poniedziałek, 30 lipca 2012

Jakub Arbes - Tęczowy punkcik nad głową


          Szary, nijaki dzień chylił się ku końcowi.
          Już od wczesnego rana, przy bezwietrznej pogodzie, spadały z nieba drżące, pojedyncze płatki śniegu; dopiero pod wieczór, gdy powiał silniejszy północny wiatr, śnieg zaczął sypać całymi płatami.
          Długo patrzyłem na zadymkę, aż wreszcie jej nieskończona monotonia znudziła mnie. Inaczej być nie mogło. Kilkumiesięczna rozłąka z rodziną, z przyjaciółmi i znajomymi oraz monotonny tryb życia, jaki mi narzucono, musiały się przeciez odbić na mojej, odpornej skądinąd, psychice.
          Byłem wprawdzie spokojny i - zdawać by się mogło - zobojętniały, albo przynajmniej zrezygnowany, niemniej jednak czasami, zwłaszcza w długie zimowe wieczory i jeszcze dłuższe noce, kiedy pod wpływem samotności moja wyobraźnia gwałtowniej się ożywiała - ogarniał mnie nieuleczalny smutek.
          Mój stan ducha nietrudno sobie wyobrazić. Przebywałem sam jeden w małej izdebce na parterze. Oprócz drewnianej pryczy i stolika pod oknem, naprzeciwko masywnych dębowych drzwi, oraz jednego stołka, kufra i półeczki z książkami, w pomieszczeniu niczego więcej nie było.
          Tylko małe i tak wysoko umieszczone okienko, że aby wyjrzeć na dwór, musiałem wchodzić na stolik, wciąż przypominało mi o niezwykłości sytuacji.
          Było zakratowane, a ja - byłem więźniem.
          Tak, więźniem, który jednak nie ma żadnych wyrzutów sumienia - więźniem politycznym i to jeszcze barankiem pokutującym za grzechy kolegów-żurnalistów. Trudno jednak o całkowity spokój ducha, skoro już trzy miesiące upłynęły w nieznośnej nudzie, a do odsiedzenia pozostało jeszcze trzy czwarte roku.
          Uczuć, jakie kłębiły się w mej duszy podczas długich bezsennych nocy, nie da się opisać.
          Moje nerwy wskutek nienaturalnego trybu życia zaczynały się rozstrajać. Melancholia z wolna i niepostrzeżenie przeradzała się w hipochondrię. Obojętność, ba, nawet otępienie, coraz częściej przeplatała się z nagłym i niespodziewanym wzburzeniem uczuć.
          Bywało, że całymi godzinami patrzyłem bezmyślnie w pustkę; aż ni stąd ni zowąd przed oczyma duszy pojawiał się jakiś obraz z przeszłości - i wówczas serce ściskało mi się z niewysłowioną boleścią, a oczy wilgotniały... Innym razem bezwiednie zaciśniętą pięścią groziłem nie wiadomo komu. Zdarzyło się także kiedyś, że bez uświadomionej przyczyny krzyknąłem dziko i jęknąłem, by za chwilę znowu pogrążyć się w apatii...
          I tak, albo przynajmniej podobnie, czułem się wówczas, kiedy znudzony patrzeniem na zadymkę zeskoczyłem ze stołu.
          Długo krążyłem po izdebce, aż wreszcie zwaliłem się na pryczę i zapatrzyłem w sufit.
          W posępnej izbie cienie stawały się coraz dłuższe. Dobiegające z zewnątrz na przemian to przeciągłe gwizdy, to gwałtowne pohukiwania wiatru ukołysały mnie w zadumie. O niczym konkretnym nie myślałem, lecz mimo to wyobraźnia pracowała.
          Był wigilijny wieczór, a przez mą duszę przepływały ciągłe i zatarte wspomnienia.
          Przyszło mi na myśl, że może w tej właśnie chwili moje dzieci podskakują radośnie wokół świątecznego drzewka albo bawią się jasełkami, wspominając mnie od czasu do czasu...
          Ja już wieczerzę miałem za sobą - prostą i powszednią. I jeśli życzyłem sobie czegokolwiek, to tylko tego, by jak najdłużej poddawać się czarowi tych obrazów.
          A jednak stało się to, co o tak wczesnej porze już dawno mi się nie przydarzyło: powieki opadły mi bezwiednie i zasnąłem... Mój sen był chaotyczną mieszaniną rzeczywistych wrażeń z ostatniego okresu i przypadkowych fantasmagorii.
