poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Josef Müldner - Piotr


          Przyjęcie się skończyło.
          Pozostało już tylko kilkoro znajomych, którzy zazwyczaj żegnają się ostatni. Bywają chwile, kiedy po wyjściu gości wydaje się, że światło - w rzeczywistości palące się wciąż tak samo - jakby przygasa pod naporem mroku; kiedy siedzimy w kręgu bliskich nam osób, a przecież odczuwamy tym większą jeszcze, niewyrażalną potrzebę zbliżenia i chęć do zwierzeń; kiedy spostrzegamy, że twarze, dopiero co rozpalone zgiełkiem, gwałtowną wesołością, dymem, winem i słowami, z wolna nieruchomieją, i już nie wiemy, które z okien należałoby zamknąć, by uchronić się przed owym tajemniczym powiewem. Kiedy chciałoby się przemówić, jednakże bojaźń jakowaś i pomieszanie niczym zawrót głowy zatrzymują nas tuż nad przepaścią duszy.
          Nasze pytania i odpowiedzi pozostają nieme.
          Taka właśnie chwila dziwnego niepokoju i chłodu spłynęła i na nasze grono. Siedzieliśmy w przygniatającym milczeniu. Bliscy przyjaciele - nie potrafiący ofiarować sobie ani jednego słowa.
          Tylko niespokojne spojrzenia były wymowne.
          Nie wiem, jak długo trwało to przykre milczenie. Minutę? Wieczność? Poczucie rzeczywistości gdzieś uleciało. Również i ja wyrwałem się z tej dusznej atmosfery dopiero wówczas, gdy gospodyni z daremnie tajonym wysiłkiem przerwała ciszę, zachęcając Iwana do rozpoczęcia obiecanej opowieści. Siedział ze spuszczonym wzrokiem, zamyślony, jakby przykuty do miejsca. Wreszcie zaczął:
          "Nie jest wesoła ta moja historia - powiedział z ociąganiem, jak gdyby tłumacząc się z tego, że i życie także nie jest wesołe. - Wydarzyła się w okresie, w którym z konieczności opuściwszy miasto, przebywałem na wsi, gdzie oddalenie od świata sprawia, iż nawet w cuda jesteśmy w stanie uwierzyć.
          Była już jesień, po żniwach, i właśnie na tych gołych ścierniskach uświadomiłem sobie cały tragizm naszej egzystencji. Życie wydawało mi się puste i monotonne, a hulający po ścierniskach wiatr jeszcze mnie w tym odczuciu umacniał. I dlatego z pełnym niepokoju napięciem odliczałem dni i godziny... Coraz częściej czułem się tak pogrążony w sobie, jak gdybym stał twarzą w twarz z własnym jestestwem, uświadamiając sobie beznadziejność wszystkiego: jesieni i młodości. Wówczas z przerażeniem uciekałem z pól, szukając beztroskich i niezbyt egoistycznych ludzi, którzy by zechcieli pojąć przyczyny mego zachowania.
          Lecz niełatwo było kogoś znaleźć. Każdy miał jakieś określone zajęcie, które wykonywał z mechaniczną obojętnością i dokładnością; każdy był tak nie przygotowany na przypływ mej otwartości, że zrozpaczony, straciłem już nadzieję.
          A było to w czasach, kiedym często i gorzko śmiał się z owych szczęśliwców, którzy solidarność uważają za oznakę postępu, inteligencji. Tamże nauczyłem się uważać jej potrzebę za oznakę słabości, a postępu jedynie wówczas, jeżeli za postęp uznamy uświadomienie sobie własnej efemeryczności i mizerii, nie wyłączając owej potrzeby nawiązania bliskich kontaktów.
          I wówczas spotkałem swojego Piotra.
          Dziwiłem się, dlaczego to nie nastąpiło wcześniej: pracował w majątku jako parobek od dawien dawna. Nikt o nim nic bliższego nie potrafił powiedzieć, nikt nie znał jego nazwiska, nikt nie zastanawiał się, skąd pochodzi. Rozumiało się samo przez się, że podobne pytania są zbędne. Stanowił wprawdzie dla wszystkich zagadkę, lecz tylko do pewnego stopnia: nikt nie pokusił się o jej rozwiązanie. Twarz miał bladą, porośniętą krótką szczeciniastą brodą, która - dawniej golona starannie - obecnie zakrywała wszelkie stygmaty czasu: równie dobrze mógł liczyć lat pięćdziesiąt, jak i trzydzieści. Spierać się o to wolno było każdemu.
