poniedziałek, 24 września 2012

Auguste Villiers de L'Isle-Adam - Tajemnica szafotu


          Kilka dokonanych w ostatnich czasach straceń przypomina mi historię całkiem osobliwą, którą tu opowiem.
          Było to 5 czerwca 1864 roku, o siódmej godzinie wieczorem. Doktor Edmond-Desire Couty de La Pommerais, którego co dopiero przewieziono z Conciergerie do Roquette, siedział odziany w kaftan bezpieczeństwa w celi przeznaczonej dla skazanych na śmierć. Milczący, z nieruchomo przed siebie utkwionym wzrokiem, opierał się plecami o poręcz krzesła. Na jego bladą, chłodną twarz padał płomień stojącej na stole świecy. Dwa kroki przed nim stał oparty o mur strażnik, nie spuszczając go z oka.
          Prawie wszyscy więźniowie są przymuszani do spełniania codziennie pewnej pracy, a z wyliczanego im za to wynagrodzenia zarząd więzienny pokrywa przede wszystkim koszty całunu, którego zazwyczaj nie potrzebuje wcale dostarczać. Jedynie skazani na śmierć uwolnieni są od tego obowiązku.
          Więzień ów był jednym z tych ludzi, którzy nie pozwalają zaglądać sobie w karty. Wzrok jego nie wyrażał ani trwogi, ani nadziei.
          Miał trzydzieści cztery lata. Brunet, średniego wzrostu, o niezwykle smukłej budowie ciała. Włosy na skroniach poczęły w ostatnich czasach lekko siwieć, czoło zdradzało naturę myśliciela. Głos jego był suchy i przytłumiony, ręce - długie i nerwowe. Na twarzy malował się wyraz równowagi, właściwy ludziom świadomym swej wartości. Maniery skazańca odznaczały się pewną, jakby wystudiowaną, elegancją - takim był jego zewnętrzny wygląd.
          Nie zapomniano jeszcze z pewnością, że podczas ostatniej rozprawy przed sądem przysięgłych departamentu Sekwany mecenas Lachaud nie zdołał przełamać wrażenia, jakie wywarło na przysięgłych oskarżenie, sama rozprawa, a w końcu przemówienie końcowe prokuratora, Oskara de Vallee. De La Pommerais oskarżony został o otrucie zbyt silnymi dawkami naparstnicy pewnej zaprzyjaźnionej z nim damy - pani de Pauw - z motywów chciwości i z pełnym rozmysłem. Ponieważ przysięgli uznali go winnym, został na podstawie paragrafów 301 i 302 Kodeksu Napoleońskiego skazany na karę śmierci przez zgilotynowanie.
          Tego właśnie wieczora, 5 czerwca 1864 roku, nie wiedział jeszcze, że jego prośba o przeprowadzenie rewizji procesu, jako też podanie wniesione przez krewnych skazańca o audiencję u cesarza, którego chcieli błagać o ułaskawienie, zostały odmownie załatwione. Lepiej poszczęściło się jego obrońcy, który uzyskał co prawda dostęp do Jego Cesarskiej Mości, ale monarcha wysłuchał go tylko z roztargnieniem. Nawet czcigodny ojciec Crozes, który przed każdą egzekucją spieszył do Tuileries, by wyżebrać łaskę dla skazanego, powrócił tym razem bez odpowiedzi. Czyż bowiem nie równałoby się to zniesienu kary śmierci, gdyby jej w takich warunkach nie zastosowano? Trzeba było dać odstraszający przykład! Ponieważ wedle przekonania trybunału nie mogło być mowy o wznowieniu procesu i w każdej chwili spodziewano się zatwierdzenia wyroku, powiadomiono kata, pana Hendreicha, że dnia dziewiątego tego miesiąca, o piatej godzinie rano, skazaniec zostanie oddany w jego ręce.
