poniedziałek, 6 sierpnia 2012
Joe Hloucha - Głowa bonzy
Ushoben Toshimoto, samuraj księcia z Ovari, był dzielnym wojownikiem, słynącym w całym klanie nie tylko ze swej odwagi, lecz także jako amator sake i mistrz w grze go.
Sława znakomitego gracza sięgała wszystkich sąsiednich prowincji i nawet jego pan, dajmio z Ovari, zapraszał go do swego zamku, by się z nim zmierzyć. Ushoben nie miał równego sobie rywala, więc pycha i zarozumiałość przepełniały jego duszę.
A jak każdy, kto zdradza nadmierny pociąg do sake, często nie był panem swej woli, już i bez tego słabej.
Pewnego ranka - wiosną, przy wspaniałej pogodzie - Ushoben Toshimoto odczuł chęć udania się na łowy.
Osiodławszy konia, opuścił swój dom, żonę i dziecko, by ruszyć ku pobliskim wzgórzom.
Słońce lśniło na bezchmurnym, jasnobłękitnym niebie, gdy koło południa dotarł do podnóża gór. Rosły tu gaje jaworowe, a sosnowe zagajniki przeplatały się z gałęziami dzikiej sakury - właśnie w pełnym rozkwicie. Tysiące pszczół krążyło wokół wspaniałych, kwitnących koron, brzęcząc sobie do taktu przy pracy.
Ushoben Toshimoto zatrzymał konia, nie po to jednak, by chłonąć dzikie piękno podgórskiej krainy, ale po to, by szukać śladów zwierza.
Lecz tego dnia szczęście mu nie sprzyjało. Długo błądził bez celu wśród gęstych zarośli i krzewów dzikiej azalii. Nigdzie jednak nie było ni śladu zwierzyny i żaden drapieżny ptak nie przefrunął mu nad głową. Ushoben Toshimoto przeklinał swój los. Ale gdy wstrzymał swego konia i w zamyśleniu spoglądał w dół na ściełące się dywany białych drzew wiśni, z gęstwiny wybiegł mały, cętkowany jelonek.
Ushoben napiął cięciwę swego łuku i wystrzelił, strzała jednak chybiła celu.
Przestraszony jeleń odwrócił się i zniknął w zaroślach. Ushoben skoczył za nim, lecz zwierzę było szybsze; potrafiło zręcznie umykać między krzakami, które wstrzymywały jeźdźca.
Ushoben wytrwale zdążał za swym niedoszłym łupem. Urażona była jego duma myśliwego. Myśl, że miałby z pustymi rękami wracać do domu - gnała go stale naprzód.
Wreszcie dotarł do zbocza góry, a kiedy zarośla się przerzedziły, dostrzegł w dole świątynię buddyjską, ukrytą pod koronami stuletnich sosen.
Przestraszony jelonek wbiegł właśnie przez bramę i zniknął na dziedzińcu.
Ushoben Toshimoto ruszył za nim. Świątynia ofiarowana była bogu Dżizo, którego granitowa figura stała na środku dziedzińca. Jeździec zeskoczył z konia i zarzucił lejce na granitową rękę boga, trzymającego w dłoni świętą perłę. Miał zamiar szukać ukrywającego się gdzieś tutaj jelonka, gdy w progu pojawił się buddyjski bonza i głębokim pokłonem powitał nadchodzącego gościa.
- Szukam jelenia, który uciekł przed moją strzałą do wnętrza tej świątyni - odezwał się szorstko samuraj.
- To święte zwierzę - odpowiedział cicho bonza. - Jeleń boga Dżizo. Ale wejdź do środka, panie. Odpoczniesz sobie na matach w mej izbie. - I szczerym gestem zaprosił nadętego samuraja.
Ushoben Toshimoto wszedł do przybytku bonzy.
Pierwszą rzeczą, którą jego wzrok rozpoznał w półmroku izby, był leżący na matach różaniec z kryształu górskiego, a następną - stolik goban, na którym bonza rozwiązywał samotnie jakieś zadanie w go.
- Potrafisz grać w go? A więc czas nie będzie nam się dłużył! - zawołał samuraj, a oczy mu błyszczały.
- Próbuję, panie, właściwie dopiero się uczę - odparł skromnie bonza i zaprosił przybysza, by spoczął na poduszce; sam zaś zaczął przygotowywać herbatę, pragnąc poczęstować zdrożonego gościa.
- Nie chcę twojej herbaty. Masz, odgrzej mi sake i napij się ze mną! - krzyknął samuraj i odpasawszy butelkę z tykwy, pełną ryżowego alkoholu, podał ją mnichowi.
Wkrótce gotująca się woda zabulgotała w brązowym czajniku: sake była ciepła. Ushoben pił, lecz na próżno namawiał bonzę do picia. Był to mąż pobożny, a zasady wiary buddyjskiej zakazują alkoholu.
Napiwszy się, samuraj zrzucił kamienie z gobanu:
- A teraz grajmy, pobożny mnichu! Jeśli zwyciężę, dostanę twego świętego jelenia. - Roześmiał się, pewny siebie, bo już od wielu lat nikt go nie pokonał.
