunku. Jego najbliżsi przyjaciele nie mieli pojęcia, dokąd się udał. Jak się okazało, ucieczka medium najbardziej dotknęła obrzydliwego Sassulitscha, ba, przysięgał na wszystko co najdroższe, że odnajdzie zbiega i porachuje się z nim. Nie wiedzieliśmy, czy obaj spotkali się raz jeszcze, ale gdy w parę dni później znaleziono na stromej skale nad jeziorem pusty portfel i kapelusz Petroffa, nie mieliśmy żadnej wątpliwości, że został tam prawdopodobnie zaciągnięty i zamordowany przez swego prześladowcę, względnie odebrał sobie życie, by uniknąć przeznaczenia. Wśród nocnej mgły zniknął z Genewy także Sassulitsch. Gdy rozeszła się pogłoska, że Petroff nie umarł śmiercią naturalną, władze zadały sobie wiele trudu, by schwytać Serba, ale bez powodzenia. Uszedł zręcznie wszystkim nagonkom.
          Wkrótce i ja opuściłem na zawsze to miasto, a w wiele lat później osiadłem wreszcie na Litwie, niedaleko granicy rosyjskiej. Z biegiem czasu zatarły się wspomnienia o dawnych znajomych, bo nie słyszałem nigdy więcej ani o Genewie, ani o zagadkowo zmarłym nieszczęsnym Petroffie, ani też o Sassulitschu.
          Moja praktyka lekarska rozciągająca się aż po odosobnione, oddalone gospodarstwa i dwory okolicy zmuszała mnie do trzymania wierzchowca. Ponieważ odbywałem wielogodzinne przejażdżki konne, sądziłem, że w kręgu mil znam dokładnie sąsiadujące ze sobą osiedla.
          Pewnego dnia, a było to jak dziś, dokładnie trzeciego października, wracając właśnie z wizyty u chorego do mego mieszkania położonego na końcu miasteczka, zastałem przed domem jeźdźca, który zsiadł był właśnie z ociekającego potem konia, przywiązał do drzewa cugle i kierował się ku mym drzwiom.
          Podjechałem bliżej i zawołałem go. Przystanął i spytał o doktora Rudigera.
          - Ja nim jestem, czego pan sobie życzy?
          Posłaniec, długi, żylasty chłopak, chyba Rosjanin, wyciągnął zza pazuchy list, podając go ze słowami:
          - Pan musi natychmiast pojechać ze mną do mojego pana!
          To wezwanie było tak naglące, że zdumiony szybko otworzyłem list. Był mniej więcej tej treści:

          Panie Doktorze! Proszę udać się natychmiast z moim posłańcem, który zaprowadzi Pana do mnie. Jestem chory i nie mogę opuścić domu. Jeśli Pan nie przybędzie, będę być może zgubiony! Proszę dopilnować, by nikt nie dowiedział się o tej wizycie!
oddany Panu Wilhelm Rosen

          Był to niezwykły sposób posyłania po lekarza, a co oznaczały słowa skreślone najwyraźniej w wielkim pośpiechu?
          Spytałem posłańca, który już naciągał poluzowane popręgi, o stan i chorobę jego pana. Wzruszył ramionami i odrzekł kiepską niemczyzną:
          - Nic nie wiem, zupełnie nic!
          Wykrzywił przy tym usta, nieprzyjemnie szczerząc zęby, mrugał oczyma i stukał się ręką w czoło.
          - Co, czy zwariował?
          Nic nie wiem, naprawdę nic! On nigdy w tym dniu nie zostać w domu, on bać się i wciąż mówić, że biały zwierz znów przyjść!
          Z tymi słowy Rosjanin obrócił się i skoczył na konia. Nie miałem czasu, by dowiedzieć się czegoś bliższego, chłopak nie potrafił zresztą nic więcej wyjaśnić, może nie chciał zdradzić choroby pana, którego nazwiska nie spotkałem wśród właścicieli okolicznych majątków.
          W kilka chwil potem galopowaliśmy obok siebie w kierunku granicy rosyjskiej.
          Mój towarzysz popędzał swego konia, nie wdawał się po drodze w żadną rozmowę, odpowiadał na moje pytania wykrętnie, zbywając mnie półsłówkami.
          Po godzinie jazdy skręciliśmy w wąską dróżkę nieznanej mi zupełnie, ukrytej doliny leśnej i przy niewielkim domku urzędu celnego przekroczyliśmy granicę. Dolina miała dziwnie posępny charakter. Korony starych sosen tworzyły nad zapuszczoną drogą gęste, wysokie wrota. Potężne świerki obejmowały swymi długimi, splątanymi korzeniami, przypominającymi czułki polipów porośnięte mchem pagórki. Unoszące się znad strumyka opary zacierały granice wszelkich form i barw przenikających się wzajemnie. Wyczarowywały przed oczyma najróżniejsze, osobliwe, groteskowe twory. Znać było po tym, że od wielu lat żadna siekiera nie tknęła tego ustronia.
