poniedziałek, 29 października 2012

Ibuse Masuji - Kwiaty śliwy i mroku


          Wydarzyło się to w dzielnicy Bentenchou Ushigome pewnej nocy, dokładnie: w zeszłym roku dwudziestego marca o drugiej nad ranem. Głodny byłem jak pies, na dodatek w kiepskim humorze i zdążałem przed siebie, szukając jakiejś jadłodajni. Podnosząc kołnierz płaszcza popatrzyłem w górę: zza ogrodzenia samotnej willi wyjrzały ku mnie białe kwiaty śliwy. W tejże samej chwili, w tej samej dosłownie sekundzie, wyłonił się z ciemności mężczyzna. Wychynął chwiejnie zza elektrycznego słupa, zagrodził mi drogę, nachylił się ku mnie i krzyknął:
          - Słuchaj no, ty tam! Powiedz, czy mam krew na twarzy?
          Podskoczyłem ze strachu. W mętnym świetle latarni spostrzegłem, że mężczyzna miał na prawym policzku świeżą ranę zadaną wyjątkowo silnym ciosem, a pod nosem i koło ust jeszcze dwa zadraśnięcia. Z rozciętych miejsc monotonnie ciekła mu krew na kołnierz, więc się bez ustanku ocierał. Był jak ja w płaszczu i pilśniowym kapeluszu.
          - O, tak! Poważne rany. Czy ktoś pana pobił? - spytałem cofając się o kilka kroków. Bo z jego zachowania wyczułem, że nie ochłonął jeszcze ze wzburzenia po niedawnej pijackiej burdzie. A tu raptem mężczyzna chwyta mnie za kołnierz, ciągnie, omal mi go nie urwie, i nie puszcza.
          - No, puszczaj pan!
          - Nie puszczę! Ja chcę wnieść oskarżenie! Bo pobili mnie strażacy, czterech czy pięciu! Ja skarżę, a ty będziesz moim świadkiem.
          - Niemożliwe, ja niczego nie widziałem! I czy to przypadkiem nie pan zaczepił tych strażaków?
          - Skądże, pijany byłem i nic nie pamiętam. Do czego to podobne, żeby strażacy czy tam jacyś inni człowieka bili! Będziesz moim świadkiem.
          - Nie, nie będę. Mogę najwyżej zaświadczyć, żeś pan został mocno poturbowany. O, tam jest posterunek.
          Z dala błyszczały światła posterunku na Ekicho.
          - Tak prawdę mówiąc - odparł nieznajomy - mieszkam tu blisko, nie chcę się tam pokazywać. Bo mógłbym mieć kłopoty w pracy. Cóż, chcąc nie chcąc, trzeba zrezygnować.
          Na koniec jakkolwiek pijany i zaczepny przemówił całkiem rozsądnie. Ale kiedy się zabierałem do odejścia, ponownie chwycił mnie za klapy.
          - Odchodzisz - spytał - tak szybko? A co ja powiem szefowi, jak wrócę do sklepu? Po tych ranach pozna przecie, że się biłem.
          - Racja. Pokaż pan raz jeszcze te rany. Jakaś rada chyba się znajdzie.
          - No, jak? Mocne stłuczenie?
          Z bliska pokazywał mi swoje skaleczenia, a ja siląc się na spokój, jak lekarz dokonywałem oględzin.
          - O tak, niewąskie! - Lewą rękę wsunąłem w kieszeń płaszcza, prawą trzymałem pijaka pod brodę, obracając nią w prawo i w lewo, na dół i do góry. - Naturalnie... Głowę trochę wyżej. Co za łotry! Ta rana na policzku pewnie zadana końcem kija, a może czymś innym?
          - Sam nie wiem, pijany byłem.
          - Koło warg rozcięte. Zęby się nie chwieją?
          - Nie. - Pomacał językiem. - W porządku.
          - To dobrze. Jak pan wrócisz, powiesz szefowi, żeś pijany jechał tramwajem, stał na stopniu bez trzymania, wiatr cię owiewał... Aż tu raptem tramwaj skręca, pan lecisz i koziołkujesz! Spadłeś, powiesz, prosto na kamienie wykopane z trotuaru. I rozciąłeś sobie policzek.
          - Aha! Dobra, tak powiem!
          - Wprawdzie wygląda to trochę gorzej, ale może ci się uda, kto wie. - Puściłem brodę pijaka i dodałem jeszcze: - Pamiętaj pan i koniecznie powtarzaj, żeś był pijany i że spadłeś brodą w dół.
          - Tak, tak. Dzięki ci. Mądrala z ciebie.
          Gość nadął się, zadyszał i chwiejąc się na nogach splunął przed siebie.
          - No to wszystkiego dobrego! - Chciałem wreszcie odejść.
          Mężczyzna dogonił mnie.
          - Co, idziesz już? Jakby nigdy nic?
          Sądziłem, że zamierza mi towarzyszyć, ale nie, wyciągnął tylko rękę. Jak to bywa zwyczajem pijanych, wymienić chciał uścisk dłoni. Podałem mu więc rękę. Myliłem się, bo ten usiłuje mi wcisnąć jakieś pieniądze! Cofam się, jedna z monet spada, stuka o bruk. Teraz natręt jedną ręką przytrzymuje mnie, drugą szuka po ziemi, w ciemności. Znalazł, ogląda w świetle latarni.
          - O, przepraszam, to miedziaki!
          Śpiesznie chowa drobne do kieszeni, wyciąga coś innego. Kiedy uśmiecham się z przymusem i wypatruję chwili, by odtrącić jego rękę i uciec, wsuwa mi coś szybko do kieszeni płaszcza. Wyjmuję, patrzę: banknot pięcioyenowy.
          - Chcesz mi pan dać ten banknot? Nie, nie... - Kładę pieniądze na miękkim rondzie jego kapelusza. Usiłuję się wyrwać, ale gość trzyma mocno. Chwyta mnie za klapy, zaczyna tarmosić.
          - Przestań, przestań! Co robisz?!
          - Bo nie bierzesz, bezczelny! Ej, bo ja się na ciebie poskarżę, żeś mnie pobił!
          Widzę, że jest silny, i już mnie dusić zaczyna.
          - Czekaj! - Teraz jestem zmuszony pijaka uspokajać. - Czekaj, biorę!
          - To masz. Bo ja się nie dam obrażać.
          - Wezmę jutro rano.
          - Znowu?! Nie mówże tak!
          - Brutal! Puść, już biorę.
          Mężczyzna podnosi banknot, który tymczasem upadł, wpycha mi do kieszeni, a wygląda groźnie, że bez kija nie przystąp.
          - Wobec tego - mówię - zróbmy tak: kupię jutro ciastek czy czego innego i przyjdę cię odwiedzić. Zobaczę się z szefem, powiem, że przyniosłem ci ciasteczka, przy okazji mogę opowiedzieć co trzeba o tramwaju...
          - Dobra myśl! - I napastnik na powrót przybiera pozę nieszkodliwego pijaka.
          - Podaj mi swój adres.
          Mężczyzna patrzy chwilę podejrzliwie, wreszcie bełkotliwym głosem mówi:
          - Jestem Murayama Junkichi. Adres: Tsurumakichou numer 37, u pana Ishikawy.
          Zaginam palcami banknot, to na dwoje składam, to na czworo, i staram się zapamiętać: u pana Ishikawy, Murayama Junkichi. Numer 37, u pana Ishikawy, Murayama...
          - Dobra, dobra. Nie zapomnij o ciastkach. Powiesz, że dla kierownika.
          - Nie zapomnę. U pana Ishikawy.
          Zadowolony Murayama oddala się wreszcie chwiejnym krokiem. Co do mnie, odechciało mi się teraz szukać jadłodajni, banknot, który wziąłem, palił mnie i gnębił.