Bonza zbladł, lecz nie powiedział ani słowa.
Zaczęli grać. W izbie była taka cisza, że słyszeli, jak na zewnątrz brzęczą roje pszczół wirujących wokół kwiatów sakury.
Gra trwała długo. Z początku Ushoben nie poświęcał swemu przeciwnikowi zbyt wielkiej uwagi, ale ku swemu zdumieniu stwierdził, że mnich jest świetnym graczem; stał się więc czujniejszy. Przeciwnicy oddychali bezgłośnie, tylko czasem samuraj sięgał po chłodną już sake. Wreszcie partia dobiegła końca. Ushoben Toshimoto przegrał.
Zbladł, zaklął straszliwie i zawołał:
- Przeklęty mnichu, jesteś w zmowie z diabłem! Stawiam swego konia przeciw twemu jeleniowi! Zagrajmy znowu!
I znów zapadła cisza, gra ciągnęła się dalej. Ani jeden mięsień nie drgnął na bladej, wygolonej twarzy bonzy. Cichy i spokojny, wziął tylko leżący obok różaniec i położył sobie na kolanach.
Ushoben Toshimoto mienił się na twarzy. Jednym haustem dopił swoją sake.
Partia się skończyła i ponownie bonza zwyciężył.
Ushoben, złorzecząc, postawił jeszcze swój miecz - najcenniejszy przedmiot samuraja. Ale spokojny, choć blady mnich znów wygrał.
- Ty czarci pomiocie! - krzyczał Ushoben. - Zwodzisz mnie swoimi czarami, ale tym razem stawiam swoją głowę przeciw twojej! Słyszysz, bonzo!?
Mnich nie uniósł nawet oczu, tylko wyrównał kamienie na stoliku i gra zaczęła się na nowo.
Samuraj nigdy dotąd nie grał z tak wielką uwagą. Wiedział, że jeśli teraz zwycięży, odzyska wszystko, co do tej pory stracił.
Gra ciągnęła się w nieskończoność, wszak stawką było ludzkie życie.
Lecz i tym razem Ushoben Toshimoto przegrał.
Pociemniało mu w oczach. Gorycz porażki, wypita sake oraz świadomość, że stracił konia, miecz i własną głowę, wzburzyły jego porywczą, okrutną duszę.
Uniósł się na matach, schwycił miecz i bez słowa, jednym ciosem mocnej prawicy, ściął głowę pochylonego nad stolikiem mnicha.
Głowa potoczyła się po stole, między kamieniami do gry, a ciało, brocząc krwią, opadło na maty.
- Graj sobie dalej, szatański bonzo! Graj swoją głową z podobnymi sobie diabłami, które pomogły ci w zwycięstwie! - krzyczał samuraj, jakby postradał zmysły i chwyciwszy odciętą głowę, ustawił ją pionowo na blacie stolika. Oczy bonzy patrzyły na niego jak żywe - smutno, z wyrzutem.
Opuściwszy komnatę, Ushoben wybiegł na dziedziniec.
Na dworze słońce chyliło się już ku zachodowi. Owady brzęczały pośród kwiecia, a cykady i świerszcze śpiewały swoje pieśni. Koń stał nadal pod figurą, a bóg Dżizo chmurnie spoglądał na samuraja, gdy ten dosiadał wierzchowca i opuszczał świątynię pozbawioną teraz swego jedynego gospodarza. Ushoben pędził na koniu, jakby gnany wyrzutami sumienia. Mijał jawory, sosny i azalie, kwitnące wiśnie sypały na niego śnieżnobiałe płatki. Zapadł wieczór, nim dotarł do domu. Żona i dziecię spali już w swych łożach. Była ciepła, księżycowa noc.
Samuraj wciąż jeszcze drżał na całym ciele, lecz nie z powodu strasznego czynu, jakiego się dopuścił. Rozpierała go wściekłość, że został pokonany przez zwykłego mnicha - on, najlepszy gracz, podziwiany przez całą okolicę. Wszedł do swej komnaty oświetlonej blaskiem księżyca i wzrok jego spoczął na stojącym przy oknie ulubionym stoliku do gry w go, na którym odbywał swe codzienne ćwiczenia.
Spojrzał - i zamarł z przerażenia.
Na stoliku spoczywała głowa: ogolona, ucięta głowa bonzy, a błyszczące w świetle księżyca oczy wpatrywały się zimno w mordercę.
Samuraj chwycił miecz i rzucił się na straszną zjawę, ale broń przepołowiła tylko pusty stolik. Ushoben otarł zimny pot z czoła i w ubraniu rzucił się na łoże. Spał tej nocy nerwowym snem.
Rano jednak poczuł się spokojniejszy. Nie myślał więcej o morderstwie i uznał wczorajszą przygodę za przywidzenie, skutek napięcia nerwowego. Wieczór spędził w towarzystwie samurajów przy winie i zabawie.
