poniedziałek, 23 lipca 2012

Josef Jiří Kolár - Pod "Czerwonym Smokiem"


Z zapisków biednego malarza (Według Chatriana)



I

          Roku Pańskiego 1780, pod koniec listopada, gdy zmarła słynna cesarzowa Maria Teresa, a dowcipny i lud miłujący syn jej Józef bez obrzędu koronacji i ślubowania stanów na tronie czeskich królów właśnie zasiadł - przybyłem do Pragi, aby swemu malarskiemu pędzlowi lepszą dać okazję do artystycznego doskonalenia.
          Biedny jak wyleniała niemiecka mysz kościelna, jakich wiele wtedy ściągnęło do Czech, aby tu się odkarmić, zmuszony byłem do wynajęcia taniej kwatery w starym domu przy ulicy Św. Aneżki, prowadzącej od Kościoła Św. Hasztala do klasztoru klarysek, panien pobożnych, których zakon założyła była jeszcze błogosławiona Aneżka, córka czeskiego króla Otakara Przemysława I. Była to bardzo interesująca część praskiego Starego Miasta, zamieszkana wprawdzie przez biedotę, ale urzekająca swą historyczną i romantyczną atmosferą, która rozbudzała poetycką wyobraźnię i usposabiała do pobożnych rozmyślań.
          Zagnieździłem się w zaciszu wysokiego poddasza. Ściany mej skromnej izdebki tworzyły sklepienie z dachówek, a miast sufitu biegła tamtędy główna belka sklepienia, znacznie już przez robactwo naruszona. Przy dłuższym boku izdebki miałem swoje legowisko. Pod oknem - które było właściwie oszklonym otworem w dachu - umieściłem stolik z przyborami malarskimi i sztalugi, obok stała żółta "trumna", czyli po prostu skrzynia z ubraniem, a szafka - do której schowałem składany kozik, dzban z wodą i kilka artystycznych książek napisanych przez sławnego czeskiego rzeźbiarza Kviryna Jahna - dopełniała wyposażenia mego królestwa. Z okna umieszczonego w dachu otwierał się wspaniały widok ponad Wełtawą na górę Letnią i Zamek z Katedrą Św. Wita.
          Widywałem ze swego pałacu kotki i kocury przechadzające się z wielką powagą po krawędzi rynny, to znów bociany niosące małe żabki dla swych głodnych piskląt. Gołębie krążące nad przepaścią ulicy przypominały rozłożony wachlarz. Pod wieczór, gdy dzwony pobliskich kościołów lud pobożny do modlitwy zwoływały, z łokciami wspartymi o parapet wsłuchiwałem się w ten smutny dźwięk. Potem obserwowałem, jak w oknach domów z wolna rozbłyskują światła; jak poczciwe mieszczuchy siedząc na progach swych domostw i leniwie wypuszczając dym z fajek gwarzą o sprawach powszednich i wspominają dawne wojenne przygody; jak krzepkie panny w podkasanych, barwnych spódnicach śmieją się i plotkują przy studni i jak kawalerowie, zaczepiając je w drodze, wodę z dzbanków wylewają, a czasami i rozbili dzbanek. Wreszcie ciemność gęstniała, znikały cienie, nietoperze i wieczorne robactwo na żer wyruszało i milkła ulica, więc i ja zwykle wyciągałem się na łożu, by oddać się błogim marzeniom o lepszej przyszłości.
          Stary handlarz Mojżesz Mendeles znał drogę do mojego przybytku równie dobrze jak ja i zawsze zręcznie wspinał się stromymi schodami do mego gniazdka. Przynajmniej raz w tygodniu, gdy skończyły się uroczystości szabasu, jego podłużna, capia głowa, przykryta wyleniałą i postrzępioną peruką, pojawiała się w otworze wiodącym do mej izby i rozlegał się jękliwy, syczący głos:
          - Panie Florian, panie Florian! Czy masz pan coś nowego?
          Odpowiadałem mu:
          - Tam, do wszystkich diabłów! Wejdźże dalej, stary capie! Właśnie skończyłem piękny pejzaż i gotów jestem oddać go panu za tę samą co zwykle cenę.
          Chude jego plecy prostowały się aż pod sam dach i uśmiech szczęścia pojawiał się na pomarszczonym obliczu.
          Muszę przyznać, że Mendeles nigdy się ze mną o cenę nie targował: bez względu na to, czy obraz przedstawiał scenkę rodzajową, martwą naturę czy krajobraz, płacił mi zawsze piętnaście reńskich, by później odsprzedać go za pięćdziesiąt. Był to więc Żyd wielkiej poczciwości.
          Beztroski żywot bardzo mi przypadł do gustu i z każdym dniem rosły moje nadzieje na to, że z czasem uda mi się zgromadzić tyle pieniędzy, bym warunki swe mógł poprawić i talent wykorzystać do wyższych celów. A tymczasem dziwne zdarzenie nadzieje moje na pewien czas przygasiło; zdarzenie zagadkowe i tajemnicze, które w całej Pradze popłoch wielki wywołało.
          Z lewej strony mej kwatery stał wielki zajazd, stara przydrożna karczma "Pod Czerwonym Smokiem", tłumnie odwiedzana przez wieśniaków, na pobożne modlitwy do słynnych kościołów praskich Św. Aneżki i Św. Franciszka albo na targi ze swymi produktami przybywających.
          Przed bramą owej karczmy zawsze stało kilka wozów załadowanych workami i beczkami, a wieśniacy - właściciele tych dóbr - nim wyruszyli na targi Starego czy Nowego Miasta, tu zazwyczaj pokrzepiali się kwartą piwa czy pucharem staroczeskiego wina.
          Główny, środkowy szczyt karczmy wyróżniał się szczególnym kształtem. Był potężnie sklepiony w trójgran o ostrych kątach, a obie strony listwy ozdobione były ząbkami niby na pile. Gotyckie ornamenty winnej latorośli upiększały okna obydwu pięter; nad środkowym oknem znajdował się wielki wykusz, a pod nim, między dwiema głowami rycerzy, przymocowano żelazną belkę, na której wisiał stary, drewniany szyld z wymalowanym na nim czerwonym smokiem.