          Z nadejściem zmierzchu, zgrzani i zmęczeni szybką jazdą stanęliśmy przed piętrowym domem, w którym mieszkał Rosen. Mój towarzysz odebrał mi konia, ja zaś wszedłem do obszernego budynku okolonego dużym majątkiem. W komfortowo urządzonej sieni, zdobnej w rozmaite myśliwskie trofea zawieszone na ścianach powitał mnie stary służący, także Rosjanin, i poprowadził przez liczne pokoje do pomieszczeń mieszkalnych właściciela, po czym oddalił się w milczeniu.
          Wysoki, chudy mężczyzna, bez brody, w ciemnych okularach, podniósł się lekko z wygodnego, trzcinowego krzesła stojącego przy niezwykle dużym kominku i mocno uścisnął mi dłoń. Radosny uśmiech błąkał się po jego niebrzydkich rysach. Poprosił mnie płynną niemczyzną, bym usiadł i  podziękował za szybkie przybycie. Później rzekł:
          - Przed chwilą czułem się niezbyt dobrze, ale teraz jest mi już znacznie lepiej. Bardzo dziękuję, że pan przyjechał.
          Mówiąc to, podszedł do dwojga drzwi pokoju, z których jedne prowadziły na koniec sieni i zamknął je starannie od wewnątrz, klucz wsuwając do kieszeni; rzucił okiem też na okna. Wówczas dopiero zajął z powrotem miejsce naprzeciwko mnie.
          Badawczo przyglądałem się memu pacjentowi, odnosząc wrażenie, że nie był cierpiący, jego sylwetka była mimo sześćdziesięciu lat, jakie mu dawałem, wysmukła i silna, jego ruchy były oznaką zdrowia i siły. Nie uważałem go też za chorego umysłowo, aczkolwiek jego duże, ciemne oczy, na ile mogłem je rozpoznać, świadczyły o dręczącej go melancholii. Tonem spokojnym, nie nawiązując do listu, mówił o przeróżnych sprawach, o polityce i tym podobnym. Wyraźnie omijał kwestię choroby, więc i ja nie pytałem.
          Tymczasem nadeszła noc. Zdawało mi się, że stała na dworze na parapecie i zaglądała do nas. Wiatr ustał, czasami tylko zrywał się cicho z żałosnym tonem w dali lasów. W pokoju było cicho, bowiem rozmowę, nie wiedzieć czemu, jakby za obopólną zgodą, prowadziliśmy półgłosem. Tylko stary zegar na kominku tykał monotonnie głuchym, metalicznym dźwiękiem.
          Rosen zapalił śpiesznie wszystkie świece i lampy, rozstawiając je tak, że rozjaśnił najodleglejsze kąty pokoju. Potem usiadł znów koło mnie przy kominku.
          Opanowanie, z jakim prowadził początkowo rozmowę, zaczęło stopniowo ulegać jakiemuś dziwnie potęgującemu się roztargnieniu. Spoglądał często na swój zegarek kieszonkowy i porównywał go wciąż na nowo z zegarem na kominku, drżały mu lekko ręce, gdy wyciągał z kamizelki złoty łańcuszek. Mimo to wypowiadał się nadal dość jasno i zrozumiale, czynił wrażenie człowieka na poziomie i z ogładą, któremu nieobce były różnorodne zagadnienia.
          Zaczął się rozwodzić nad równouprawnieniem i wolnością dla chłopów, oraz wynikającymi z tego kroku korzyściami lub stratami dla pomyślnego rozwoju państwa rosyjskiego, wykazując i tu znajomość przedmiotu i bystrość umysłu, które mnie zdumiewały; przez moment zapomniał nawet o swym roztargnieniu.
          Wtem, stojący na kominku zegar szafkowy zaczął wybijać kolejną godzinę. Nie zwróciłem na to specjalnej uwagi, zainteresowany wywodami mego niezwykłego pacjenta.
          Rosen przerwał jednak w połowie swą wypowiedź, rzucił szybkie spojrzenie na wskazówki i liczył uderzenia. Osiem. Z westchnieniem ulgi oparł się o krzesło i rzekł cicho:
          - Ósma godzina! Jeszcze nie przyjdzie!
          Po czym podjął przerwany wątek rozmowy, nie przepraszając za swe dziwne zachowanie, ani go też nie wyjaśniając. Moje pytanie, czy dzisiejszego wieczora oczekuje jeszcze jakiejś wiadomości lub odwiedzin, jakby umyślnie zignorował, ciągnąc dalej o polityce i warunkach socjalnych.