          Nagle rozległ się w korytarzu więziennym łoskot uderzających o kamienne płyty kolb karabinów - straż prezentowała przed kimś broń. Klucz zazgrzytał w zardzewiałym zamku, drzwi rozwarły się. W półcieniu zamigotały bagnety i na progu ukazał się dyrektor Roquette, Beauquesne, w towarzystwie jakiegoś gościa. De La Pommerais podniósł głowę i na pierwszy rzut oka poznał w nim sławnego chirurga, Armanda Velpeau.
          Na skinienie dyrektora strażnik oddalił się. Po cichym zaprezentowaniu cofnął się również Beauquesne. Dwaj koledzy pozostali sam na sam i spojrzeli sobie nawzajem badawczo w oczy.
          Milcząc zaofiarował La Pommerais gościowi miejsce na swoim stołku, sam zaś usiadł na tapczanie, z którego już niedługo miał być po raz ostatni brutalnie zbudzony. Ponieważ w celi było dość ciemno, sławny lekarz usadowił się tuż obok "pacjenta", by móc go lepiej obserwować i swobodniej, choć przyciszonym głosem, z nim rozmawiać.
          Velpeau osiągnął był właśnie w tym czasie sześćdziesiąty rok życia i stał u szczytu swej sławy. Przejął po Larrey'u fotel kierowniczy w Instytucie Medycznym, jak też był pierwszym i najwybitniejszym profesorem paryskiej kliniki chirurgicznej. Jego prace, które wyróżniały się niezwykle przekonywującą jasnością i żywym obrazowaniem, uczyniły z niego pierwszorzędną powagę nauk patologicznych, a także jako praktyk cieszył się opinią najwybitniejszego autorytetu sulecia.
          Milczenie pierwszy przerwał Velpeau:
          - Między nami, lekarzami - rzekł - należy unikać wszelkiego zbędnego współczucia. A zresztą i ja sam popadłem w nieuleczalne niedomaganie gruczołów, które nieomylnie w ciągu dwóch, góra trzech lat skończyć się musi mą śmiercią. I chociaż ta nieuchronna godzina ma dla mnie wybić wprawdzie nieco później niż dla pana, nie mniej jednak i ja zaliczam się do skazańców. Pragnąłbym więc bez ogródek mówić o tym, co mnie tu sprowadziło.
          - Sądząc z tych słów moje położenie jest rozpaczliwe, czy tak doktorze? - przerwał mu La Pommerais.
          - Obawiam się, że tak - odpowiedział Velpeau.
          - Czy dzień mojego stracenia jest już wyznaczony?
          - Tego nie wiem. Ponieważ jednak dotąd nie wiadomo nic o ostatecznym postanowieniu w sprawie pańskiego losu, może pan liczyć na kilka dodatkowych dni.
          La Pommerais otarł rękawem kaftana zimny pot z pobladłego czoła.
          - Niech się więc stanie! Jestem przygotowany, już od dawna! Im prędzej, tym lepiej!
          - Ponieważ, przynajmniej dotychczas, nic jeszcze nie jest mi wiadomym o pańskim losie, propozycja, z którą do pana przyszedłem, jest oczywiście tylko warunkowa. Jeśli zostanie pan ułaskawiony, tym lepiej! Jeśli nie...
          Sławny chirurg zamilkł.
          - Jeśli nie? - zapytał La Pommerais.
          Bez słowa odpowiedzi wyciągnął Velpeau z kieszeni małą kasetkę z narzędziami chirurgicznymi, otworzył ją i wyjął lancet, którym przeciął lekko kaftan na przegubie lewej ręki skazańca, a następnie ujął go za puls.
          - Panie de La Pommerais - rzekł następnie - pański puls zdradza mi, że posiadasz pan niezwykle zimną krew i siłę woli. To, co mam panu oznajmić i co pozostać musi tajemnicą jest prośbą, jaka nawet lekarzowi o pańskiej energii i człowiekowi, który tak głęboko sięgnął w tajemnice wiedzy i dawno już wyzwolił się od wszelkiej trwogi przed śmiercią, mogłaby wydawać się jednak ekstrawagancją, a może nawet zbrodniczym szyderstwem. Sądzę jednak, że znamy się wzajemnie. Myślę, że podda pan moją propozycję głębokiej rozwadze, choćby był pan nią w pierwszej chwili bardzo przykro dotknięty.