          Dziwnym zrządzeniem losu na wprost fasady tego zajadu znajdował się stary dom, który w swym charakterze i konstrukcji - poczynając od progu dębowych wrót, a na najwyższym kominie kończąc - tak był podobny do budynku karczemnego, jak kopia w starym kancjonale do prawdziwego obrazu. Nawet najdrobniejsze szczegóły gotyckich ozdób zdawały się być tożsame, z tą tylko różnicą, że pod środkowym oknem na żelaznej belce wisiał drewniany szyld z wizerunkiem Czarnej Madonny.
          Od tyłu "Czerwony Smok" otoczony był ceglanym murem; dom "Pod Czarną Madonną" podobne miał ogrodzenie. Jednak z podwórka karczmy wysuwał swe cieniste konary ogromny kasztanowiec, którego korona sięgała aż po dach, zasłaniając widok na dziedziniec, podczas gdy na zupełnie odkryte podwórze przeciwległego domu można było zajrzeć z góry.
          W karczmie "Pod Czerwonym Smokiem" było gwarnie i wesoło, zaś w domu "Pod Czarną Madonną" panowała grobowa cisza. "Pod Czerwonym Smokiem" roił się tłum wszelkiej maści, niektórzy zataczali się przebrawszy miarę w piciu, inni zaś śpiewali, trzaskali z bicza bądź gwizdali na konie. "Pod Czarną Madonną" nie widać było żywej duszy. I tylko raz czy dwa w ciągu dnia furtka tego domu otwierała się z przeciągłym skrzypieniem i wypuszczała pokurczoną, garbatą staruchę z wielką brodawką na spiczastej brodzie; stara niosła na lewym ramieniu wielki kosz, a zaciśniętym kułakiem waliła się w piersi.
          Twarz tej kobiety przykuwała moją uwagę wyrazem jakiejś jadowitej złości. Starucha miała małe, kłujące niby pokrzywa oczka, haczykowaty jak u sowy nos, policzki żółte, pomarszczone niczym pożółkły pergamin, czoło na wpół przykryte zwisającym koronkowym obszyciem szarego czepca z dwiema wstążkami na kształt oślich uszu. Z bioder spływały jej frędzle długiego, czerwonego szala, który zapewne przed stuleciem przywędrował z Turcji.
          Nic dziwnego, że nakreśliłem tę straszną postać w swym podręcznym szkicowniku i, wiedziony ciekawością, pragnąłem poznać jej życie prywatne: dowiedzieć się, czego szuka sama w starym, nie zamieszkanym domu "Pod Czarną Madonną".
          Z początku myślałem, że to jakaś pobożna staruszka zajmująca się spełnianiem dobrych uczynków i liczeniem zdrowasiek na różańcu. Jakże się myliłem!
          Pewnego dnia spotkałem ją pod wieczór na naszej ulicy. Zatrzymałem się i przyglądałem się jej z ciekawością. Wtedy ona odwróciła się nagle i przeszyła mnie takim wzrokiem, że nie umiem znaleźć słów na jego opisanie, potem, wywaliwszy język, zrobiła szkaradny grymas, a wreszcie schyliwszy głowę, ciągnąc po ziemi długie końce swego szala, zniknęła w furtce domu "Pod Czarną Madonną".
          - Co za okropna jędza! - powiedziałem do siebie. - Zła, pomylona starucha. Taka nikomu dobrze nie życzy. Zaiste, skoro już się nią zainteresowałem, powinienem ją przynajmniej namalować, a Żyd Mendeles zapłaci mi za obraz piętnaście reńskich.
          Żartobliwy ten pomysł nie poprawił mi jednak zbytnio humoru. Groźne spojrzenie wciąż jeszcze mnie prześladowało. Później wiele razy, gdy wstępując stromymi schodami do swego pokoiku zawadzałem nogą o jakiś stopień, mróz mnie przeszywał, bo miałem wrażenie, że to starucha uwiesiła się na połach mego płaszcza, aby ściągnąć mnie na dół.
          Mendelesowi, któremu opowiedziałem o tym spotkaniu, daleko było do śmiechu, bardzo poważnie rzekł:
          - Mistrzu Florian, miej się pan na baczności, żeby to przeklęte babsko biedy panu nie napytało. Ona ma małe, ale bardzo ostre zęby, a takie białe, że to aż nieprzyzwoite w jej wieku. Kiedy tylko pojawia się na ulicy, dzieciaki uciekają od niej jak najdalej, a mieszkańcy naszych okolic nazywają ją "nietoperzycą"!
          Zdziwiły mnie te słowa, lecz przestrogi Żyda wziąłem sobie do serca i długo się nad nimi zastanawiałem. Minęło kilka tygodni, a ponieważ nie widziałem nietoperzycy i żadna zła przygoda mnie nie spotkała, moje obawy stopniowo się rozwiały. Znów odzyskałem dawną wesołość i zapomniałem o dziwnej staruszce.
          Jednak pewnego wieczora z głębokiego snu wyrwał mnie szczególny dźwięk. Było to delikatne drganie miłego dla ucha, melodyjnego tonu, który można by przyrównać do szelestu liści w gaju, poruszanych przez chłodny wieczorny wietrzyk. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwałem z oczami szeroko rozwartymi ze zdumienia, wstrzymując oddech, aby nie zakłócać wrażenia. Wreszcie spojrzałem w okno i dostrzegłem dwa rozłożone skrzydła, uderzające lekko o taflę szkła. W pierwszej chwili pomyślałem, że to młody nietoperz zbłądził do mej izby, ale w jasnym świetle księżyca, który właśnie pojawił się nad przeciwległym dachem, zobaczyłem skrzydła dużej ćmy, które - jak namalowane - rozpięte były na szybie niczym przezroczysta koronka. Ich trzepotanie było chwilami tak szybkie, że wzrok nie mógł nadążyć, to znów ustawało zupełnie i wtedy widziałem ćmę w całej jej krasie, z siateczką drobniutkich żyłek na skrzydełkach.
          Cudowne to zjawisko w ciszy nocnej wywołało w mym sercu przypływ rozrzewnienia. Wyobraziłem sobie, że jakaś eteryczna sylfida, rozczulona moją samotnością, przyleciała tu z wizytą i myśl ta wzruszyła mnie do łez.