          W godzinę później powtórzyła się ta sama scena. Gdy zegar zaczął bić, wolno i czysto, jakby uchodziło zeń życie, Rosen przerwał z miejsca swą kwestię i liczył dziewięć pojedynczych uderzeń. Następnie rozejrzał się po pokoju, upewnił się na nowo, że drzwi i okna były nadal dobrze zamknięte i z obliczem, na którym pojawiła się mieszanina strachu i przygnębienia, wyszeptał przysiadając się znowu do mnie:
          - Nie przyjdzie jeszcze! Musimy poczekać!
          Skrywany strach brzmiał w jego słowach, przysunął swe krzesło bliżej mnie. Wciąż nie wyjaśniał swojego zachowania. Podniosłem się zatem z miną, jakbym miał odejść, gdyż byłem solidnie zmęczony i nie miałem specjalnie ochoty spędzić całej nocy jako świadek zwyczajów jakiegoś dziwaka i oczekiwać nieprzewidzianego wydarzenia, o którym mimo mych aluzji nie chciał mnie dzisiaj najwyraźniej poinformować. Jeszcze dobrze się nie podniosłem, gdy złapał mnie kurczowo za ramię i pchnął ze zdumiewającą siłą z powrotem na krzesło.
          - Niech pan zostanie, zaklinam pana, niech pan zostanie jeszcze trochę! Tylko ze względu na eksperyment nie opuściłem dzisiaj murów tego domu, w przeciwnym razie nikt nie ujrzałby mnie tutaj w tę noc. To nieprawda, że jestem chory, jak panu pisałem, chciałem się jedynie przekonać, że przybędzie pan do mnie jak do ciężko chorego, któremu jako lekarz nie może pan odmówić swej pomocy. Powtarzam, jestem panu szczerze wdzięczny za to, że pan przybył; wyświadcza mi pan tym samym przysługę, której wielkości nie potrafi pan teraz absolutnie docenić. Moje zachowanie musi się panu wydawać dziwne. Tylko niech pan nie zaprzecza, widzę po panu, że w tym momencie zaczął pan wątpić w mój niezmącony rozum. O, niestety, zbyt świadom jestem wszystkiego, miałem przecież dość czasu by studiować stan mego umysłu. Powtarzam, że nie jestem dziwakiem nawet w najmniejszym stopniu! Chcę jedynie sprawdzić, czy pańska obecność, przytomność trzeźwego, obiektywnego człowieka przepędzi ten koszmar, którego się boję i tego...
          Wtem Rosen poderwał się z krzesła i chwycił za jedną z dużych, bardzo ostrych tureckich szabli, zwaną nataganem, która w ręku silnego mężczyzny jest bronią bardzo niebezpieczną. Z dłonią przy uchu nadsłuchiwał uważnie. Jakieś drżenie, będące po części zdenerwowaniem, a po części strachem przechodziło jego ciało. Mimo woli i ja wstałem, nasłuchując. Nagle, zdawało mi się, że usłyszałem cichy, nieokreślony szmer, podobny do bezładnej bieganiny szczura po podłodze z desek. Oczy Rosena błądziły szukając po pokoju i zatrzymały się na drzwiach do sieni, zza których najprawdopodobniej dochodziły te dźwięki.
          - Nie słyszy pan? - spytał cicho, ściskając mi palcami nadgarstek.
          Ale lekkie stąpania przebrzmiały już.
          Próbowałem go uspokoić. Bieganina dużego szczura po korytarzu była jedynie wytworem imaginacji lub jakiegoś złudzenia akustycznego. To dlatego posłaniec stukał się palcem po czole, mój pacjent, wbrew temu, co mówił, miał wyraźne halucynacje. Gdybym znał ich przyczynę, miałbym cenną wskazówkę w leczeniu go. Siląc się na spokój, odparłem:
          - Nic nie słyszę! Absolutnie nic! Sądzę, że obaj ulegliśmy złudzeniu. Proszę mi w końcu wyjaśnić, czego się pan boi?
          Zaległa śmiertelna cisza. Rosen usiadł znowu i położył blisko siebie szablę na stół, na którym stały rozmaite przybory do palenia. Ja także zająłem miejsce na krześle.
          - Jakie to dziwne! - powiedział. - Przysiągłbym, że słyszałem, jak szedł. Ale oczywiście, jeśli pan twierdzi... Jest pan pewny?
          - Naturalnie! - odparłem. - Całkowicie, może pan być spokojny. Nic nie było!
          Już po raz dziesiąty sprawdził opuszkami palców ostrość szabli.
          - Czy uwierzy pan, że można nią odciąć rękę człowiekowi? - spytał znienacka i wypuścił w powietrze klingę, która przeleciała ze świstem obok mego ucha.
          - Niewątpliwie z łatwością.
          Mimowolnie odsunąłem się z krzesłem.
          Niezwykle twardym spojrzeniem patrzył Rosen na błyszczącą broń i ważył ją na płaskiej dłoni.