          Wczesnym rankiem odwiedził mnie Tawa Yasuo, mój kolega ze studiów. Pracował teraz na giełdzie z ramienia firmy Yamakanai. Akurat wpadła mu gotówka i chciał mnie zaprosić na obiad. Niecierpliwie mnie popędzał, tak że się tylko w pośpiechu umyłem i wyszliśmy.
          - Jestem przy forsie, stawiam ci - powiedział.
          Poszliśmy do cukierni "Beniya" w dzielnicy Kagurazaka i napchaliśmy się do syta.
          Tawa odwiedzał mnie zwykle kilka razy na miesiąc i zawsze opowiadał o kombinacjach na giełdzie. O mnie zaś, który się imałem przygodnych zajęć, na przykład drukarskiej korekty, mawiał tak:
          - Któż to widział, żeby prowadzić takie nieustabilizowane życie. Nie chodzi tu nawet o zawód, ale cóż za skromne wymagania! Startuj w przyszłość. Więcej humoru, z humorem!
          Pewnego razu przyniósł skądś krótkie damskie kimono z czerwoną jedwabną podszewką. Obrócił je podszewką na wierzch i powiesił na kołku, gdzie zazwyczaj sterczał kapelusz; o tak, choć trochę będzie tu weselej!
          - Weselej? Jakże mogę, tak ni stąd, ni zowąd, być wesoły?
          - Bo ty się wyłączasz ze świata, alienujesz. Ja tu wprowadzę innego ducha. Tylko weselej, z życiem!
          Nie, nie bardzo mu się udawało mnie rozruszać.