          - Uspokój się - szeptałem. - Uspokój się, moja miła więźniarko! Możesz mi zaufać. Nie będę cię tu trzymał wbrew twej woli. Wracaj do nieba, na wolność! - Z tymi słowami otwarłem okno i ćma wyfrunęła.
          Noc była cicha. Miliardy gwiazd lśniły na niebie. Przez długą chwilę stałem urzeczony tym wzniosłym widokiem i gorąca modlitwa cisnęła mi się na usta. Kiedy jednak opuściłem wzrok - ku swemu przerażeniu ujrzałem człowieka wiszącego na żelaznym drągu, tuż pod szyldem "Czerwonego Smoka". Człowiek ten miał zjeżone włosy, ramiona zwieszone i sztywno wyprostowane nogi, a jego ogromny cień kładł się na środku ulicy.
          Nieruchomość tej postaci w bladej poświacie księżyca miała w sobie coś upiornego. Czułem, że język mi zesztywniał, a zęby dzwonią jak w ataku febry. Chciałem krzyczeć, gdy wtem - wiedziony przeczuciem - zwróciłem oczy ku przeciwległej ścianie i jak przez mgłę dostrzegłem złą staruchę siedzącą w objęciach jakiegoś wielkiego cienia w otwartym oknie swego domu "Pod Czarną Madonną" i wpatrującą się w wisielca z uśmiechem szatańskiego zadowolenia. Trwoga moja wzrosła jeszcze bardziej, opuściły mnie siły i mąciło mi się w głowie, więc dowlókłszy się na powrót do łoża, padłem na nie bez przytomności.
          Nie wiem, jak długo pogrążony byłem we śnie, podobnym do śmierci. Kiedy się zbudziłem i doszedłem do siebie, był już jasny dzień. Wilgotna mgła nocnego powietrza, które wdarło się do mego przybytku, skropiła mi głowę świeżością porannej rosy. Z ulicy dobiegał gwar podnieconych głosów, zbliżyłem się więc do okna, by zobaczyć, co się dzieje.
          Burmistrz Starego Miasta Pragi i kilku urzędników miejskich starostwa wchodzili właśnie we wrota karczmy. Ludzie z sąsiednich ulic przybiegali, wpatrywali się w szyld i żelazny drąg, a potem odchodzili kręcąc ze zdumieniem głowami. Kobiety i służące z okolicznych domów, zamiatające ulice, przypatrywały się temu z daleka i głośno plotkowały. Wreszcie urzędnicy pojawili się znowu przed wejściem do karczmy, a za nimi pachołkowie niosący na marach ciało wisielca, przykryte czarną kapą. Skręcili w lewo, w ulicę wiodącą do Szpitala Braci Miłosierdzia. Gromada dzieci biegła za nimi.
          Gwar uliczny przycichł. Okno na pierwszym piętrze "Czerwonego Smoka" było nadal otwarte i koniec sznura, uwiązanego do żelaznej belki, kołysał się na wietrze. A więc, to co widziałem w nocy, nie było snem! Widziałem naprawdę wielką ćmę, potem wisielca, a potem złą staruchę!
          Tego ranka znów przyszedł do mnie Mendeles. Wsadził na poddasze swój wielki galaretowaty nos.
          - Panie Florian! - zawołał ochryple. - Nie masz pan czego na handel?
          Siedziałem zamyślony na jedynym krześle, jakie miałem, obejmując rękami skrzyżowane kolana, i nic nie odpowiedziałem.
          Mendeles, niemile zaskoczony brakiem mej reakcji, zawołał głośniej:
          - Mistrzu Florian! Mistrzu Florian!
          Potem podszedł i poklepał mnie po plecach:
          - Do licha! Co się z panem dzieje?
          - Ach! To pan, panie Mendeles?
          - A-jaj, do wszystkich diabłów! Pewnie, że to ja! Czy pan jesteś chory?
          - Ależ skąd, po prostu zamyśliłem się.
          - O, mój ty Abrahamie! A o czym to pan myślisz?
          - O wisielcu.
          - O-joj-joj! - lamentował stary handlarz. - Więc widziałeś pan tego biednego młodzieńca! Co za dziwna, niezrozumiała sprawa! To już trzeci w tym samym miejscu!
          - Jak to: trzeci?
          - A właśnie, właśnie. Miałem już wcześniej o tym powiedzieć i ostrzec pana. Na szczęście jeszcze czas, inaczej przyjdzie kolej i na czwartego, co będzie chciał iść śladem trzech poprzedników. Jeden, jedyny krók w przepaść i już...
          To powiedziawszy Mendeles przysiadł na wieku kufra, a potem nabiwszy sobie fajkę, zapalił ją i wypuścił kółeczko dymu w moją stronę.
          - Powiadam ci, mistrzu - zaczął swoją opowieść - nie jestem bojaźliwy, ale gdyby mi przyszło zamieszkać w tamtym pokoju "Pod Czerwonym Smokiem", nawet za wielki pieniądz, to wolałbym już się powiesić na innym miejscu. Proszę, sami osądźcie, mistrzu Florian. Będzie to już z dziewięć miesięcy, jak przyjechał tu pewien bogaty handlarz zbożem z Hradec Kralove i zamieszkał w karczmie "Pod Czerwonym Smokiem". Był to poważny, słusznej tuszy człowiek. Zamówił sobie dobrą kolację, jadł i pił całą gębą, a potem kazał się zaprowadzić do izby. Była to izba numer trzy, którą nazywają zieloną komnatą. I co się dzieje? Następnego dnia z rana znaleźli go wiszącego na żelaznej belce obok szyldu.
          No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Staromiejski starosta rzecz całą zbadał, a ponieważ samobójcy nie można było chować w poświęconej ziemi, więc pogrzebano nieszczęśnika gdzieś pod cmentarzem. I co dalej? Dziw nad dziwy! Chyba z sześć tygodni później przybył tu oficer z Austrii. Miał w kieszeni dokument zwalniający z armii i bardzo się radował, że znów zobaczy swoje rodzinne strony. W czasie wieczerzy był wesół, wypił kilka pucharów wina, opowiadał o wojnie z Turkami i o tym, że teraz wraca do Panenskiej Tynicy, by tam osiąść i wspomóc finansowo swą bratanicę, która się za mąż wybiera. Po wieczerzy odprowadzono go do tej samej izby, w której poprzednio mieszkał tęgi handlarz z Hradec Kralove. I co? Dziw nad dziwy! Tej samej nocy strażnik, który właśnie po raz trzeci przechodził koło "Czerwonego Smoka", podnosząc trąbkę do ust spojrzał w górę i dostrzegł pod żelaznym ramieniem szyldu jakiś ciemny kształt. Dźwignąwszy wyżej latarnię, dojrzał wisielca: oficera, z wyprostowanymi rękami, z wojskową torbą u szyi, jakby stał na baczność. I znów samobójcę pochowano w podobny sposób, a świadectwo zgonu wysłano do wojskowej kancelarii.