          - Przyrzekam wysłuchać pana jak najuważniej - powiedział La Pommerais.
          - Wie pan o tym - począł na nowo Velpeau - że jednym z najciekawszych zagadnień współczesnej fizjologii jest problem stwierdzenia, czy skoro głowa zostanie oddzieloną od tułowia pozostaje jeszcze potem w mózgu ludzkim jakiś cień pamięci, wrażeń lub uczuć...
          Pod wpływem tych niespodziewanych słów skazaniec zadrżał, ale opanowawszy się odparł zupełnie spokojnie.
          - Doktorze, zanim pan tu przyszedł, również rozmyślałem nad tym problemem, który - sam pan przyzna - jest dla mnie podwójnie interesujący.
          - Czy zna pan prace, jakie na ten temat publikowali Seumering, de Sue, de Sedillot, de Bichat, i inne aż do najnowszych czasów?
          - Oczywiście. Byłem nawet obecnym przy sekcji zwłok straconego zbrodniarza.
          - Ach, o tym nie mówmy! Czy ma pan jasne wyobrażenie ze stanowiska chirurgicznego o gilotynie i jej działaniu?
          La Pommerais obrzucił doktora Velpeau przeciągłym, badawczym spojrzeniem, a potem odpowiedział chłodno:
          - Nie, profesorze.
          - Zbadałem dziś tę maszynę jak najsumienniej i jak najdokładniej - ciągnął dalej Velpeau - i muszę przyznać, że jest skończenie doskonałym narzędziem. Spadający nóż działa równocześnie jak sierp i młot, w przeciągu jednej trzeciej sekundy przecinając szyję delikwenta. Zgilotynowany nie może uczuć najmniejszego bólu pod uderzeniem spadającego jak piorun ciosu, tak samo jak żołnierz, którego na polu bitwy kula nagle oberwała ramię. Brak czasu kompletnie uniemożliwia i anuluje jakiekolwiek wrażenie. Możliwe jednak, że istnieje ból następczy. Pozostają przecież dwie, zdrowemu ciału gwałtownie zadane, wielkie rany. Czyż Julia Fontenelle na podstawie pewnych dowodzeń nie zapytuje, czy właśnie ta szybkość nie pociąga za sobą bardziej bolesnych skutków, jak stracenie za pomocą miecza albo topora?
          - Również Berard stawia podobną hipotezę - odpowiedział La Pommerais.
          - Ja jednak mam to głębokie przekonanie, poparte przeszło setką przykładów i mymi specjalnymi obserwacjami, że w tej samej chwili, w której głowa zostanie oddzielona od tułowia, gaśnie kompletnie wszelkie uczucie bólu. Nawet najbardziej trwożliwych pod tym względem powinno uspokoić to, że tętno serca wskutek gwałtownej utraty czterech do pięciu litrów krwi, która nierzadko bluzga na metr dookoła, nagle ustaje. Zaś co do nieświadomych drgawek ciała, którego proces życiowy został tak nagle przerwany, nie są one w większym stopniu oznakami jakiegoś uczucia bólu, jak drgania na przykład odciętej nogi, której nerwy i muskuły ściągają się, przy czym jednak nie odczuwa się żadnego bólu. Twierdzę, że nerwowa gorączka niepewności, owe uroczyste, fatalne przygotowania, nagłe przebudzenie z rannego snu, tworzą jedynie tę straszną i dręczącą stronę ceremonii gilotynowania. Podczas samej egzekucji nie odczuwa się nic, a mniemany ból przy tym jest urojony! Jeśli nie doświadcza się już gwałtownego uderzenia w głowę, a nawet nie zachowuje się po nim żadnego wspomnienia, i jeśli już zwykłe znieczulenie stosu pacierzowego powoduje przejściowy brak odczuwania, jakżeż więc miałoby nie wystarczyć odcięcie głowy, przecięcie kręgosłupa, przerwanie organicznego połączenia między sercem a mózgiem, by zniszczyć w ludzkiej istocie wszelkie doznanie bólu? Inaczej być nie może! Pan o tym wie tak samo dobrze jak ja.