          - Tak, tak, jednym ciosem, jednym jedynym ciosem można go zniszczyć! A krótki cios w serce wystarczy też, żeby zabić człowieka, uciszyć go na zawsze! Taki natagan, to rzeczywiście wspaniała rzecz! Lecz może są takie istoty, których nie można nawet nim zabić. Co pan o tym sądzi?
          Oczy Rosena spoczęły w napięciu na moich ustach. Wolałbym widzieć broń w innej ręce, niż w ręce tego rozdrażnionego chorego.
          - Ja? Cóż, mój Boże, to zależy tylko od tego, co pan chce zabić. Niemniej przypuszczam, że taką bronią każde stworzenie można by...
          Raptem przerwano mi.
          - Cicho, ani słowa! Słyszy pan teraz drapanie do okna? Na miłość boską, nie słyszy pan, jak chwyta za okno!
          Zerwał się z krzesła z pobladłą twarzą, zerkając w kierunku ciemnych szyb, oczami nienaturalnie rozszerzonymi. Rzeczywiście, sam chwytałem od czasu do czasu cichy ton, brzmiący tym razem tak, jakby ktoś pukał z zewnątrz w szyby okienne, jakby dotykał, szukając tam czegoś. Ale gdy spokojnie zastanowiłem się, wnet znalazłem prawdopodobną przyczynę tego szmeru.
          - Myślę, że to wiatr w podmuchach uderza zwiędłymi liśćmi z pańskiego ogrodu o okna - powiedziałem w końcu. - Któż inny zresztą miałby to czynić?
          W tej chwili zadzwonił zegar. Rosen odwrócił się do niego i liczył, nie odpowiedziawszy. Było dziesięć uderzeń. Wtedy usiadł z powrotem na swym krześle, przesuwając się blisko do mnie.
          - Wierzy pan w to naprawdę? Może ma pan rację, że był to tylko wiatr, a jednak... nie, przecież dopiero dziesiąta, jeszcze nie przyjdzie! Ale kto go tam wie!
          Znowu śmiertelna cisza!
          Długi czas milczeliśmy obaj. W bliskości chorego ogarniało mnie stopniowo również nieokreślone uczucie jakiejś obawy, której nie mogłem się pozbyć mimo usilnych starań z mej strony. Pokój zaległa ciężka, nienaturalna cisza, liczne lampy i świece rozgrzewały powietrze. Rozjaśniały każdy kąt, a mimo to czuliśmy, że coś szykowało się wokół nas. Gdybym choć wiedział, czego oczekuję, co to za istota, która od godziny napełniała strachem nas, uwięzionych w pokoju, czatując i krążąc dookoła. Żaden z nas nie odważyłby się teraz otworzyć drzwi czy jedno z okien. Wiedzieliśmy, że wskoczyłoby to do środka. Czego bym nie dał za opuszczenie tego domu! Coraz bardziej czułem się uwikłany w dziwaczne urojenia Rosena, udzielało mi się zdenerwowanie mego pacjenta, choć osobliwe szelesty wywoływał zapewne jedynie szczur, zeschłe liście lub może zabłąkany ptak nocny. Chciałem przyjąć najprostsze wyjaśnienie. Wmawiać mogłem sobie cokolwiek, ale wytrzymać tego spokoju, tego niezrozumiałego czekania nie mogłem już dłużej. Mój partner rozglądał się bezustannie z ręką na szabli, nasłuchując to drzwi, to okna.
          Panowała martwa cisza, wiatr ustał. Niebieskie płomyczki migotały niemo w gasnącym ogniu kominka. Wzdragaliśmy się za każdym razem na cichy trzask żarzącego się drewna.
          - Czy mam zadzwonić na służbę? - spytałem, pragnąc towarzystwa innych ludzi.
          - Na miłość boską, nie, nie mogą o niczym wiedzieć, nie potrafię im tego wyjaśnić! Proszę siedzieć!
          Rosen spojrzał przy tym na mnie tak groźnie, że myśl tę odrzuciłem natychmiast.
          - Wobec tego, niechże mi pan powie wreszcie, czego się pan tak boi, czego pan oczekuje z każdym uderzeniem zegara, w przeciwnym wypadku opuszczę pana, gdyż muszę w końcu wiedzieć, o co tu chodzi!
          Spodziewałem się, że z ust tego chorego usłyszę zupełną niedorzeczność, lecz wszystko, nawet najbardziej dziwaczne było w tym momencie lepsze od niepewności.
          Podniósł się, zdjął okulary i stając tuż przede mną, patrzył we mnie przenikliwie. W końcu pochylił się i spytał:
          - Wciąż mnie pan nie poznaje?
          - Nie, doprawdy - odparłem niepewnie - ależ tak, wydaje mi się, że widzieliśmy się już kiedyś. Czy pan jest...
          - Jestem Iwan Petroff!
          Mimowolnie cofnąłem się o krok.
          - Iwan Petroff! Mój Boże, ten nieżyjący? Iwan Petroff! Ten, który przed wieloma laty został zamordowany nad Jeziorem Genewskim?