          Z początku wydawało mi się, że podczas księżycowej nocy stoję na stoliku i patrzę przez okno. Wszystko widziałem tak, jak było naprawdę: małe podłużne podwórze oddzielone drewnianym płotem od dużego kwiatowego ogrodu; po prawej i po lewej stronie sady; dalej znów pole i łąka aż do samego dworca, oddalonego o jakieś dziesięć minut drogi, i wreszcie - delikatne kontury wzgórz zamykających horyzont.
          Wszystko było tak jasne i wyraźne, jak to widywałem wielokrotnie podczas najbardziej słonecznych dni.
          Wydawało mi się, że patrzę zupełnie bezmyślnie, a jednocześnie uświadomiłem sobie, że nasłuchuję w napięciu, czy nie ozwie się ów - czasem chrapliwy, a czasem spazmatyczny - kaszel, który słyszałem niemal każdej nocy.
          Wreszcie kaszel się ozwał, jakby z daleka, ale już w następnej chwili usłyszałem go tuż pod okienkiem i jednocześnie ujrzałem na podwórzu dużą, przygarbioną postać w ciemnym sznyclu i w futrzanej czapce na głowie.
          Twarz mężczyzny była obrócona w stronę okienka i znajdowała się w cieniu, a mimo to zdawało mi się, iż całkiem wyraźnie rozpoznaję pomarszczone, pełne rezygnacji oblicze osiemdziesięcioletniego mniej więcej starca. Twarz tę widywałem już nieraz z odległości kilku kroków, ale zawsze co najwyżej w blasku księżyca lub przy słabiutkim świetle latarni.
          Ów pokasłujący starzec spacerował całymi nocami po podwórzu, jak mu nakazywał obowiązek. Już pierwszej nocy zagadałem do niego z okna, a on mi odpowiedział. Od tego czasu zamieniałem z nim często przynajmniej kilka utartych słów. Dowiedziałem się od niego, że jest starym żołnierzem, jednym z tych, którzy uczestniczyli w krwawych bojach pod Lipskiem, i że już od ponad czterdziestu lat pracuje za kilka grajcarów tu, w budynku okręgowego sądu czeskolipskiego, jako nocny dozorca.
          Lecz nigdy jeszcze nie przejąłem się szarą i ubogą egzystencją starca aż tak bardzo, jak wówczas we śnie... Czułem, że za wszelką cenę muszę coś dla tego biedaka uczynić... Zanim jednak pomyślałem co, obraz się zmienił.
          Tym razem błądziłem po jakiejś pustej zamglonej okolicy; gdziekolwiek spojrzałem, widziałem jedynie dalekie i niewyraźne sylwetki pojedynczych palm. W którąkolwiek stronę się skierowałem, wszędzie otaczał mnie tylko chłód i porażająca martwota.
          Zdawało mi się, że błądzę już długo,bardzo długo...
          Chwilami zdawało mi się, że ta czy inna sylwetka palmowego drzewa przybliża się do mnie, ale zaraz przekonywałem się, że to tylko złudzenie i że właściwie krążę wokół tego samego punktu.
          Ogarnął mnie dziwny niepokój.
          Czułem się jak człowiek zaczynający rozumieć, że niebezpieczeństwo, przed którym chciał uciec, jest jednak nieuniknione, a daremne próby ocalenia się tak go umęczyły, że już pragnie jedynie tego, by owa dręcząca niepewność wreszcie się dopełniła.
          Nagle spostrzegłem na horyzoncie jakiś jaśniejszy punkt, jakby przez gęstą mgłę przebłyskiwała gwiazda. Mimowolnie udałem się w tamtym kierunku. Po chwili oślepił mnie niespodziewanie silny blask. Stanąłem jak wryty.
          Z szarej mgły zaczęły rozpływać się świetliste smugi i przez chwilę zdawało mi się, że patrzę na źródło roztopionego srebra. Nagle w tym srebrzystym blasku rozpoznałem jeden z najpiękniejszych obrazów Correggia: słynną na całym świecie "Świętą noc"...
          Mój lęk przemienił się w osłupienie.
          Nic nie rozumiejąc, odniosłem wrażenie, że oto stoję nie przed autentycznym płótnem, ale przed rzeczywistym zjawiskiem. Gdy chciałem postąpić dalej, obraz zmienił się znowu...
          Szedłem nocą zimowymi ulicami Pragi i słyszałem głos dzwonów. Stopniowo uświadomiłem sobie, że podążam do Katedry Św. Wita na pasterkę. Po chwili znalazłem się w świątyni, przed grobowcem czeskich królów.
          Niezliczone światła, przy panującym jednocześnie tajemniczym półmroku, ściszony odgłos kroków przybywających ludzi, ich szepty, uroczyste dżwięki organów - wszystko to budziło w mej duszy wzruszające wspomnienia z dawnych lat.