          Ten drugi nieszczęśliwy wypadek wywołał popłoch w całej Pradze. Urzędy szukały przyczyn, stwierdziły wszak tylko grzech samobójstwa. Wielu ludzi nazywało "Czerwonego Smoka" ludożercą i nalegało, żeby zdjąć żelazną belkę z szyldem. Ale właściciel karczmy - stary Mikulasz Bouda - rozsierdził się niezwykle i nawet o tym słyszeć nie chciał. "To żelazne ramię - prawił Bouda - umieścił mój dziad. Wiszący na nim szyld z czerwonym smokiem od stu pięćdziesięciu lat przechodzi z ojca na syna. To ramię nikomu nie zawadza, nikomu nie przeszkadza, nawet wozom obładowanym sianem, bo wisi na wysokości trzydziestu stóp. Komu się ono nie podoba, kto nie chce go oglądać, niechaj odwróci się tyłem, a wtedy go nie ujrzy".
          Po jakimś czasie wszelkie gadanie ustało, o zdarzeniu zapomniano i przez kilka miesięcy panował spokój.
          Na nieszczęście przedwczoraj przybył dyliżansem do "Czerwonego Smoka" student z Chrudimia, który chciał wstąpić do klasztoru cystersów przy Placu Św. Jana, no i też umieszczono go w tym pokoju. Kto by pomyślał, że pobożny młody człowiek, który ma zostać księdzem i zakonnikiem, zapragnie powiesić się na żelaznej belce z szyldem, na której powiesił się już gruby wieśniak i wysłużony oficer? Mistrzu Florian, mnie się te trzy samobójstwa wydają bardzo podejrzane. Nikt nie doszedł prawdziwych przyczyn, ale wygląda na to, że ci trzej biedacy zmuszeni jakąś koniecznością sięgali po sznur...
          - Dosyć! Dosyć! - zawołałem. - Cóż to za straszne wypadki! Wietrzę w tym podstęp jakiegoś złego człowieka. To nie jest sprawa żelaznej belki ani "zielonej komnaty".
          - Chyba nie podejrzewasz pan biednego karczmarza, człowieka poczciwego, którego zna cała okolica i cała Praga?
          - Broń mnie Panie Boże - odparłem - przed takim niesprawiedliwym posądzeniem! Są jednak, panie Mendeles, przepaści, do których bez ryzyka nie można zaglądać.
          - Oj, racja, racja - przytaknął Mendeles, zdziwiony moją irytacją. - Lepiej pomówmy o innych rzeczach. Jak tam, mistrzu, z moim pejzażem świętojańskim, który mi pan obiecałeś?
          Pokazałem mu obraz, nad którego donończeniem zamierzałem właśnie pracować. Prędko dobiliśmy targu. Mendeles, bardzo zadowolony, wkrótce się pożegnał, a schodząc na dół napomniał mnie jeszcze, abym już nie myślał więcej o biednym wisielcu. Chętnie bym skorzystał z tej rady, lecz kiedy diabeł wmiesza się w nasze sprawy, łatwo może się zdarzyć, że wskoczy nam na kark i nie można go już potem strącić.

II

          W mej samotnej izdebce ze zgrozą rozmyślałem o tych zdarzeniach. Miałem przeczucie, że to starucha z domu "Pod Czarną Madonną" jest przyczyną zła. Tylko ona mogła umyślić sobie rak straszne zbrodnie i tylko ona mogła je popełniać. Lecz jakimiż to środkami? Czy sama wymyśliła jakiś niecny podstęp, czy też może pomogły jej niewidzialne siły?
          W zamyśleniu chodziłem z kąta w kąt po swej skromnej izdebce. Wewnętrzny głos mówił mi: "Nie na próżno niebiosa pozwoliły ci ujrzeć nietoperzycę szyderzczo przypatrującą się śmiertelnym zmaganiom swej ofiary; nie na próżno dusza biednego młodzieńca przyleciała do twego przybytku pod postacią ćmy i zbudziła cię! Zaprawdę, nie mógł to być przypadek, Florianie! Bóg wybrał cię do spełnienia ważnej misji. Jeśli się z niej wywiążesz, wtedy dopiero powinieneś się bać, że sam wpadniesz w sieci zastawione przez czarownicę. Może już właśnie w tej chwili o tobie myśli i w tajnej swej kryjówce czyni przygotowania".
          Przez wiele dni podobne myśli nieustannie mnie prześladowały. Nie mogłem spać ani pracować, pędzel wypadał mi z ręki i - co gorsza! - częstokroć łapałem się na tym, że z jakąś nieokreśloną tęsknotą spoglądam na żelazne ramię "Czerwonego Smoka". Wreszcie, gnany niepohamowaną ciekawością, opuściłem pewnego wieczoru swą izbę i ukryłem się w pobliżu wejścia do domu staruchy, chcąc wykryć jej tajemnicę.
          Nie było odtąd dnia, żebym nie szedł na przeszpiegi i nie śledził kroków staruchy, nie spuszczając z niej oka. Ona wszak poczynała sobie chytrze i potrafiła tak strzelać oczami na boki, że zawsze mnie wyczuła za sobą, choć wcale nie odwracała głowy. Zachowywała się, jakby niczego nie zauważyła: kroczyła niby godna, zapobiegliwa kobiecina na targ owocowy, do kramów z drobiem czy mięsem i tylko czasem przyspieszała kroku, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe słowa.
          Minął już cały miesiąc, odkąd się takim śledzeniem zajmowałem, lecz, niestety, nie przyniosło to żadnego skutku.
          "Co mam począć? - myślałem strapiony. - Wiedźma zna moje zamiary, ma się na baczności i myśli pewnie, że wpadnę w jej sidła".