          - Tak, ten sam. Oczywiście zamiast ciemnych okularów nosiłem wówczas bujną brodę, włosy zaś nie były siwe. Dlatego nie rozpoznał pan mnie wcześniej. Jak pan widzi, dobrą przywdziałem maskę i wciąż żyję, jeśli to można nazwać życiem! Umarłem jedynie dla świata. W Genewie był pan zawsze sceptykiem - ciągnął Petroff. - Występował pan przeciwko zabobonom, więc powinien mi pan pomóc. Z dzieł okultystycznych wie pan przynajmniej tyle, że wpływ człowieka o silnej woli może spowodować zerwanie fatalnych więzów łączących medium z mistrzem. Jest pan lekarzem i pan jedynie może to uczynić, może mnie od tego ocalić! Dzisiaj nadeszła ta noc i ta godzina, w której go oczekuję, z pańską pomocą chcę dzisiaj wyjść mu naprzeciw, aby go zniszczyć. Zmusił mnie pan do tego, nie chciałem panu nic powiedzieć, żeby pan był spokojny i bezstronny, lecz widzę, że i pan wyczuwa jego obecność.
          - Tak, ale na miłość boską, kimże jest ta straszliwa istota, która pana tak dręczy? - spytałem. - Czy żyje w pańskim otoczeniu? Ach, przypominam sobie! Czy to wciąż ten wstrętny garbus?
          - Nie mogę panu na to odpowiedzieć. Nie żyje, dawno nie żyje!
          - Więc Sassulitsch nie żyje? - spytałem. - Tak... nie rozumiem wobec tego...
          - Od wielu lat nie żyje! - odparł Petroff.
          Zrobiło mi się teraz jeszcze bardziej nieprzyjemnie w towarzystwie mężczyzny, którego o drżenie przyprawiał wyimaginowany powrót dawno zmarłego człowieka. Jakież zagadkowe zdarzenie pozbawiło biedaka rozumu. Jego ciemne oczy ciągle były rozbiegane, wyraz twarzy oscylował między dzikim postanowieniem a najgłębszym trwożliwym zwątpieniem.
          Na początku wahałem się, za to teraz miałem pewność, że mam do czynienia z szaleńcem, choć strach nieszczęśnika, o którym wiedziałem tyle osobliwości, dziwnym sposobem udzielił mi się także. Mimo to zmusiłem się do wypowiedzenia tonem obojętnym:
          - Oczywiście, pomogę panu z całą pewnością, obiecuję panu! Proszę mi tylko jasno powiedzieć, kogo się pan boi. Czyżby to był duch Serba? Wierzy pan w duchy?
          - Tak - rzekł Petroff. - To on! To znaczy nie on sam, nie jego duch, tylko jego ręka, jego straszna ręka, która sięgnie po mnie znowu dzisiaj. Garbusa, tego słabego karła nie potrzebuję się już bać, lecz tej ręki!
          - Przecież pan powiedział, że on nie żyje, skąd więc ten niepokój? Nikt nie boi się dzisiaj duchów! Jak może być pan tak bezpodstawnie zabobonny? - dorzuciłem. Rosen spoglądał na mnie z gorzkim uśmiechem, jakby wiedział lepiej ode mnie.
          - Czy przysięgnie pan milczenie?
          - Tak!
          - Więc dobrze, niech pan posłucha! Będę dla świata stracony, jeśli opowie pan cokolwiek, gdyż ludzie będą mnie mieć wówczas za obłąkanego lub przestępcę. Choć to może wszystko jedno, tak... Proszę, niech pan posłucha! Znowu jest tam, ten biały zwierz, teraz jest w kominku, na pewno w kominku! Chce sięgnąć po mnie z płomieni! Drzewa! Drzewa! Niechże pan pomoże, żebym go w końcu spalił!
          Z tymi słowy Petroff rzucił się do kosza z drzewem obok kominka i wrzucał w gorączkowym pośpiechu jedno za drugim polano sosnowe w trzaskający od nowa i buchający żar. Tym razem nie słyszałem nic prócz trzasku świeżego drzewa i syku płomieni, ale niesamowita krzątanina nieszczęśnika działała na mnie niemal tak samo jak jego ciągły strach. Pomogłem mu i wrzuciliśmy całą zawartość kosza do ognia, aż płomienie wzbijały się wysoko. Po raz pierwszy Petroff wymienił sam białego zwierza, o którym wspomniał sługa. Co to za zwierzę upiorne wtargnęło w krąg wyobraźni tego chorego umysłu, zbliżając się, przyprawiało go o drżenie, nawet wskroś płomieni chciało doń dotrzeć, a które w napadzie bezsensownej wściekłości usiłował spalić? A ja, lekarz, sceptyk pomagałem mu w szalonym zamiarze!