          Nagle wydało mi się, że słyszę swoje imię...
          Nie wiem, kto i po co miałby mnie wołać, ale nasłuchiwałem uważnie. Słyszałem jeszcze swoje imię kilkakrotnie, wymawiane coraz głośniej, aż na koniec zabrzmiało jak przerażający krzyk...
          Obudziłem się...
          W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Słyszałem tylko całkiem wyraźny, dobiegający z oddali mroczny głos dzwonów i zauważyłem, że półmrok rozproszyło światło księżyca.
          Dopiero kiedy do moich uszu dobiegł świszczący szum wiatru, a na przeciwległej ścianie zauważyłem zarys zakratowanego okienka - przypomniałem sobie, gdzie się znajduję, w jakich okolicznościach zasnąłem i w jakich się przebudziłem. Widocznie zbliżała się północ i w mieście dzwoniono na pasterkę.
          Tymczasem zadymka ustała i niebo się przejaśniło. Światło księżyca, który był niemal w pełni, wpadało do celi jasną smugą, a świszczący wicher przypominał, że na dworzu panuje trzaskający mróz. Ale w owej chwili to wszystko było mi zupełnie obojętne. Nawet dziwny sen, który dopiero co tak mnie poruszył, na jawie stracił swą tajemniczą wymowę.
          Nadal leżałem na plecach, tak jak się obudziłem.
          Od czasu do czasu, gdy jakaś leciutka chmurka przesłoniła księżyc, w celi stawało się mroczniej, ale po chwili znowu się rozjaśniało.
          W duszy mej zawirowały wspomnienia... Było mi niesłychanie tęskno.
          Leżałem z otwartymi oczyma przez jakiś czas.
          Kilkakrotnie zapatrzyłem się w ciemny kontur zakratowanego okienka na przeciwległej ścianie, aż za którymś razem spojrzałem bezwiednie w sufit.
          Ale co to?
          W wąskiej smudze księżycowego światła, wpadającego okienkiem, dostrzegłem w powietrzu jakiś jaśniejący punkt. Z początku nie wydał mi się niczym szczególnym i niebawem znów zapatrzyłem się w przeciwległą ścianę.
          Jednak po chwili, bardziej już instynktownie aniżeli świadomie, spojrzałem na sufit. Punkt zdawał się być na tym samym miejscu, co poprzednio, jakieś półtorej stopy od sufitu i prawie nad moją głową. Przyjrzałem mu się uważniej i spostrzegłem, że lekko połyskuje, tak jakby księżycowy blask odbijał się od kulistego, wilgotnego ciałka.
          Osobliwość ta, którą przypisałem jakiemuś optycznemu złudzeniu, nie zajęłaby dłużej mojej uwagi, gdybym nie spostrzegł, że słabo połyskujący punkcik zmienia nie tylko swój odcień, ale i położenie. Chwilami wydawało mi się, że rozbłyskuje ciemnymi barwami tęczy i że raz się zniża, a raz podąża prostopadle w górę.
          Zwróciłem na to dziwne zjawisko baczniejszą uwagę. Uniosłem się na łokciach, ba, po chwili nawet wstałem. Obserwowany z boku punkcik wydawał się większy i bardziej połyskliwy, ale znajdował się zbyt wysoko.
          Gdy chciałem mu się przyjrzeć od strony drzwi albo na tle okna - znikał lub przynajmniej go nie dostrzegałem; natomiast gdy stanąłem gdziekolwiek pomiędzy oknem a punkcikiem - znów go widziałem, mniej lub bardziej wyraźnie.
          Po chwili dalszej obserwacji machnąłem ręką w powietrzu i z niemałym zdziwieniem spostrzegłem, że połyskliwy punkcik odchylił się jednak w kierunku, w którym machnąłem ręką i jednocześnie osobliwie szybko przesunął się w górę, aż zniknął w półmroku.
          Podsyciło to moją ciekawość jeszcze bardziej. Przez jakiś czas wpatrywałem się uparcie w miejsce jego zniknięcia, ponieważ jednak długo się nie pojawiał, zrezygnowałem w końcu z obserwacji i znowu się położyłem.
          W duchu usiłowałem dla tego dziwnego zjawiska znaleźć jakieś naturalne wyjaśnienie. Przyszło mi nawet na myśl to i owo, ale nie czułem się przekonany. Oczywiście co pewien czas spoglądałem w kierunku stropu, lecz niczego już nie spostrzegłem.