          Pod naporem obaw i niepewności, co mnie czeka i co winienem uczynić, aby nie napytać sobie biedy, nagle zaświtała mi w głowie jasna myśl. Moja izdebka na poddaszu znajdowała się wyżej niż dom nietoperzycy, lecz nie miała z tamtej strony okna. Pieczołowicie oskrobałem nożem zaprawę między cegłami i wyjąłem jedną z nich. Trudno wyrazić mą radość, gdy dom wraz ze wszystkimi jego zakamarkami i przejściami, a także całe podwórko ujrzałem z góry jak na dłoni.
          - Nareszcie, ty wstrętna jędzo! - zawołałem w podnieceniu. - Nareszcie się z tobą rozprawię! Teraz już mi się nie wymkniesz, już mi nie ujdziesz, bo przez tę dziurę w dachu wyśledzę wszystko: dowiem się, kto do ciebie przychodzi i kto wychodzi; dowiem się, co knujesz przez cały Boży dzień. A ty nawet nie będziesz miała pojęcia, że z góry śledzi cię czujne oko. Już ja się postaram ci przeszkodzić.
          Cegłę umieściłem tak sprytnie, że mogłem ją do woli wyjmować i wkładać z powrotem na miejsce. Byłem pilnym obserwatorem, całą swą uwagę skierowałem na straszny ten dom. Porośnięty mchem bruk podwórka zapadał się w błotnistych kałużach. Z jednej jego strony było gnijące bajoro, w którym pluskały się ropuchy, a z drugiej - ślimakowate schody wiodące na ganek. Na ich poręczy wisiało kilka sztuk nędznej bielizny i stary siennik. Na pierwszym piętrze, z lewej strony widać było kamienny odpływ na pomyje, oznaczający kuchnię, z prawej zaś - wysokie okna wychodzące na ulicę. Wstrętnego widoku dopełniały wyszczerbione donice z uschniętymi, powiędłymi kwiatami i stosy - zbutwiałych i przesiąkniętych zgnilizną - rupieci.
          Słońce czasem tylko, na krótką chwilę, zaglądało do tego chlewu, lecz zaraz odwracało się ze wstrętem. Stałym gościem był wilgotny cień, a światło dzienne słabiutkimi promykami spływało po pęknięciach muru, spróchniałych deskach ganku i brudnych taflach okien. Zaiste, było to prawdziwe gniazdo nietoperzycy i właśnie mogła się czuć błogo.
          Pewnego dnia, ledwiem zaczął swą obserwację, usłyszałem skrzypnięcie ciężkich wrót i ukazała się w nich starucha. Nadeszła z targu, niosąc na ramieniu swój wielki kosz. Wydawała się zmęczona, omdlała. Koronki czepca opadały jej na nos; przytrzymując się jedną ręką poręczy, ciężko wspinała się w górę po schodach.
          Był duszny, parny dzień - wszelkie pełznące i fruwające robactwo wylegało rojnie ze swych dziur; wśród obłoczków kurzu wirowały chmary muszek i komarów, świerszcze cykały, osy brzęczały, a pająki huśtały się w pajęczynach czyhając na swe ofiary. W całym tym starym domu toczyło się życie, lecz było to życie trumienne, życie świata robaków.
          Wiedźma przechadzała się po ganku, wielce - jak mi się zdawało - ukontentowana, niby świnia, która czuje, że jest w domu, we własnym gnoju. Kwadrans posiedziała w kuchni, po czym wyszła, powiesiła coś na poręczy, uprzątnęła schody i wysypała garść słomy na podwórze. Po chwili podniosła głowę i omiotła badawczym wzrokiem całą okolicę, wpatrując się swymi zielonymi oczyma szczególnie podejrzliwie w szczyty okolicznych dachów.
          Chyba jakiś diabelski zmysł sprawił, że pomyślała, iż ją ktoś śledzi. Nie wiem, co to było, ale  - zalękniony - umieściłem cegłę na miejscu i zaprzestałem szpiegowania.
          Drugiego dnia zdawało mi się, że stara znów jest spokojna. Promień słońca wtargnął na ganek i spoczął na jej twarzy. Błyskawicznym ruchem chwyciła muchę i ze wstrętnym grymasem zawiesiła ją w sieci pająka, który zagnieździł się pod dachem.
          W ciągu następnych sześciu tygodni nie mogłem jednak wypatrzyć niczego, co ujawniłoby jej knowania. Czasami siedziała na ławce i obierała ziemniaki, kiedy indziej rozwieszała bieliznę na poręczy, szyła lub robiła pończochy, nigdy jednak nie śpiewała, jak czynią to pobożne niewiasty, aby pieśnią maryjną dziękować za pomyślność w pracy. W jej domu panowała zawsze grobowa cisza.
          Nie miała nawet kota - miłego towarzysza samotnych, starszych niewiast, nie widać było ani jednego wróbla, który przysiadłby na dachu jej domostwa, a przelatujące gołębie czym prędzej wznosiły się jeszcze wyżej. Zdawało się, że wszelkie nieme stworzenie boi się jej wzroku i tylko pająk dobrze znosi takie towarzystwo.
          Cierpliwość, z jaką oddawałem się długim obserwacjom, była zadziwiająca. Nic mnie nie męczyło, nic nie było mi obojętne. Przy najmniejszym szeleście odsuwałem cegłę, a ciekawość moja z dnia na dzień rosła, podsycana jakąś tajemną trwogą.
          Poczciwy Mendeles, odwiedziwszy mnie, biadolił:
          - Ach, mistrzu Florian, co u licha! Na co pan tracisz czas? Dawniej prawie co tydzień dostarczał mi pan jakiś obraz, a teraz cały długi miesiąc niczego nie widzę! Ach, wy malarze! Ma rację stare porzekadło: leniwy jak malarz. Dopóki macie parę groszy w kieszeni, nie chce się wam nawet palcem kiwnąć. Wolicie leżeć na kanapie i drzemać.
          Poczułem wtedy, że z wolna opuszczać mnie zaczyna wytrwałość.