          Mówił niewiele i do roboty się nie palił. Często popadał w głęboką melancholię, na pozór bezmyślną, niepomny obowiązków. Ale że był już w majątku zasiedziały, tolerowano go. Słyszałem czasem interesujące opowieści o jego życiu. A ponieważ każdy z opowiadających na koniec zadowalał się stwierdzeniem, że Piotr jest pomylony, jego osoba przyciągała mnie w dwójnasób. Wreszcie zbliżyłem się do niego w miejscu, gdzie znaleźć go było najłatwiej - w stajni.
          Zapewne naszych wzajemnych stosunków przyjaźnią bym nie nazwał, gdyby nie nastąpiło to, co nastąpić miało. I pewnie bym o Piotrze całkowicie zapomniał, ale śmierć zbliża, czyni przyjacielem nawet i rywala. A my przecież nie byliśmy nieprzyjaciółmi! W nim i we mnie było coś, co nas łączyło - lęk przed samotnością.
          Wiedziałem, że boi się samotności. Obcował tylko z końmi i tylko w ich towarzystwie czuł się całkowicie pewnie. Zaobserwowałem nawet, że podczas naszych rozmów, pozornych zresztą i kulejących, zawsze stara się znaleźć jak najbliżej koni, cofając się ku nim niby mimochodem lub wynajdując jakiś pretekst. I dopiero gdy pogładził połyskliwą sierść zwierzęcia, odzyskiwał spokój i twarz mu się nieco rozjaśniała. We wsi, między ludźmi, zachowywał się dziwnie: bał się byle szelestu, którego przyczyny nie potrafił natychmiast odkryć; byle słowa, mogące zabrzmieć jak szyderstwo albo obraza, a jego oczy szalały z niepokoju. W takich chwilach starał się jedynie całą uwagę skupić na koniu. Na swoim koniu. Nazywano go przygłupem. Jeszcze dziś widzę Piotra drżącego na całym ciele, kiedy pewnego razu dosłyszał z oddali głuche szczekanie psa. Znieruchomiał, a jego twarz wyrażała niezwykłe pomieszanie.
          - To on - rzekł tajemniczo, patrząc w stronę, z której dobiegał głos.
          - Kto?
          - Pies. Czarny pies! Pan go zna?
          - Nie - odparłem z uśmiechem. Ale Piotr, nie zwracając na mnie uwagi, ciagnął dalej, jakby do siebie:
          - Jest zły, bardzo zły. Wskaże coś człowiekowi, przywabi go i zabije. Wie, gdzie są ukryte skarby, i pilnuje ich... Widziałem go przed laty... dawno temu, tam, na górze... na Kamieniu. Zatrzymał się przede mną i zaczął grzebać w ziemi. Dostrzegłem tam coś połyskliwego i chciałem się po to schylić, ale ugryzł mnie w rękę. Niech pan spojrzy... mam tutaj bliznę... Moje szczęście tam było, moje szczęście, ale on nie dał mi się tego dotknąć, chociaż stałem tak blisko. Moje szczęście...
          O ile pamiętam, była to jego najdłuższa i najmniej niedorzeczna wypowiedź, jaką kiedykolwiek usłyszałem. Innymi razy przemawiał chaotycznie i bez związku. O Czarnym Psie już więcej nie wspominał.
          Często skupiał uwagę na zupełnie błahych detalach, pomijając, jak zauważyłem, całość. Kiedy podczas jednej z naszych rozmów obróciłem wzrok na Piotra, spostrzegłem, że z chytrym uśmieszkiem wpatruje się w dewizkę mego zegarka.
          - Podoba ci się? - spytałem serdecznie.
          - Wiadomo. To przecież każdy widzi! - zaśmiał się Piotr.
          Zorientowałem się, że w ogóle nie usłyszał mojego pytania.
          - Co każdy widzi, Piotrze?
          - Co widzi? - krzyknął Piotr, patrząc na mnie z taką mocą i skupieniem, że poczułem się nieswojo. - Co widzi? Że ma pan dziurę. Tutaj. - I wskazując na moją pierś, wykrzyknął: - Nie ma pan serca! Dziurawy!
          - Serca? - spytałem zmieszany.
          Piotr, z największą pogardą, na jaką jego chorą duszę było stać, spojrzał na breloczek w kształcie serduszka.
          - No, a jakże mógłby je pan mieć - dodał nieco spokojniej - skoro powiesił je pan na łańcuszku?
          A jego mroczny, chrapliwy głos przemienił się w jeszcze bardziej ohydny, spazmatyczny chichot. Nawet nie spostrzegłem, kiedy odszedł. Długo stałem w milczeniu, a gdy się rozejrzałem, Piotra już nie było.