          A jednak tajemniczy punkcik po jakimś czasie znowu się pojawił. Dostrzegłem go w tym samym miejscu, co za pierwszym razem, a co więcej - najwyraźniej się zniżał. Skoczyłem na równe nogi, by przekonać się wreszcie, o co tu chodzi, ale punkt zniknął równie szybko jak poprzednio...
          Zaśmiałem się głośno, ale prawdę mówiąc, czułem się nieswojo.
          Niewytłumaczalność tego zjawiska podrażniła nie tylko moją ciekawość, ale i chorobliwie wrażliwą wyobraźnię. Mimo iż liczne próby wyjaśnień, jakie przychodziły mi do głowy, odsyłałem zaraz do krainy złud i przesądów, czułem się jednak jak człowiek, do którego duszy, mimo wszelkich zastrzeżeń, wkada się coś, co budzi niepokój.
          Teraz skoncentrowałem uwagę już nie tylko na miejscu, w którym tęczowy punkcik spostrzegłem, ale i na miejscu, gdzie zniknął.
          Kilkakrotnie machnąłem obydwiema rękami w powietrzu i stanąłem nawet na pryczy, żeby być bliżej tamtego miejsca - jednakże niczego już nie dostrzegłem. W końcu położyłem się, ale sufit obserwowałem nadal. Mijała minuta za minutą.
          Nagle jaśniejący punkcik pojawił się znowu. Zsuwał się powolnym, pionowym ruchem coraz niżej...
          Zerwałem się na równe nogi.
          I natychmiast spostrzegłem, że punkt zmienił kierunek i zamiast pionowo w dół, zaczął się przesuwać ukośnie, ku okienku nad stołem. Nie spuszczając z niego wzroku, wskoczyłem na stolik i zapaliłem zapałkę. I dopiero wówczas całkiem wyraźnie zobaczyłem, że był to mały żółtawy pajączek spuszczający się po długiej skośnej nitce pajęczyny - od sufitu do zakratowanego okienka. Naturalnie, roześmiałem się z całej duszy.
          Gdy pajączek niebawem zniknął, popatrzyłem na zaśnieżony i jaśniejący w pełnym świetle księżyca krajobraz. Ogarnąwszy to, co było najdalej, mój wzrok zatrzymał się wreszcie na małym podwórzu pod okienkiem. Wówczas na białym śniegu spostrzegłem ciemną sylwetkę leżącego człowieka. Po płaszczu i futrzanej czapce rozpoznałem nocnego stróża.
          Reszty się domyśliłem. Wyglądało na to, że starzec, czując, iż słabnie - kto wie, może był pijany? - podszedł jak najbliżej pod moje okno...
          Otworzyłem je czym prędzej i mój krzyk rozległ się w nocnej ciszy. Do celi wpadło mroźne powietrze - aż mną zatrzęsło. Na moje wołanie nikt jednak nie odpowiedział, a leżąca na śniegu postać nawet się nie poruszyła.
          To, co nastąpiło potem, trudno opisać.
          Byłem przeświadczony, że biedak albo już nie żyje, albo jest umierający. Krzyczałem raz po raz z całej siły, ale było to tylko wycie do księżyca w niezmącenie cichą i spokojną noc...
          Mijała minuta za minutą.
          Zeskoczyłem ze stołu i tym, co mi wpadło w rękę, zacząłem walić w ciężkie dębowe drzwi, a potem i w ściany - na lewo i prawo.
          Lecz nadaremnie...
          Dookoła słychać było tylko przeciągły szum wiatru; dźwięk dalekich dzwonów już dawno umilkł...
          I znowu wskoczyłem na stół, i znowu wołałem, krzyczałem, wyłem. Zachowywałem się jak człowiek, który dostał pomieszania zmysłów. Na próżno. Starzec leżał bez ruchu i nigdzie nie ozwała się żadna żywa dusza.
          Wreszcie, po jakiejś pół godzinie, dosłyszałem ludzkie głosy, a zaraz potem na podwórzu pojawił się więzienny strażnik.
          Kilka słów starczyło za wyjaśnienie.
          Strażnik, wytężając wszystkie swe siły, wciągnął starca do budynku, a ja znów pogrążyłem się w samotności.
          Zamknąłem okno i zmęczony rzuciłem się na pryczę, ale o tym, bym zasnął, nie było mowy.
          Zdrzemnąłem się dopiero nad ranem, dręczony koszmarnymi snami - ich ośrodkiem był mały pajączek, dzięki któremu umierający starzec został zauważony.

Przełożył Jacek Bukowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku 
         
         

1 komentarz:

  1. Te opowiadanie zrobiło na mnie dość duże wrażenie, od dzisiaj inaczej będę patrzeć na ten nasz piękny, zaklęty świat. Dziękuję Ci mały pajączku...

    OdpowiedzUsuń