          Całe szpiegowanie okazało się daremne i przyszło mi do głowy, że może starucha nie jest wcale taka zła i niebezpieczna, jak przypuszczałem. Sądziłem nawet, że swymi podejrzeniami wyrządziłem jej krzywdę. Jednak pewnego wieczoru, kiedy właśnie o tym wszystkim rozmyślałem, obserwując sąsiednie podwórko, zaskoczyło mnie dziwne zdarzenie.
          Dostrzegłem staruchę idącą przez ganek w niezwykłym pośpiechu. Była zupełnie odmieniona: ciało wyprostowane, głowa podniesiona, szczęki zaciśnięte i pałający wzrok. Zdążała naprzód sprężystym krokiem, a kosmyki jej siwych, rozczochranych włosów powiewały z tyłu na wietrze jak mysie ogony. "Aha - powiedziałem sobie - trzeba uważać, bo dzieje się coś niezwykłego!"
          Wkrótce jednak cień nocy spowił sąsiedni budynek, umilkł uliczny gwar i w całej okolicy zapadła grobowa cisza.
          Postanowiłem więc i ja udać się na spoczynek. Kiedy jednak wyjrzałem na ulicę, zobaczyłem w karczmie na pierwszym piętrze oświetlone okno. Jakiś podróżny zamieszkał w pokoju wisielców.
          Znów odżyły we mnie wszelkie wcześniejsze obawy i pojąłem podniecenie staruchy. Wszak wietrzyła łup!
          Tej nocy nie mogłem zasnąć. Siennik uwierał mnie i drapał, słyszałem też, jak myszy harcują po strychu. Ogarnął mnie niepokój, wstałem więc i podszedłem do okna. Nasłuchiwałem. Światło w karczmie było już zgaszone. Zdawało mi się - nie wiem, sen to był czy jawa - że widzę starą wiedźmę czuwającą przy oknie.
          Minęła noc, nastał dzień i zwilżył moje okno poranną rosą. Powoli ożywała cała okolica, a ze sklepów i warsztatów dobiegał narastający gwar. Zmęczony nocnym czuwaniem, zapadłem ponownie w senne omdlenie, lecz już o ósmej byłem na swym miejscu obserwacyjnym.
          I rzeczywiście, dostrzegłem, że starucha także spędziła bezsenną noc. Kiedy pojawiła się na ganku, zobaczyłem jej zsiniałą twarz. Miała na sobie tylko koszulę i wełnianą kamizelkę, a kilka kosmyków siwych włosów opadło jej na ramiona. W sennej zadumie spoglądała na dach mojego domu, lecz najwyraźniej myślami była zupełnie gdzie indziej. Nagle, zostawiwszy pantofle, zeszła na dół, zapewne przekonać się, czy drzwi są dobrze zamknięte. Po chwili wróciła, w dzikim pośpiechu przeskakując po kilka stopni. Zniknęła we wnętrzu domu i zaraz potem dał się słyszeć hałas, jakby otwierała i zamykała wieko wielkiej trumny. Wyszedłszy znów na ganek, ciągnęła za sobą kukłę ludzkiej wielkości, ubraną w strój biednego studenta z Chrudimia, który chciał w Pradze wstąpić do klasztoru.
          Starucha powiesiła kukłę na haku poprzecznej belki nad gankiem i zszedłszy na dół wpatrywała się w nią z uwielbieniem, a piersią jej wstrząsnął ochrypły, diabelski chichot.
          Wtem u wrót domu rozległ się jakiś hałas. Baba podskoczyła z przerażenia, zerwała z haka kukłę i ukryła ją w mieszkaniu, a potem wróciła i wychyliwszy się przez poręcz na ganku, z pałającym wzrokiem, wstrzymując oddech, wsłuchiwała się w uliczny gwar. Hałas oddalił się - to turkotał przejeżdżający wóz - a starucha znów zaczęła normalnie oddychać. Widać było jednak, że się boi.
          Po chwili schowała się we wnętrzu domu i znów dobiegł mnie odgłos jakby otwierania i zamykania trumny. Dziwne to zdarzenie dostarczyło mi nowych powodów do rozmyślań. Co mogła oznaczać ta kukła? Była to przecież tylko lalka z woskową maską: manekin, jakich używają czasem malarze do wieszania ubrań czy materiałów, aby lepiej widzieć wszelkie załamania tkaniny... Stałem się wszak jeszcze bardziej ostrożny, niż byłem do tej pory.
          Następnego dnia z rana nietoperzyca wyszła z domu ze swym wielkim koszem. Obserwowałem ją, póki nie zniknęła za rogiem ulicy. Znów sprawiała wrażenie poczciwej starowinki, drepcącej małymi kroczkami; tylko od czasu do czasu, na wpół odwracając głowę i mrużąc oczy, obserwowała, czy nikt jej nie szpieguje.
          Pięć długich godzin była poza domem. Niecierpliwość moja dała znać o sobie i każda chwila niemiłosiernie mi się dłużyła. Na dodatek słońce nagrzewało dach mej izdebki i mąciło mi się w głowie. Zmieniałem często pozycje obserwacyjne, gapiąc się przez dziurę w dachu na domostwo starej, a przez okno zwracałem oczy ku karczmie.
          Zobaczyłem wtedy poczciwego człowieka, który mieszkał w izbie trzech wisielców. Był to zamożny prowincjusz, jak się potem okazało - piwowar z Budziejowic: słusznego wzrostu, o smagłych licach, ubrany w błękitny surdut ze złotymi guzikami, czerwoną aksamitną kamizelę i wielki trójgraniasty kapelusz. Stał w oknie swego pokoju, leniwie palił fajkę, nie podejrzewając, że może mu się przydarzyć coś złego. Chciałem zakrzyknąć: "Człowieku, miej na siebie baczenie, żeby wiedźma z przeciwka nie wyrządziła ci krzywdy!" - ale on i tak by mnie nie usłyszał.
          O drugiej godzinie po południu starucha wróciła do domu. Usłyszałem skrzypienie jej furtki. Sama, zupełnie sama, weszła na podwórze i usiadła na dolnym stopniu schodków. Postawiła kosz przed sobą i wyjęła z niego najpierw kilka pęczków różnych jarzyn, a potem... czerwoną kamizelę, wielki trójgraniasty kapelusz, błękitny surdut ze złotymi guzikami, brązowe spodnie i parę białych, wełnianych pończoch - czyli strój bardzo podobny do tego, jaki nosił mieszkający "Pod Czerwonym Smokiem" piwowar z Budziejowic.