          - Mam nawet wrażenie, że ja o tym wiem lepiej! - odpowiedział La Pommerais - a w istocie nie jakiś wielki fizyczny ból, który przy tej straszliwej katastrofie zaledwie odczuty, już zostaje stłumiony gwałtownie następującą śmiercią, jest tym, czego się obawiam. Ja obawiam się czegoś całkiem innego.
          - Czy zechce pan wytłumaczyć mi, o co panu chodzi? - zapytał Velpeau.
          - Proszę więc mnie posłuchać - powiedział La Pommerais po chwili milczenia - jest rzeczą stwierdzoną, że organa pamięci i woli, o ile mają swe siedlisko w tych samych połaciach mózgu, jak to na przykład stwierdzono u psa, pozostają nienaruszone cięciem noża. Znam cały szereg niewątpliwych i w najwyższym stopniu niepokojących wypadków, które potwierdzają to i czynią w moich oczach rzeczą niemożliwą, by ścięty zaraz po egzekucji zatracał świadomość. Legenda opowiada, że głowa odcięta od tułowia, jeśli przemówi się do niej natychmiast po ścięciu, spoziera na mówiącego. I to miałoby być mimowolnym ruchem nerwów - jedynie tzw. odruchem? To są tylko czcze słowa!
          - Czy przypomina pan sobie - kontynuował - wypadek, który zaszedł w klinice bresteńskiej, kiedy głowa pewnego majtka w pięć kwadransów po odcięciu jej od tułowia gwałtownym ruchem szczęk przegryzła włożony jej między zęby ołówek? Jest to zaledwie jeden z tysiąca przykładów. Zatem jedyną pozostającą jeszcze do rozstrzygnięcia kwestią jest stwierdzenie, czy po ustaniu hematozy, to co nazywamy właściwą jaźnią człowieka, mogłoby jeszcze oddziaływać na wykrwawioną głowę?
          - Jaźń żyje tylko w całym, nierozdzielnym ciele ludzkim - rzekł Velpeau.
          - Mlecz pacierzowy - odparł La Pommerais - jest tylko przedłużeniem małego móżdżku. Gdzie jest więc siedziba ludzkiej duszy? Któż zdoła to wyjaśnić? Zanim upłynie osiem dni, dowiem się tego niechybnie - i znowu zapomnę...
          - Może od pana zależy właśnie, by ludzkości po wieczne czasy wyjaśnioną została ta tajemnica! - odpowiedział powoli i z naciskiem Velpeau, spoglądając z mocą w oczy skazańca. - Nie owijając dłużej w bawełnę przyznaję, że to jest powód dla którego tu przyszedłem.
          - Występuję tu jako poseł najznakomitszych naszych kolegów z paryskiego fakultetu. Oto mam tu przez cesarza podpisane pozwolenie swobodnego odwiedzania pana. Pismo to zawiera daleko idące pełnomocnictwo, które w razie potrzeby wystarczy do przełożenia terminu pańskiej egzekucji.
          - Proszę mówić jaśniej, gdyż przestaję pana rozumieć - odpowiedział zmieszany de La Pommerais.