          Uświadomiłem sobie z zadowoleniem, że dzięki temu, iż z takim zainteresowaniem zacząłem śledzić zagadkowe zachowanie Piotra, dni mojego pobytu w rodzinnym majątku mijają szybciej.
          Wieczory stawały się coraz dłuższe. I już szykowałem się do wyjazdu, kiedy niespodziewane wydarzenie zatrzymało mnie na miejscu dłużej, niż planowałem.
          Był mglisty jesienny dzień. Mgły, które przez cały ranek i przedpołudnie snuły się po polach, nie całkiem ustąpiły. Szare, mętne niebo wisiało zwycięsko i przygniatająco tuż nad ziemią. Pamiętam ów nieprzyjemny dzień, jakby to wszystko rozegrało się dzisiaj. Piotr jak zwykle wyszedł w południe na gościniec, by ocenić pogodę, w jaką wypadnie mu udać się po obiedzie na pastwisko, i jak zawsze zatrzymał się przed niską bramą z surowego drewna. Dostrzegłem nie po raz pierwszy, jak podstępnie się przy tym uśmiecha. Czując niepokój stawał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i małomówny, i choć w innych przypadkach ten jego nastrój łagodniał nieco, przynajmniej w moim towarzystwie, tym razem moja obecność nie miała nań wpływu. Minął otwartą bramę i zapatrzył się w ostry, długi bretnal, sterczący w górnej belce, na którym niegdyś, jak słyszałem, wisiał poświęcony obraz, pobożnie zawieszony przez moją matkę zaraz po przybyciu do majątku. Być może w dniu mego poczęcia... I obraz zniknął. Powiadano, że Piotr gdzieś go wyniósł. Lecz iż był niespełna rozumu, sprawa rychło poszła w zapomnienie. Po tym swoim zwyczajowym przystanku, Piotr wrócił do zabudowań, wyprowadził konie i wskoczywszy na swoją ulubioną kasztankę ruszył w kierunku niezbyt odległego pastwiska".
          Opowiadający zamilkł. Wbił wzrok w ogień kominka, jakby ciąg wydarzeń chciał sobie dokładniej przypomnieć. Jedynie tykanie zegara ożywiało salonik. Myślami byliśmy całkiem gdzie indziej.
          "Dalszy ciąg mojej opowieści jest na poły snem, który podczas choroby nawiedział mnie aż nazbyt często. Na poły snem, na poły rzeczywistością, intuicyjnie wysnutą relacją tragicznego końca, jaki Piotra spotkał, z wydarzeń, które ów koniec spowodowały. Piotra widziałem wtedy po raz ostatni... całego i żywego. Wczułem się przecież tak bardzo w jego niezbyt skomplikowaną psychikę, iż nie mogę się mylić opisując zdarzenie, którego świadkiem nie byłem.
          Często go widywałem wyjeżdżającego z bramy. Wyjechał, rozejrzał się i przygarbił, całkowicie poddając się ruchom zwierzęcia. Jechał stępa, nie męcząc koni, które rżały z zadowolenia, pochylając czasem ku trawie swe szerokie pyski. Piotr pozostawiał im całkowitą swobodę. Siedział zgarbiony i osowiały na kasztance i tylko od czasu do czasu z niepokojem odrywał się od swych myśli. Lecz widząc, że całe stado podąża za nim wiernie w kierunku wąwozu, uspokajał się i znów zwieszał głowę. Jechał dalej i dalej, jakby w ślad za własnymi myślami. Poddał się owej przemożnej sile, która dopada nas czasem na długich, monotonnych drogach i zniewala do pójścia dalej, poza wyznaczony cel. Coś tajemniczego, co na szczerych pustkowiach kreśli zarysy czarodziejskich krain, a nocą, na rozbrużdżonych drogach poświeca błędnymi ognikami. Coś, przed czym daremnie byśmy się bronili, a co w naszym życiu oznacza zrządzenie losu.
          Było już chyba późno, kiedy Piotr zatrzymał się i pomyślał o powrocie. Gwałtownie wyzwolił się ze swoich myśli. Lęk i groza, które nagle poczuł, zmusiły go do podjęcia szybkiej decyzji. Zawrócił kasztankę i skierował się w stronę wąwozu. Konie, zbyt długim odpoczynkiem już zniecierpliwione, stąpały prędzej, jakby rozumiejąc swojego przewodnika. Zmierzchało szybko, a stalowe, niepewne niebo przymykało horyzont coraz ciaśniej i ciaśniej. Mgły gęstniały złowrogo, jako jedyne możliwe dopełnienie tych pustych ściernisk. Piotr zachęcił kasztankę do kłusa i już po chwili rytmiczny tętent kilkunastu kopyt rozbijał mglistą ciszę. W oddali Piotr ujrzał zarośla porastające stok wąwozu na zakręcie. Miał jeszcze ponad godzinę jazdy.