          Stałem i patrzyłem jak zahipnotyzowany. Czerwone koła latały mi przed oczami. Przypomniały mi się opowieści o przepaściach, które wabią człowieka do siebie; o studniach, które powinny być zasypane, bo ludzie często do nich skaczą; o drzewach, które należałoby ściąć, bo swymi konarami zdają się prowokować do samobójstwa. I tak przesunęły mi się przed oczami obrazy najróżniejszych zbrodni i rabunków. Pomyślałem też o dziwnej zaraźliwości przykładu, który sprawia, że musimy ziewać widząc, jak kto inny ziewa, że się trapimy, gdy kto inny się trapi, że musimy się zabić, kiedy kto inny się zabija... Włos z przerażenia zjeżył mi się na głowie.
          Jak to się jednak stało, że nietoperzyca - wstrętna, stara jędza - odkryła to prawo natury? Skąd brała środki, aby je wykorzystać w swych krwiożerczych planach? Nie potrafiłem w żaden sposób rozwiązać tej zagadki, przekraczała ona bowiem moje możliwości. Po chwili uporządkowałem wszakże myśli na tyle, by dojść do wniosku, że nie powinienem dalej wieść jałowych rozmyślań, lecz raczej czym prędzej wykorzystać straszne to prawo przeciw okrutnej zbrodniarce i pochwycić ją w jej własne sidła. Przecież tyle niewinnych ofiar wołało o pomstę!
          Natychmiast też ułożyłem plan i wyruszyłem do miasta, aby zdobyć, co potrzebne do jego realizacji. Odwiedziłem kramy ze starzyzną na żydowskim targu koło Św. Havla i w Żydowskim Mieście. Znalazłem wszystko, czego mi było trzeba, i pod wieczór przybyłem do karczmy "Pod Czerwonym Smokiem", niosąc pod pachą pokaźny tobołek.
          Mikulasz Bouda, właściciel karczmy, znał mnie z dawnych czasów. Malowałem kiedyś portret jego żony - jejmości obfitych kształtów.
          - A, pan Florian! - wykrzyknął Bouda zaskoczony, ściskając mi rękę. - Niechże pan siada! Cóż to za wspaniałe zrządzenie losu zsyła nam pana? Czemu zawdzięczam szczęście oglądania dobrodzieja?
          - Drogi panie Bouda - odparłem mu na to - odczuwam przemożne pragnienie spędzenia nocy w tamtej izbie. - Tu wskazałem ręką w kierunku "zielonej komnaty".
          Poczciwy Bouda popatrzył na mnie podejrzliwie i zakasłał, zmieszany.
          - Niechże się pan nie obawia - dodałem wesoło. - Nie mam ochoty się wieszać.
          - Ach, to dobrze, bardzo się cieszę - zawołał uspokojony Bouda. - Szczerze mówiąc, pańskie życzenie trochę mnie przestraszyło. Byłoby smutno, gdyby tak szlachetny artysta jak pan... Ale proszę mi powiedzieć, na kiedy chciałby pan tę izbę?
          - Na dzisiejszą noc.
          - To niemożliwe. Jest zajęta. - Bouda na to.
          - Może się pan tam wprowadzić choćby zaraz - rozległ się mocny głos za naszymi plecami. - Nie chcę dłużej zostawać w tej norze!
          Zaskoczeni, odwróciliśmy się gwałtownie. Był to pan piwowar z Budziejowic w trójgraniastym kapeluszu i błękitnym surducie ze złotymi guzikami, niosący swój bagaż na lasce przez ramię przewieszony. Właśnie w karczmie dowiedział się był o nieszczęsnych trzech wisielcach i w zdenerwowaniu trząsł się na całym ciele.
          - Takie izby jak ta tutaj - krzyczał w podnieceniu - takie izby należałoby wpierw ogniem wypalić! Gości tam lokować to morderstwo! Zaplanowana zbrodnia! Zasługuje pan na to, żeby sam zawisnąć na szubienicy!
          - Proszę się uspokoić, drogi panie - łagodnie przemówił Bouda. - Wszak jeśli mnie wzrok nie myli, dobrze się pan w tej izbie wyspał i zbudził w zdrowiu.
          - No, tak - odezwał się towarzysz piwowara. - To dlatego, że odmówiłem przed snem modlitwę. Gdybym tego nie był uczynił, zły duch też by mnie pewnie powiesił.
          Po tych słowach odeszli obaj, żegnając krzyżem szyld "Czerwonego Smoka".
          - No, stało się - rzekł pan Bouda, z żalem spoglądając za wychodzącymi. - Izba jest wolna, ale błagam, by nie narobił mi pan kłopotu.
          - Niech mnie Bóg broni, panie Bouda - odpowiedziałem spokojnie, ściskając mu dłoń. - Przeciwnie, chcę powstrzymać zło.
          Oddałem tobołek służącej i zasiadłem na razie na dole - w sali gościnnej, aby pokrzepić się łykiem wina. Czułem się spokojny. Już dawno nie było mi tak wesoło i lekko na duszy. Po tylu dniach zgryzot i niepokojów, wątpliwości i mętnych domysłów horyzont się wreszcie rozjaśnił. Zbliżałem się do wytyczonego celu, ufny, że jakaś potężna siła tajemna wyciąga do mnie swą pomocną dłoń.
          Kiedy wybiła godzina zamknięcia karczmy i sługa wezwał gości, by udali się na spoczynek, podniosłem się i ja. Zawołałem Baruszkę, by mnie zawiodła do "zielonej komnaty", co też uczyniła, krocząc przede mną z zapaloną świecą.
         
III

          Weszliśmy na drugie piętro. Baruszka, wskazawszy mi drzwi, szepnęła jakoś żałośnie:
          - To ta izba! - A potem zbiegła szybko po schodach, jakby się bała straszydła.
          Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Była to zwyczajna izba jak we wszystkich innych karczmach - niski sufit, wysokie łoże, niezbędne meble, lustro. Jednym spojrzeniem obrzuciwszy całe pomieszczenie, zbliżyłem się do okna. Na wprost, u nietoperzycy, nie było niczego widać, tylko w kącie, w głębi izby, migotał płomyk nocnej lampki.