          - A więc, panie de La Pommerais, w imię wiedzy, która jest nam obu tak nieskończenie drogą i której męczenników trudno się doliczyć, przemawiam tu do pana. Mimo że wydaje mi się rzeczą w najwyższym stopniu wątpliwą, żeby zawarty między nami układ mógł być rzeczywiście przeprowadzony, przychodzę tu, by prosić pana o największy dowód energii i odwagi, jaki człowiek jest w możności w ogóle złożyć. Jeśli zostanie odrzuconą pańska prośba o ułaskawienie, zostanie pan zmuszony do poddania się najbardziej przykrej operacji, jaka w ogóle istnieje. Stanowiłoby to niesłychaną zdobycz ludzkiej wiedzy, gdyby człowiek tego rodzaju jak pan, przystał na to, by po egzekucji udzielić nam pewnej wiadomości, chociaż nawet przy najlepszej pańskiej woli usiłowanie pańskie najprawdopodobniej spełznie na niczym. Jednak, przyjąwszy, że tego rodzaju eksperyment nie wydaje się panu już w samym swym założeniu śmiesznym, byłaby to jedyna wprost sposobność - i to nie bez szans powodzenia - by w cudowny sposób wzbogacić i rozjaśnić nowożytną fizjologię. Takiej okazji nie należałoby poniechać, a na wypadek, gdyby udało się panu po egzekucji przesłać nam jakiś znak porozumiewawczy, uzyskałby pan imię, którego naukowa sława zmazałaby kompletnie wspomnienie pańskiego aspołecznego postępku.
          - Ach! - odpowiedział La Pommerais z uśmiechem skazańca - zaczynam już pojmować. Reczywiście, Michelot uczy nas, że tajemnica procesu trawienia została odkrytą przy straceniach! A więc, jakiegoż rodzaju będzie ów eksperyment, którego chce pan spróbować? Prąd galwaniczny? Podrażnienie rzęs? Infekcje krwi? Ale z tego wszystkiego nie da się wiele wywnioskować...
          - Samo przez się jest zrozumiałym, że skoro tylko smutna ceremonia zostanie dopełniona, śmiertelne szczątki pana spoczną spokojnie w ziemi i żaden z naszych skalpeli ich nie tknie! To nie! Ale skoro tylko nóż opadnie, będę stał naprzeciw pana, tuż koło gilotyny. Kat jak najszybciej odda pańską głowę w me ręce. A wtedy - eksperyment jest właśnie dzięki swej prostocie tak niezwykle doniosły - zawołam panu do ucha: "panie de La Pommerais, czy pomny zawartego między nami za życia układu może pan w tej chwili podnieść i opuścić trzykrotnie powiekę prawego oka, trzymając drugie oko szeroko otwarte?". Jeśli w tym momencie poza ewentualnymi innymi skurczami pańskiej twarzy zdoła pan nam dowieść tym trzykrotnym mrugnięciem, że mnie pan usłyszał i zrozumiał, że na mocy pańskiej energii i pamięci panuje pan nad mięśniami wprawiającymi w ruch powieki, nad nerwem kości jarzmowej i spojówki, odda pan tym wiedzy ludzkiej ogromną przysługę i obali rezultat naszych dotychczasowych doświadczeń. I proszę ani na chwilę nie wątpić, że moim staraniem będzie, by imię pańskie zostało przekazane potomności nie jako imię zbrodniarza, ale bohatera wiedzy.
          De La Pommerais zdawał się być do głębi wstrząśnięty tą niezwykłą prośbą. Z powagą spoglądał na chirurga szeroko otwartymi oczyma i przez kilka minut trwał bez ruchu w głębokim milczeniu. Potem wstał i pogrążony w myślach począł chodzić powoli tam i z powrotem po celi. Wreszcie smutno potrząsnął głową:
          - Straszliwa siła uderzenia uniemożliwi mi to w zupełności. Zdaje mi się, że wykonanie pańskiego planu przwyższa możność sił ludzkich. Poza tym istnieje twierdzenie, że różną jest siła żywotna u zgilotynowanych. Mimo to proszę przyjść do mnie znowu w dzień egzekucji. Wtedy powiem panu, czy jestem gotów przystać na tę straszną, a może zwodniczą próbę. Jeśli zaś nie, liczę na pańską dyskrecję i - jak ufam - pan postara się o to, by głowa moja mogła spokojnie skrwawić się w przeznaczonym do tego cynowym wiadrze.