          Niespokojny, zachęcił swe nieliczne stado do szybszego kłusa, lecz wkrótce, zbliżywszy się do zarośli, zwierzęta przystanęły i dziko zarżały. Piotr pojął szalony niepokój koni. Przeszył go dreszcz i zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł, jak jedwabista sierść kasztanki drży ze strachu.
          Daremnie jednak, rozdzielając razy, usiłował zmusić konie, by ruszyły z miejsca. I w przeczuciu czegoś strasznego spojrzał na krzaki... Dwoje fosworyzujących, rozżarzonych jak węgiel ślepi patrzyło na niego z zarośli. Pociemniało mu w oczach i miał czas na to jedynie, by kurczowo przytulić się do szyi mądrego zwierzęcia. Wiedział, że stoi przed czymś, czego najbardziej się obawiał i o czym już tak wiele słyszał: przed Czarnym Psem. Bestia gotowała się do skoku. Piotr krzyknął, porażony grozą. A kasztanka rzuciła się do galopu.
          Dopiero palący ból ręki i nogi wyrwał go z omdlenia. Otworzył oczy i posłyszał za sobą dobrze znajomy, zgodny rytm kopyt, raz po raz spadających na wilgotną ziemię. Nagle poczuł coś ciepłego na dłoni: krew zwierzęcia, w którego szyję wbił paznokcie, z wolna spływała mu po ręce. W chwili gdy tknięty przeczuciem już miał się obejrzeć za siebie, wstrząsnął nim odgłos ciężko padającego ciała. I niebawem usłyszał, jak zwierzęta, jedno po drugim, stają się ofiarą drapieżcy. Myśl, że i na niego przyjdzie kolej, uderzyła go z przerażającą siłą. Tymczasem kasztanka pędziła jak na skrzydłach. Już tylko ona jedna się ostała; jej kres był bliski, ale zdołała przyspieszyć biegu. Prześladowca jeszcze nie dopadł kolejnej ofiary.
          Była już noc, bezksiężycowa i bezgwiezdna, kiedy dognali na rozstaje.
          Piotrowi migały przed oczyma domy - jeden, drugi, trzeci. Chciał krzyczeć, obudzić ludzi, ale przez ściśnięte gardło nie przeszło ni jedno słowo w obronie własnej.
          Tupot za jego plecami narastał. Piotr czuł już gorącość zielonych, rozżarzonych ślepi i czekał tylko na to, że za moment ostre szpony dosięgną jego ciała. Był już półmartwy, kiedy mignęła mu przed oczyma znajoma brama z surowego drewna, ale nie miał nawet czasu skłonić głowy. Gwałtowne uderzenie zwaliło go z konia. Przez otwartą bramę wpadła na podwórze spieniona i słaniająca się kasztanka.
          W majątku wszyscy już spali. Nie zdziwiło nas, że Piotr się spóźnił. Jednakże jakież było nasze przerażenie, kiedy wczesnym rankiem kredensowy oznajmił nam, że martwy koń leży przed pustą stajnią. Zaczęła się bieganina i dopytywanie o nieszczęsnego Piotra. Nigdzie go nie było.
          Pierwszy przekroczyłem bramę majątku i wyszedłem na drogę. I omdlałem ze zgrozy wobec niesamowitego widoku. Rozszarpany, gdzieniegdzie ogryziony aż do kości, trup Piotra leżał przed bramą, bez głowy. Dopiero kiedy odrobinę się otrząsnąłem i byłem zdolny myśleć, spojrzałem machinalnie w górę, śledząc strużki krwi. Na ostrym gwoździu nad bramą, niczym klątwa, wisiała przybita głowa Piotra, z zakrwawionymi, potarganymi włosami, czołem ku ścianie...
          Dopiero po długotrwałej gorączce i niemocy byłem w stanie opuścić łóżko. I wyjechałem ze swego rodzinnego majątku, ze swej guberni do miasta, które co prawda różnież potrafi zabijać, ale czyni to w sposób zsyłający też zapomnienie".

Przełożył Jacek Bukowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
         

1 komentarz:

  1. Świetne opowiadanie, zło jak widać nie jest wybredne pożera nawet ludzi o słabym rozumie...

    OdpowiedzUsuń