          - A więc do dzieła - szepnąłem. - Mam jeszcze trochę czasu i muszę go dobrze wykorzystać. - To mówiąc zasłoniłem okno.
          Rozwiązałem paczkę z kupionymi na targu rzeczami i wyjmowałem po kolei: najpierw czepiec z długim obrębieniem i dwiema wstążkami na kształt oślich uszu czy skrzydeł nietoperza, który zaraz włożyłem sobie na głowę. Potem przystawiwszy do zwierciadła świecę, wyjąłem puzdro ze szminkami i zacząłem malować na twarzy sine kręgi i zmarszczki staruchy, której rysy dobrze zapamiętałem. Praca ta zajęła mi dobrą godzinę, kiedy jednak odziałem się w suknię i narzuciłem długi, czerwony szal - spojrzawszy w lustro zadrżałem ze strachu: patrzyła na mnie wiedźma-nietoperzyca.
          W tej chwili stróż obwieścił godzinę jedenastą. Śpiesznie zacząłem ubierać kukłę, którą z sobą przyniosłem. Odziałem ją w strój podobny do tego, jaki nosiła starucha, przymocowałem maskę do twarzy wiedźmy i odsunąłem zasłonę.
          Wiedziałem, że nic już zaskoczyć mnie nie zdoła, przejrzałem bowiem zamiary wiedźmy, poznałem jej diabelski spryt i wszelkie sztuczki, lecz mimo to ogarnęła mnie trwoga.
          Nieruchome światło, które dostrzegłem w przeciwległej izbie, rzucało jasną poświatę na kukłę piwowara z Budziejowic, klęczącą przy łożu. Głowa w trójgraniastym kapeluszu skłaniała się na piersi, a obie ręce zwisały wzdłuż ciała - cała postać zdawała się wyrażać rozpacz.
          Cień, rzucony z piekielną przebiegłością, nie pozwalał dojrzeć więcej niż ogólne zarysy ciała: z półmroku wyłaniał się tylko fragment czerwonej kamizelki i lśniące guziki. Grobowa nocna cisza, nieruchomość całej tej przerażającej sceny w sposób niezwykły działały na wyobraźnię i nawet ja, który wiedziałem o sztuczkach wiedźmy, drżałem jak osika. Cóż więc dopiero począłby biedny budziejowicki piwowar, gdyby w izbie tej na swe nieszczęście nocował i widokiem takim nagle przestraszony został? Grozą potworną zdjęty, straciłby zapewne własną wolę, a instynkt naśladowczy reszty by dopełnił.
          Ledwie odsunąłem zasłonę, dojrzałem wiedźmę na posterunku za oknem. Nie mogła mnie widzieć. Powoli otworzyłem okno; okno z drugiej strony też się otwarło i kukła piwowara z wolna zbliżać się ku niemu zaczęła. Ja też się zbliżałem i, ująwszy jedną ręką świecę, drugą rozwarłem okno na całą szerokość.
          Wiedźma i ja spotkaliśmy się oko w oko, a wzrok nasz skrzyżował się w obopólnym lęku. Starucha z przerażenia wypuściła z rąk kukłę.
          Wysunęła palec, ja też wysunąłem. Zatrzęsła brodą, ja także. Dysząc chrapliwie wychyliła się z okna, i ja się wychyliłem.
          Nie sposób słowami oddać grozy tej sceny. Tego obrazu dzikości, wściekłego obłąkania i szaleństwa! Była to walka dwóch namiętności, dwóch rozumów i dwóch dusz, pragnących się nawzajem pokonać. Lecz w walce tej przewaga była po mojej stronie, bo wraz ze mną stanęły do boju dusze trzech ofiar.
          Po chwili powtórzyłem wszystkie ruchy jędzy, wyciągnąłem sznur i jeden jego koniec przywiązałem do żelaznej belki.
          Starucha odwróciła wzrok, dzwoniąc zębami, a kiedy drugim końcem sznura obwiązałem sobie szyję, zachwiała się.
          - Nie! Nigdy! Nie! - krzyknęła ochryple. Ja jednak z obojętnością kata kontynuowałem egzekucję.
          - Szalona babo! Nie! - krzyczała z coraz większym przerażeniem. Wbrew własnej woli stanęła na okiennym parapecie i chwyciła się żelaznej belki.
          Nie dałem jej czasu na opamiętanie. Zdmuchnąwszy świecę, skurczyłem się jak człowiek, który chce wyskoczyć przez okno, złapałem swoją kukłę, ubraną jak wiedźma, zdjąłem sznur z własnej szyi i obwiązawszy nim szyję kukły wypchnąłem ją z okna.
          Krzyk straszny rozległ się na ulicy.
          Po tym krzyku znów nastała grobowa cisza.
          Nasłuchiwałem w milczeniu, a pot ściekał mi z czoła. Minęło chyba z piętnaście minut. Gdzieś daleko na ulicy usłyszałem śpiew stróża: "Już dwunasta na zegarze, idźcie do snu, gospodarze".
          - Stało się! Oto kara sprawiedliwa! - westchnąłem ciężko. - Pomszczona jest śmierć trzech niewinnych ofiar! Wybacz mi, Panie Boże!
          W pięć minut po północy dostrzegłem starą wiedźmę, która - zwiedziona podobieństwem mej kukły - wyskoczyła z okna i kołysała się teraz na sznurze pod szyldem "Czarnej Madonny". Tak, widziałem jej ostatnie drgawki i kurcze śmiertelne, bo księżyc właśnie wynurzył się z obłoków i rzucał swe blade, zimne światło na martwe ciało jędzy.
          I tak, jak umarł biedny student z Chrudimia, tak umarła też starucha zwana "nietoperzycą".
          Następnego dnia wieść się po całej Pradze rozeszła, że pobożna staruszka, właścicielka domu "Pod Czarną Madonną", powiesiła się w nocy na żelaznym ramieniu szyldu swego domu.

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

1 komentarz:

  1. Jedno mi się tylko ciśnie na usta "woah genialne" naprawdę gdy zaczyna się czytać wpada się w trans ż nie można przestać aż się nie przeczyta, niesamowite jest poczucie obowiązku ratowania innych przed złem, czekam na kolejną dawkę takich opowiadań.

    OdpowiedzUsuń