          - Do rychłego zobaczenia, panie de La Pommerais! - powiedział, również podnosząc się ze swego miejsca, Velpeau. - Niechże pan tę sprawę dokładnie rozważy.
          Pożegnali się milczącym ukłonem, po czym doktor Velpeau opuścił celę. Strażnik powrócił, a skazaniec wyciągnął się zrezygnowany na swej pryczy, by spać lub może rozmyślać.

***

          W cztery dni później, o godzinie wpół do szóstej rano, weszli do celi: Beauquesne, ojciec Crozes oraz Claudes i Potier, urzędnicy cesarskiego trybunału. Zrywając się nagle ze snu poznał natychmiast La Pommerais, że nadeszła fatalna godzina. Bardzo blady powstał z tapczanu i prędko się ubrał. Potem około dziesięć minut rozmawiał szeptem z księdzem Crozes, który go już przedtem wielokrotnie w więzieniu odwiedzał. Znaną jest entuzjastyczna pobożność i pełna oddania miłość bliźniego, które łączył w sobie ten święty człowiek i dzięki którym udawało mu się przynosić skazanym pociechę i pomoc w ich ostatniej godzinie. Skoro następnie de La Pommerais spostrzegł wchodzącego doktora Velpeau, zwrócił się do niego i cicho powiedział:
          - Wyćwiczyłem się w tym, niech pan spojrzy.
          I gdy odczytywano wyrok, trzymał prawe oko mocno przymknięte, lewym zaś uważnie patrzył na chirurga. Tak zwana ostatnia toaleta szybko została ukończona. Zauważono, że nie zaszedł tu obserwowany u innych skazańców fenomen momentalnego siwienia włosów pod dotknięciem nożyczek przy strzyżeniu karku. Gdy następnie ksiądz półgłosem odczytał mu pożegnalny list żony, zalały twarz skazańca gorące łzy, które duchowny otarł mu delikatnie wyciętymi przedtem z kołnierza koszuli skazańca płatkiem. Gdy stanął potem gotów już do drogi w zarzuconym na ramiona płaszczu, zabrzęczały kajdany u jego rąk. Nie przyjął ofiarowanej mu szklanki wódki, po czym smutna eskorta ruszyła w drogę. Gdy dochodzili do portalu więzienia, wzrok skazanego padł na kolegę, doktora Velpeau. Pozdrowił go i powiedział szeptem:
          - Tymczasem! Do zobaczenia!
          Otworzyły się nagle żelazne wrota i rozstąpiły szeroko przed skazańcem. Świeży wiatr poranny wionął we wnętrze więzienia. Dzień poczynał właśnie szarzeć. Przed oczami idących zawidniało rozległe podwórze więzienne, otoczone kordonem kawalerii. Naprzeciw wyjścia ujrzeli ustawionych w półkole konnych żandarmów, którzy przy zjawieniu się smutnego orszaku wyciągnęli z pochew szable. W głębi majaczył szafot. W pewnym od niego oddaleniu można było dostrzec przedstawicieli prasy, którzy na widok smutnego korowodu obnażyli głowy.
          Ale całkiem w dali, zza zamykających plac wielkich drzew, dochodził odgłos niespokojnego falowania i pogwar ciekawego tłumu, który już całą noc na progach wyczekiwał, aby być świadkiem tego strasznego widowiska. Na dachach oraz w oknach sąsiednich restauracji i szynków widać było dziewczęta w pomiętych jedwabnych sukniach, z bladymi, niewyspanymi twarzami. Kilka z nich trzymało jeszcze w ręce kieliszki z szampanem. Obok nich zjawili się również niewyspani panowie w wieczorowych strojach. Wszyscy oni wychylali się mocno z okien i nie spuszczali oczu z dokonywanego przed nimi smutnego obrzędu, a jaskółki z świergotem przelatywały w przeczystym rannym powietrzu, krążąc to tu, to tam.
          Ostra i ponura sylwetka gilotyny odcinała się na horyzoncie, a wśród jej groźnie wzniesionych ramion przebłyskiwało jeszcze światło ostatniej gwiazdy.