          Z cukierni wróciliśmy do mego pokoju i gadaliśmy do wieczora. W rezultacie nie spełniłem swojej obietnicy i nie odwiedziłem Murayamy Junkichiego. A kiedy Tawa czytał wieczorną gazetę, ja pisałem list - ekspres do Murayamy.


          WP Murayama Junkichi


Dziś rano niespokojny o twe zdrowie, chciałem cię odwiedzić, niestety, nie mogłem. Przyszedł mój przyjaciel i musiałem zostać w domu, wobec czego poprzestaję na liście. Bo przecie ostatnio tak gwałtownie skaczą ceny akcji, więc właśnie naradzamy się nad tym obaj z przyjacielem. Daruj, jeśli sprawiłem ci zawód. A co do wczorajszego wypadku, to zawinił konduktor, bez dwu zdań! Ty byłeś całkiem pijany, a on zupełnie nie uważał. Choć powinien był zwrócić ci uwagę, nim tramwaj wziął zakręt. Tymczasem nie: stałeś na stopniu, bez żadnego oparcia, wiatr cię owiewał... Kiedy tramwaj nagle skręcił, spadłeś głową na dół, w dodatku nieszczęśliwie, prosto na płyty chodnikowe, bo akurat prowadzono roboty drogowe. Więc zraniłeś sobie tak boleśnie wargi i policzek. Wtedy pośpiesznie podskoczyłem, żeby przyjść ci z pomocą, zapytałem o adres.
Cóż to za numer z tego motorniczego! Mogłeś się zabić, a on nawet nie przyhamował. Absolutnie potępiam ten niehumanitarny czyn. Najbardziej boję się dla ciebie ropnego zapalenia. Uważaj więc na siebie. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. Wypada cię odwiedzić choćby dziś, ale jak powiadam, jestem zajęty różnymi sprawami, dyskutuję tu z moim przyjacielem nad problemami giełdowymi itd., tak że muszę zrezygnować. Jak tylko znajdę trochę czasu, niezawodnie cię odwiedzę. Nie gniewaj się. Wracaj szybko do zdrowia, czego gorąco ci życzę!

21 marca wieczorem.


          Nie podpisałem się jednak ani nie podałem adresu. Bo szczerze mówiąc, wszystkie pieniądze otrzymane tej nocy rozeszły się; na papierosy, na koperty, na kolacje, na naprawę moich drewniaków. Więc gdy myślałem o banknocie pięcioyenowym, o ciastkach, które obiecałem, czułem się gorzej niż złodziej. Jako mały chłopiec zwędziłem kiedyś pieniążek sprzed posągu Buddy, żeby kupić haczyk na ryby, a przecież nie przejmowałem się tak jak teraz.


          Minęło kilka miesięcy. Dwudziestego szóstego każdego miesiąca otrzymywałem pensję, miałem więc trochę gotówki. Wybierałem zatem jak najnowszy banknot pięcioyenowy i wkładałem go do stojaka na pióra na środku stołu; tak, że w każdej chwili mogłem Murayamie zwrócić dług! Uspokajałem się od razu, nie czułem wtedy potrzeby odwiedzać tego faceta ani oddawać pożyczki. Tylko że nie zdołałem długo utrzymać tych pieniędzy. Bo każdego dziesiątego musiałem zapłacić dostawcy ryżu i innych podstawowych produktów. W ten sposób przez szesnaście dni, aż do popołudnia dwudziestego szóstego żyłem w nieustannym lęku, tramwajem nawet jeździłem na gapę. I wreszcie sięgałem po banknot zatknięty w stojaku na pióra - banknot, który zwrócić miałem Murayamie!
          Rok upłynął, a ja ciągle odkładałem i wyjmowałem banknot ze stojaka. Póki banknot leżał w spokoju, wyrzuty sumienia milkły. Ale kiedy go wydałem, trząsłem się ze strachu, żeby się nie spotkać z Murayamą. A nuż mnie chwyci znienacka i zacznie dusić?
          Czemuż zatem, jeśli się do tego stopnia zamartwiałem, nie oddałem Murayamie pięciu yenów? Cóż, kto pędzi przez życie, takie jak ja, wie, że istnieją długi, które się zwraca, i inne, których się nie oddaje. Wynosić mogą tyle samo, lecz innej są natury, innej. Tak było właśnie z pieniędzmi Murayamy: należały do tej drugiej kategorii. Lecz z drugiej strony nie oddane uparcie mi ciążyły. Tym bardziej że ten cały Murayama to taki brutal, ot co, trzeba mieć się na baczności! A nuż wychynie z ciemności, zagrodzi mi drogę... "Słuchaj no, ty tam! Powiedz, czy mam krew na twarzy?..." Widzę już płot na Bentenchou, zza płotu powiewa gałęzią biała śliwa. Łapie mnie Murayama i nie puszcza!
          W każdej chwili muszę mieć pieniądze przygotowane, w każdej chwili! Tylko że ja teraz nie mam już tych pięciu yenów. O, stoi Murayama Junkichi pod drzewem, chwieje się na nogach, bez wątpienia. I wyciąga zakrwawioną rękę. Albo dusi mnie za gardło. Tak, kiedyś w miejskim szalecie na skrzyżowaniu Iidabashi czułem nawet na szyi jego ręce! Zdawało mi się także, że widziałem w gazecie wzmiankę drobnym drukiem o tym wypadku...