          Znowu staraliśmy się uchwycić jakiekolwiek dźwięki, w napięciu, niczym warta oczekująca nocą zbliżającego się wroga.
          - Ale bucha, ale pali się! - roześmiał się strasznie Petroff. - Czy oprze się temu biały zwierz?
          Klęczał przed otwartym kominkiem, po czym wstał i rozpoczął swą opowieść. W szybkich, gwałtownie wyrzucanych słowach, wciąż sobie przerywając i rozglądając się od nowa wokół, krótko opowiedział mi to, co następuje:
          - Pan wie, że uciekłem z Genewy. Nie zostałem zamordowany, lecz przyjąłem inne nazwisko, podróżowałem tu i tam i ukryłem się w końcu tutaj. Nad Jeziorem zostawiłem kapelusz i portfel, żeby zatrzeć ślady. Minęło wiele lat, wierzyłem już, że uwolniłem się od Sassulitscha, żaden z moich genewskich przyjaciół nie znał przecież mojej kryjówki, uważano mnie za zmarłego. Wtedy, niech pan sobie wyobrazi, pewnego wieczora, dzisiaj mija dokładnie siedemnaście lat, ogarnął mnie nagle dziwny niepokój, otwierają się drzwi, obracam się, za mną stoi Sassulitsch! Na wiele godzin przedtem wiedziałem, że przyjdzie, czułem jego zbliżanie się we wpływie magnetyzmu. Jego złośliwe oczy, jego szyderczy, triumfujący śmiech zdradziły mi, że zamierzał się mną posłużyć w jakimś przestępczym planie, po to też wyciągnął swą długą rękę, żeby ponownie wziąć mnie całkowicie we władanie swej woli.
          Odskoczyłem wściekły i uciekłem za stół, pchnąwszy go dwoma rękami w intruza. Nie mogłem zawołać mych ludzi, bo byli przypadkowo nieobecni, to jego sprawka, by zastać mnie samego i bezbronnego.
          Na to garbus wyskoczył zza stołu zwinnie niczym kot i chwycił me ramię obrzydliwymi paluchami małpy. Skrzeczącym głosem wrzeszczał: "Niech pan uważa, jest pan w moim ręku! Tym razem nie puszczę pana!"
          Ogarnęła mnie rozpacz. Wtedy zerwałem ze ściany dobrze naostrzoną broń i podniosłem ją ze wszech sił na tę łapę, podobną do łapy ogromnego pająka, wyciągniętą po ofiarę. Potwór cofnął się z krzykiem, a ja niechcący jednym ciosem pozbawiłem go ręki. Kiedy zaś ujrzałem krew i zniekształconą diabelską wściekłością i bólem ohydną mordę, bez reszty rzuciłem się rozpaczliwie na niego i zanim zdążył się uchylić, wbiłem weń szablę. Poderwałem następnie garbusa w górę, złapałem i rzuciłem w sam środek buchających płomieni kominka, nakładając całe drzewo na zwłoki. Ukląkłem przed kominkiem i nie spocząłem wcześniej, aż spaliły się ostatnie szczątki tego przerażającego człowieka, który latami dręczył mnie i gnał bez wytchnienia i uczynił mordercą. Nie odczuwam dziś jakiejkolwiek skruchy z powodu mego czynu, dobrze mu tak, po stokroć zasłużył sobie na taki koniec. Niemniej, zapewniam pana, że gorączkowo podniecony mym dziełem szczękałem wtedy zębami.
          Petroff przerwał sobie na moment, nasłuchiwał i ciągnął dalej:
          - Gdy zgasł płomień, zebrałem starannie resztki kostne do paki, by je ukryć i zniszczyć. Była to okropna praca, znalazłem wszystkie, oprócz prawej ręki. Odwróciłem się, szukałem po pokoju, zniknęła. Musiałem ją zatem również wrzucić do ognia i zdenerwowany potwornymi minutami, zapomnieć. Sprawdziłem jeszcze raz cały kominek, każdą kupkę popiołu, nic! Wciąż nic! Wówczas złapałem się za głowę, sądząc, że zwariowałem.
          Widzi pan, tamta ręka, tamta straszliwa ręka nie została spalona, zniknęła tajemniczo, bezszelestnie, gdy zajęty byłem przy kominku, umknęła do jakiegoś kąta, może wydostała się tamtym oknem. Odsunąłem od ściany wszystkie meble, drżąc, świeciłem pod każdą szafę. Jak szalony dopadłem ponownie okropnej paki ze zwęglonymi kośćmi, wyciągałem je pojedynczo, wszystkie, układałem po kolei, aż leżał przede mną, na podłodze cały kościotrup, przecierałem sobie setki razy oczy: brakowało wciąż prawej ręki! Przesypałem między osmalonymi palcami cały popiół, mimo nieznośnego smrodu i palącego gorąca, na próżno! Wszystko na próżno! Ręki nie było!