          Na ten widok zadrżał skazaniec, lecz szybko zapanował nad sobą i pewnym krokiem zbliżył się do rusztowania. Spokojnie wszedł po schodach na platformę. Zaciemniając zachodzącą gwiazdę, błyszczał straszny trójkątny nóż w swych czarnych ramach. Stanąwszy przed złowróżbną maszyną ucałował najpierw La Pommerais krucyfiks, a potem jeden ze swych obciętych loków, który miał dla niego w przechowaniu ojciec Crozes i teraz mu do pocałunku podał:
          - Dla niej! - szepnął.
          Dokładnie można już było rozróżnić kontury pięciu postaci, stojących na szafocie. Panowało w tej chwili tak straszne milczenie, że trzask łamiącej się gdzieś w oddali pod jakimś gapiem gałęzi i czyjś ohydny śmiech szedł wyraźniej aż do tej smutnej grupy. Skoro potem zegar począł oznajmiać szóstą godzinę, której ostatniego uderzenia nie miał już usłyszeć La Pommerais, dostrzegł skazaniec stojącego na wprost niego, z jedną ręką opartą na rusztowaniu, swego kolegę, doktora Velpeau, który bacznie go obserwował. Skazany zebrał się w sobie i zamknął oczy.
          Szybko odblokowano dźwignię. Guzik ustąpił pod naciskiem i nóż runął. Straszliwe uderzenie wstrząsnęło platformą. Przerażone konie żandarmów stanęły dęba. Drżało jeszcze w powietrzu echo strasznego ciosu, gdy już głowa ściętego znalazła się w nieubłaganych dłoniach chirurga, zalewając krwią jego ręce, manszety i ubranie.
          Straszna była - ponura i przeraźliwie blada - ta twarz, która teraz z groźnie ściągniętymi brwiami, z szeroko rozwartymi oczyma i rozdziawionymi ustami martwo spoglądała na doktora Velpeau. Broda na samym zewnętrznym krańcu dolnej szczęki była uszkodzona.
          Velpeau szybko pochylił się nad głową i krzyknął jej w prawe ucho umówione pytanie. I choć był to niezwykle hartowny człowiek, przejął go zimny dreszcz zgrozy, gdy powieka prawego oka opadła, podczas gdy lewe szeroko rozwarte nie przestawało na niego spoglądać.
          - Na Boga! - zawołał Velpeau - powtórz ten znak jeszcze dwa razy!
          Jakby nadludzkim wysiłkiem poruszane, zadrgały rzęsy, lecz powieka nie podniosła się po raz drugi. W parę sekund później twarz stała się zimna, sztywna i nieruchoma. Wszystko skończyło się.
          Doktor Velpeau oddał martwą głowę z powrotem w ręce kata, który położył ją, jak zwyczaj nakazuje, między nogi skazanego.
          Sławny chirurg zanurzył ręce w wielkim kuble wody, przygotowanej do obmycia szafotu. Tłum wokół niego rozchodził się, nie rozpoznając sławnego medyka i nie zwracając nań uwagi. W milczeniu osuszył ręce.
          Potem powolnym krokiem, z czołem zasnutym ciężkimi myślami, udał się do swego powozu, oczekującego go u bramy więzienia. Wsiadając spostrzegł więzienny wózek pogrzebowy, pędzący ostrym kłusem ku cmentarzowi na Montparnasse.

Przełożyła Wanda Tomaszewska

Opowiadanie znajduje się w antologii Maska śmierci. Opowieści niezwykłe, tom 1,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2008
Oraz w zbiorach autora: Tajemnice szafotu; Opowieści okrutne i inne utwory.          

1 komentarz:

  1. Opowiadanie ciekawe, jednak widzę że autor zainspirował się pewnym naukowcem który powiedział że będzie mrugać po ścięciu głowy i zdołał kilkanaście razy zamrugać zanim światło życia zgasło w nim na dobre.

    OdpowiedzUsuń