          Dom Murayamy Junkichiego. Tsurumakichou 37. U pana Ishikawy. Trafiłem od razu. Oto sklep Ishikawy. Mówił mi Murayama, że jest kierownikiem, więc pewnie tutaj. Przekraczając próg uświadomiłem sobie, że to lombard; dobrze się złożyło. Więc niby przyszedłem dać w zastaw jesionkę i usprawiedliwię się pokrótce, jak w zeszłorocznym liście. Potem pozostanie oddać tylko te pięć yenów. On zaś ujrzawszy, jak się dzielnie pozbywam okrycia, głupio się zachwyci - może mi da i dziesięć yenów? A miałem na sobie zeszłoroczne palto.
          - Dzień dobry! - Mówiąc to rozpinam guziki. - Chciałbym dać to w zastaw.
          W sklepie nie było jednak Murayamy, tylko jakiś starszy tęgi mężczyzna. Trzymał akurat w ręce staromodny aparat i fotografował stojące na stoliku kamelie. Z pogardą wziął moje palto, obejrzał podszewkę, zmierzył długość, na koniec sprawdził zakład z tyłu, przetarte brzegi mankietów i zasępił się, jakby go te oględziny zasmuciły.
          - Pan po raz pierwszy?
          - Tak.
          - Ile pan by chciał?
          - Dziesięć yenów.
          - Dziesięć? Nie, tyle nie mogę dać.
          - Ależ ja na pewno wykupię je z powrotem.
          - Bo to i dół, i mankiety przetarte. Zwyczajna konfekcja. Na plecach wyblakły. Tak, bawełniany melton niszczy się szybko.
          Mężczyzna w obu uszach nosił watę, dlatego pewnie zacząłem go traktować lekceważąco.
          - Płaszcz jest mój, dopóki go nie oddam. Niech się pan tak nie wyraża o moim płaszczu!
          - No dobrze, ale aż dziesięć?
          - Jestem przy tym przyjacielem kierownika Murayamy. Dziesięć!
          - O, jego dawno tu nie ma!
          - Nie ma? A gdzie jest?
          - Gdzie? Skądże mam wiedzieć? Pewnie, jak to on, znowu coś wyprawia niedobrego.
          I dowiedziałem się z kolei, że Murayama nie wrócił do domu od czasu pamiętnej nocy, kiedyśmy się spotkali, i że zniknął zabierając z sobą całodzienny utarg. W rezultacie dołożyłem jeszcze do płaszcza zegarek i wziąłem dziesięć yenów. Teraz już, jakby nie było, nie boję się Murayamy ani trochę! Bo czy nie okazał się o wiele gorszy ode mnie? A mnie się właśnie trafiło jak ślepej kurze ziarno!