          Jak mam panu opisać, co wówczas wycierpiałem! Nikt nie widział przybycia Sassulitscha, nikt nie zauważył ani jego zniknięcia, ani go poszukiwał. Zbrodnia ta pozostała nie wykryta i nie pomszczona.
          Wtedy wymyśliłem bajeczkę dla moich ludzi, że boję się pewnego widma i z jego powodu nigdy nie zostanę w domu na noc, gdy się pojawi. Więc lękali się białego zwierza, choć nigdy nikt go nie widział. To śmieszne, ale obawiałem się, że pewnego razu przyjdzie jednak. Z pańską pomocą chcę mu dzisiaj stawić czoła, muszę zniszczyć ostatnią cząstkę tego martwego upiora, który zniszczył mi moje życie. Dlatego proszę się ze mnie nie śmiać, proszę mnie nie brać za obłąkanego. Nie jestem szalony, naprawdę nie!
          - Ale - spytałem - jak można znosić takie niemożliwe urojenie, taką manię, że jakaś zaginiona ręka zagraża panu? To wszystko jest tylko ułudą.
          Przyznaję, że tym pytaniem sam chciałem się uspokoić. Petroff odparł szybko:
          - Jak mogę to znosić? To także panu powiem. Czy nie czuł pan sam, że właśnie ta noc ma w sobie coś szczególnego? Dzisiaj jest całkiem inaczej niż to bywa nocą, całkiem inaczej! O, są noce, w których jest tu cudownie pięknie i spokojnie. Kocham tę samotnię, ten las, te łąki! Lecz dzisiaj, ta śmiertelna cisza wokół domu, nawet nie słychać szmeru strumyka, to człapanie, to dotykanie okien z tamtej strony i drzwi, te ciche szelesty, które wyraźnie słyszeliśmy przedtem, sądzi pan, że to szczury na ganku, o nie, to biały zwierz. Przeczuwam, tak wiem, że dzisiejszej nocy jest znowu blisko, że czyha na mnie, że znajdzie mnie w ciemności.
          Niezwykła opowieść mogła polegać na prawdzie, względnie być wytworem zmęczonej gorączkowej wyobraźni, jako lekarz mogłem stwierdzić, że nieszczęśnik cierpiał wskutek swego czynu na rodzaj manii prześladowczej, na chorobliwe, nadmierne rozdrażnienie nerwów pogłębione w rzeczy samej swoiście upiornym nastrojem owej nocy, któremu jako człowiek, wbrew własnej woli sam także uległem.
          Mój rozmówca spoczął na krześle, jakby przygnieciony wspomnieniem przerażającego czynu i patrzył na ziemię. Nie mówił więcej.
          Zdawało mi się, że słyszę bicie naszych serc, gdyż znowu zapanowała cisza. Nadsłuchiwaliśmy w oczekiwaniu. Nie miałem odwagi zajrzeć do żarzącego się kominka, w obawie, by nie zobaczyć martwego garbusa.
          Zegar na kominku wybijał powoli jedenaście razy! Petroff liczył je po kolei.
          - Jedenasta godzina, słyszy pan, jedenasta godzina! Jak wtedy, jedenasta godzina! Teraz musi nadejść! - Jego głos był krzykliwy i ochrypły.
          W okropnym zdenerwowaniu zaczął biegać po pokoju, wymachując szablą w zaciśniętej pięści i zerkając bojaźliwie na podłogę, pod meble, we wszystkie kąty.
          Wtem zatrzymał się na środku pokoju, tułów wychylił daleko do przodu, jak szermierz napiął wszystkie mięśnie ciała, wzrok skierował na drzwi. Na czole perlił mu się pot.
          Zerwałem się również. Obłąkany z wygiętą bronią wzbudzał we mnie teraz mniej grozy od coraz wyraźniej słyszalnego hałasu, dochodzącego znowu od drewnianej podłogi korytarza. Nie było już żadnej wątpliwości, coś zbliżało się do drzwi, lecz nie były to ani spokojne kroki człowieka, ani zwierzęcia, wyglądało mi to na niecierpliwe drapanie paznokciami.
          Poczułem, jak od stóp do głów oblało mnie zimno. Na próżno rozglądałem się za jakąś bronią, choć wiedziałem, że mi to nic nie pomoże. Zaraz powinien był wejść, rzucić się na nas ten upiorny zwierz, którego bał się Petroff od szesnastu lat, od nocy owego trzeciego października. Zawołałem głośno, wrzasnąłem powtórnie:
          - To nic, to na pewno nic nie jest! Niech się pan uspokoi na Boga!
          Choć sam usiłowałem sobie za wszelką cenę wmówić, że to nic innego jak tylko maligna, nie udało mi się.
          - Nadchodzi! - wykrztusił Petroff nienaturalnie ochrypłym głosem, jakby nie znał ludzkiej mowy.
          Jego oczy rozszerzone szalonym strachem śledziły jakąś istotę, która musiała się zbliżać do niego, pełzając po podłodze, gdyż zwrócone były ku ziemi z wyrazem okropnego przerażenia. Wolno uniósł uzbrojoną rękę wysoko nad głową i zamierzył się, oddychając ciężko. Jego siwe włosy zjeżyły się.
          Wiedziałem, że coś tam było, słyszałem przecież, jak zbliżało się po ziemi, coś, jakby skrobanie długimi paznokciami. Lecz nic nie widziałem, choć wytężałem wzrok. Czułem natomiast, o, czułem doskonale, że nie byliśmy już sami w pokoju.
          Tych chwil nie zapomnę do samej śmierci. Trząsłem się ze strachu, musiałem trzymać się stołu, brakowało mi tchu, byłem bliski omdlenia, moje nerwy, moje zmysły były napięte jak cięciwa, która może się zerwać.
          Nagle broń Petroffa spadła jak błyskawica, ale już w następnym momencie wydał z siebie przeraźliwy, okropny krzyk i zatoczył się ku ziemi. Palce wypuściły szablę. W pustkę sięgał rękami po coś siedzącego na jego piersi i wymierzał ciosy ze straszliwym jękiem. Wciąż nie byłem w stanie poruszyć się, moje członki były jakby odlane z ołowiu, przyglądałem się pełnej grozy walce, nie niosąc ni wsparcia, ni ratunku.
          Po kilku sekundach wszystko ucichło, oczy obłąkanego wytrzeszczone były i szklane. Ciało ani drgnęło, usta były otwarte jak u wisielca.
          Stopniowo wracała mi energia, coraz bardziej znikało przytłaczające uczucie zależności od przerastającej mnie, potężniejszej siły.
          Teraz pociągnąłem za dzwonek i oparłem się z całych sił o zamknięte drzwi. Z zewnątrz też ktoś pomógł wreszcie i otworzyły się raptownie. Wypadł stary sługa, pomógł mi podnieść z podłogi bezwładnego, przenieść go na łóżko i rozebrać. Petroff nie żył, ale nie dały się zauważyć żadne ślady obrażenia zewnątrznego, przyczyny śmierci należało szukać w ciężkiej, wewnętrznej chorobie. Niepocieszony służący zapewniał mnie wciąż na nowo, że jego pan nigdy nie chorował, nigdy na nic się nie uskarżał.
          Przybiegła cała służba zbudzona krzykami o pomoc i moim dzwonieniem. Opowiedziałem im, co się zdarzyło, stali wobec takiej samej zagadki jak i ja. Otworzyliśmy wszystkie okna w pokoju, by ulotniło się duszne, gorące powietrze. Patrzyli na mnie z przerażonymi minami, zapewniając później, że miałem bieluteńką twarz jak ściana pokryta wapnem.
          Najgłośniej biadolił nad nagłym końcem Petroffa stary służący, snując szalone domysły na temat choroby swego pana.
          Chcąc uspokoić nerwy, zostawiłem na chwilę lamentującą i gadającą służbę i wycofałem się do pokoju obok, żeby uprzytomnić sobie wszystkie przerażające szczegóły tego strasznego przeżycia i zrozumieć całą niezwykłość ostatnich godzin. Nigdy dotychczas nie widziałem całkowicie zdrowego na ciele człowieka, który skończył w tak zagadkowy sposób. Potrzebowałem skupienia, bo inaczej też bym zwariował. Tak minęło parę godzin.
          Nastawał dopiero dzień; w pomieszczeniach, które nocą wywierały tak niesamowite wrażenie, było teraz jasno i przyjemnie. Wtem drzwi mego pokoju otwarły się cicho i pojawiła się głowa starego sługi. Drżąc wydusił z siebie słowa:
          - Bardzo proszę, panie doktorze, niech pan pójdzie tam ze mną i zobaczy, co się stało! Biały zwierz był tam!
          Poszedłem ze starym do sypialni Petroffa, inni przyleźli także, stanęli kołem i patrzyli z przerażonymi twarzami na zwłoki pana. Z ich uwag wypowiadanych szeptem dochodził mnie wciąż ten sam okrzyk: - Biały zwierz!
          - Widzi pan to, panie doktorze? To był biały zwierz!
          Podszedłem szybko.
          Na szyi nieszczęśnika pokazał się tak wyraźnie, że rozpoznać można było najmniejsze linie papilarne, kształt dużej, chudej, wpijającej się w gardło zmarłego, ręki.

Przełożyła Mariola Żojdź

Opowiadanie znajduje się w antologii Gabinet figur woskowych. Opowieści niesamowite
         

1 komentarz:

  1. Z góry dziękuje Twórczyni tego blogu po przeczytaniu tego opowiadania już nie będę mógł zasnąć przy zgaszonym świetle. Przez ten blog czytam straszne opowiadania. Dziękuje za strach.

    OdpowiedzUsuń