Ale następnej nocy przyśnił mu się taki sen:
Oto siedzi w wielkiej komnacie zamkowej wśród samurajów i śpiewa wraz z nimi pieśni wojenne. Gorąca sake leje się strumieniami. Nagle sługa księcia, dotknąwszy ramienia samuraja, wzywa go dokądś. Zaraz potem Ushoben znalazł się w długiej, pustej komnacie władcy, gdzie w czerwonych świecznikach płonęły dwie świece. Wchodzi książę i siada przy gobanie, a Ushoben, pokłoniwszy się nisko podnosi wzrok i widzi siedzącego na miejscu swego pana - mnicha z górskiej świątyni, bladego i milczącego, jak w dniu strasznej zbrodni.
Ushoben Toshimoto gra i zwycięża bonzę. Ten bez słowa patrzy nań smutno, z wyrzutem, a potem chwyciwszy wygoloną głowę zdejmuje ją z ramion i stawia na gobanie. Samuraj na próżno szuka swego miecza, aby przepędzić zjawę. Mnich tymczasem znika i tylko jego głowa, pozostała na stoliku, wpatruje się w samuraja pałającym wzrokiem.
Przerażony Ushoben zrywa się z maty i, przylgnąwszy do ściany, patrzy na straszną głowę.
Oczy zjawy po chwili zwracają się na bok, a kiedy samuraj patrzy w tamtą stronę, dostrzega księcia, który z groźnym uśmiechem obserwuje całe zdarzenie...
Ushoben Toshimoto zbudził się mokry ze strachu.
Nazajutrz, nie mogąc zapomnieć makabrycznego snu, od rana pił ryżowe wino. Potem szukał ukojenia w gronie przyjaciół i dolewając sobie ciepłej sake z porcelanowej butelki, przeklinał w duchu mnicha. Późno w nocy opuścił wesołe towarzystwo i upojony alkoholem, dowlókł się do swego domu.
Jakież było jego zdziwienie, gdy w świetle księżyca ujrzał pośrodku własnej komnaty leżącą na matach głowę bonzy!
Podbiegł bliżej i kopnął ją tak mocno, że przebiła papierową ścianę i zniknęła w mroku sąsiedniej izby.
Rano, po bezsennej nocy, stwierdził osłupiały, że to, co w świetle księżyca wziął za głowę mnicha, było brązowym naczyniem na węgiel drzewny, zwanym hibachi; na szczęście w środku nie było już żaru.
Ulżyło mu. Wyśmiał swój sen i przywidzenia. Nie było zjaw. To tylko podniecona wyobraźnia. Postanowił nie pić już więcej sake, a że słowa dotrzymał, więc kilka następnych nocy upłynęło spokojnie i bez niespodzianek.
Pewnego wieczora, gdy Ushoben wrócił do domu i cieszył się, że spędzi noc na łonie rodziny, przybył sługa księcia z poleceniem, aby stawił się zaraz na zamku, ponieważ władca zapragnął zmierzyć się z nim w grze w go.
Zaszczycony zaproszeniem, jakiego już od dłuższego czasu nie otrzymywał, Ushoben, wspaniale ubrany, wyruszył w drogę. Słońce właśnie zachodziło i zbliżał się wieczór.
W wielkiej sieni pałacu zgromadziło się wielu znakomitych gości - szlachetnych młodzieńców i urodziwych dam. Było jasne, że dajmio chciał rozerwać się grą, nim wszyscy zasiądą do wieczerzy.
Kilku gości zabawiało księcia strzelaniem z łuku, a sam władca właśnie przed chwilą odłożył broń.
Ushoben Toshimoto pokłonił się głęboko swemu panu i na jego znak przeszedł do sąsiedniej komnaty, aby tam przyjąć od mistrza ceremonii drogocenny goban księcia.
Przyniósł stolik przykryty jedwabną, fioletową chustą, ustawił przed władcą i ostrożnie odsłonił.
Lecz jakież było jego zdumienie...
Na książęcym stoliku leżała ucięta głowa bonzy - niebiesko-zielonej barwy, z zamglonym wzrokiem, rozsiewając wokoło słodko-mdły trupi zapach.
Dajmio zerwał się, wzburzony, i zawołał:
- Więc to ty, nędzniku, jesteś zabójcą naszego mnicha ze świątyni boga Dżizo?! Ty jesteś zbrodniarzem, którego tak długo szukamy?! I jeszcze odważyłeś się przynieść mi swój wstrętny łup?!
Goście i samurajowie zgromadzili się dokoła, złorzecząc Ushobenowi. A książę nie odezwał się już ani słowem, tylko chwyciwszy swój łuk przeszył strzałą niegodnego sługę. Zaraz też goście poszli w jego ślady i naszpikowany piętnastoma strzałami Ushoben Toshimoto zdołał jeszcze jak pies wyczołgać się do ogrodu, by tam wyzionąć ducha.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński
Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Hmm w stylu troszkę orientalnym kierują się opowieści, no cóż zostaje mi do powiedzenia jak to że prezentowane na tym blogu opowiadania ciągle trzymają klasę i są rewelacyjne.
OdpowiedzUsuń