          Poszedłem do cukierni "Beniya" w dzielnicy Kagurazaka i zatelefonowałem do Tawa Yasuo. Nie zastałem go jednak. Gdyby był, powiedziałbym, jak to on do mnie zwykł mawiać: "Wleciało mi co nieco przed kilkoma dniami, ja ci dziś funduję. W każdym razie z humorem, z życiem!"
          Na początek wszedłem do kawiarni na pięterku. Zamówiłem kawę i słodką soczewicę. Siadłem sobie wygodnie i grzejąc nogi o stojący w kącie gazowy piecyk, daleki od myśli o Murayamie, przyglądałem się wchodzącym i panienkom z obsługi. Jakież się ostatnio zrobiły eleganckie!
          Następnie udałem się do restauracji w pobliżu Edogawabashi. Nie zauważyłem nawet, kiedy zapłonęły latarnie, a mocno upudrowane kelnerki zdążyły się upić. Krążyły teraz, każda po swojemu, paląc zwędzone gościom papierosy i napełniając kieliszki. Jedna z nich, z żółtymi zębami, siedziała brzdąkając na lutni.
          Wyszedłem stamtąd dobrze pod gazem, zmieniłem lokal na inny, podobny. Przecisnąłem się przez obcy tłum na wolne miejsce i piłem dalej, rozglądając się po otoczeniu. Wisiały tu rozklejone na ścianach i oszklonych drzwiach cztery śmieszne plakaty z reklamą piwa. Trzy z nich przedstawiały piękną dziewczynę naturalnej wielkości z opadającą na uszy falą włosów. Wszystkie trzy piękności patrzyły wprost na mnie i uśmiechały się bez przerwy. Na dodatek każda z nich podawała mi pienistą szklankę piwa. Na czwartym plakacie był Pierrot: stał w dziwnej pozie, krzywiąc się w uśmiechu. Nie myślcie jednak, że śmiał się ze mnie pijącego tani trunek, o nie! Toteż polubiłem go. Co za wesołek z niego! Roześmiałem się na całe gardło. Niewąsko miałem w czubie, kiedy się przeniosłem w inne miejsce i chwiejnie wtoczyłem do środka.
          - Im więcej piję, tym jestem trzeźwiejszy! - mruczałem. Potykając się zająłem miejsce i zamówiłem kolejkę. W barze było pełno i jak zawsze w podobnych okolicznościach najbardziej pijani perorowali najgłośniej. Przy tym niewiarygodne, jak się sobie wydawali sympatyczni. Jestże coś śmieszniejszego?
          Wówczas byłem już tak pijany, że pomyliłem talerz gorącej, zamówionej dopiero co zupy z popielniczką.
          - Jestem najbardziej pijany w całym Tokio! - zawołałem wychodząc. - Ale im bardziej pijany, tym trzeźwiejszy!...


          Na pustej ulicy wszystkie drzwi już szczelnie pozamykano, a stukot moich drewniaków na niepewnych stopach niósł się tak, jakby kto walił w bęben. Dął zimny wiatr. Źle zrobiłem, za szybko pozbyłem się płaszcza. W tejże chwili rozległ się obok gruby głos:
          - Hej, ty tam!
          Serce przestało mi bić. To głos sprzed roku! To Murayama Junkichi! Po chwili domyśliłem się, że to patrol policyjny. Odwracam się. I oto tam, gdzie powinien był stać policjant, cóż widzę: mur wysoki, znad którego wyzierają białe kwiaty śliwy, dzielnica Bentenchou Ushigome! A przede mną wyrósł słup elektryczny i ani drgnie!
          - O!... - Podrywam się do biegu.
          - Hej, ty tam!
          Stanąłem.
          - Powiedz, czy mam krew na twarzy? - mówię i otwartą dłonią ocieram policzek. Jestem kierownikiem lombardu.
          - Dokąd pan idzie? - Słyszę pytanie. A równocześnie znika mi sprzed oczu mur i białe kwiaty śliwy, i słup elektryczny...Stoi tam tylko sierżant. To on mnie wołał.
          - Gdzie pan idzie?
          - ...
          - Czy się pan z kimś pobił?
          Raz jeszcze twarz ocieram, lecz krwi nie ma, nie ma nic!
          - Pijany jestem, nie pamiętam.
          - Wracaj pan szybciej do domu!
          Pojmuję wreszcie jasno, że nie jestem Murayamą Junkichim. Rozumiem już, że i płot, i biała śliwa, i ten słup elektryczny, wszystko było grą wyobraźni, przez cały rok podsycanym w sobie złudzeniem. Zwycięskim krokiem, na słabych nogach, łapiąc równowagę i pokonując mdłości, ruszam w stronę domu. I krzyczę:
          - Im więcej piję, tym jestem trzeźwiejszy! Co mnie będziesz straszyć, Murayama! Nie boję się ciebie! Wyłaź, pokaż mi się!


Przełożyła Blanka Yonekawa

Opowiadanie znajduje się w antologii Ballada o Narayamie. Opowieści niesamowite z prozy japońskiej.

1 komentarz:

  1. Ehh doprawdy nigdy nie zrozumiem japoni, jednakowoż bardzo ciekawe opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń