poniedziałek, 19 listopada 2012

Nosaka Akiyuki - Bluszcz cmentarny na Przełęczy Kościotrupa


          Od strony zalewu widać postrzępiony, różnorodnie ukształtowany przez osiadanie gruntu pas przybrzeżny: wybrzeże porasta las iglasty, w najmniej oczekiwanych miejscach morze wdziera się w głąb lądu długimi rozpadlinami, których przedłużenie stanowią pólka pochyłymi tarasami pnące się ku górze. Od południa kraina ta przedstawia się inaczej: smagana słonym wichrem otwartego morza nie wywoła ckliwych sentymentów podróżnego. Przyroda szydzi tu jakby z mrówczego trudu człowieka; na czubku przylądka, omywanego niewielkim wprawdzie, lecz silnym prądem morskim, sterczy otoczony żlebami ostry grzbiet górski, stromy, choć o wysokości ledwie czterystu metrów, a w miejscu, gdzie stromizna styka się z lądem, wznoszą się kopce nagrobne. Miejscowi zwą ten przylądek Palcami Czarownicy - rzeczywiście, kształtem przypomina zakrzywione kościste palce, w których rozwidleniu leży zatoczka - wznoszące się tarasami na zboczu pólka na obrzeżach wyglądają jak strupy po zaschniętych ranach.
          Patrząc na zalew od strony lądu dostrzec można wyspy: Takashimę, Kuroshimę, Okishimę, Fukushimę i wiele, wiele innych maleńkich wysepek. Fala tu, jak to w zatoce, spokojna, zacisznie, widać łódki rybackie i odpoczywające po trudach otwartego morza statki wiozące z mórz południowych ładunek drewna lauanu. Ot, świetna przystań, stworzona przez samą naturę. Dlatego pewnie władczyni (1), co choć kobieta za chłopa starczyła, obrała to miejsce jako punkt, z którego ruszały morskie wyprawy wojenne, tu się też schroniły ongi niedobitki chińskich wojsk (2), rozgromione przez lud z Hakaty; pośród tarasowatych poletek wysp i lądu do dziś zachowały się kurhany. Szczyt najbardziej stromy - ten, skąd owe groby spoglądają na zatokę - nosi nazwę Kościotrupa, w dole, tuż pod nim, znajduje się niewielkie jeziorko zwane Stawem Manda. Jeziorko małe, ledwie o obwodzie kilometra, podzielone na trzy części służy jako zbiornik irygacyjny zaopatrujący w wodę pobliskie miasteczko. Na jego brzegu, w miejscu najbardziej dogodnym, rozpięto dach płócienny w biało-czerwone pasy. Brzegiem morza biegnie szosa łącząca dawniej tamtejsze miasteczko - słynne z ceramiki wyrabianej przez Koreańczyków - z główną siedzibą stronnictwa pana Matsuury. Dziś przy święcie szosa pusta, nie ma na niej, jak zazwyczaj, ciężarówek dowożących drewno do pobliskiej fabryki sklejki, a nieliczne auta osobowe zatrzymują się u wylotu drogi wiodącej do Stawu Manda. Pasażerowie wysiadają, idą leśną dróżką, potem pną się górską ścieżką w kierunku namiotu.
          - To o której się zacznie?
          - Mówili, że o pierwszej po południu. Wypijem se po jednym, poczekamy.
          - No, ruszy nowy wodociąg. Pan burmistrz musi się cieszyć!
          - Ano pewnie, trudno już było!
          Pod namiotem ustawiono prosty stół i kilka krzeseł, ale i tak dla tej gromady nie starczy, grupa zaproszonych gości - podstarzałych mężczyzn uroczyście wystrojonych w krawaty - bez krępacji sięga po baterię butelek sake na stole, pozierając czasami ku wyniosłemu szczytowi Kościotrupa, gdzie z dziesięć metrów poniżej stawu, w dole, widnieje dziura.
          - Pan burmistrz poszedł teraz tam, na tę górę.
          - Nie ma ci on siły, daleka droga jak na niego.
          - Nim się go doczekamy, popijem się do cna!
          Poseł okręgowy ledwo się już trzyma na nogach, a teraz poszedł na brzeg stawu, żeby się wysiusiać.
          - Uważajcie, panie! - Któryś z chłopów z obawą go podpiera.
          Staw Manda jest mętny, gęsto porosły trzciną, dopiero jak się dobrze przyjrzeć, widać niewielki bystry prąd. Dawniej były te wody o wiele obfitsze, lecz dwanaście lat temu, kiedy się zawaliła na Kościotrupie sztolnia pana Kazury, wody podziemne zmieniły kierunek; źródło sączy się dziś ledwie kilkoma nędznymi strużkami - nie wystarcza to na potrzeby nowo pobudowanej fabryki i ruchliwego miasteczka. Dzisiaj odbywa się tu uroczystość, ukończono bowiem pomyślnie prace przy doprowadzeniu i skierowaniu do wodociągu nowych wód podziemnych. Wkrótce trysną one z wywierconego w skale otworu, popłyną kamiennym chodnikiem Kościotrupa, potem podziemnym kanałem, aby dotrzeć na koniec do wylotu sztolni. Koło sztolni stoi już reprezentacja pracowników inżynieryjnych i opasły burmistrz, który dotarł tu przy wydatnej pomocy sekretarza.
          U źródła zasilającego Staw Manda - może się tu nasunąć wyobrażenie przeczystego, z pluskiem płynącego nurtu, a tu widok zgoła inny! Choć zrujnowane wejście starej kopalni podkowiaste, solidnie obmurowane cegłą, z obu jego stron, po prawej i lewej, na stromym zboczu straszy kolonia stu kilkudziesięciu baraków: nieliczne pod strzechą, reszta kryta dachami z cienkich deszczułek, najwyraźniej ze skrzynek po jabłkach, bądź cynkową blachą obciążoną gdzieniegdzie kamieniem dla ochrony przed wiatrem; podsmołowane, żeby deszcze nie przeciekał - baraki bardziej podobne do psich bud niż ludzkich siedzib. Strzechy są kształtniejsze, ale w połowie przegniłe, karmią się nimi rosnące tam zielska i trawy - wysokie niby telewizyjne anteny; ściany rozpadają się odsłaniając bambusowe żebra. Warstwy gazet zatykające dziury siedzą mocno; znać od razu, że domy te nie są ruiną, że mieszkańcy odeszli stąd całkiem niedawno. Zostawili po sobie inne jeszcze ślady, starczy się dobrze rozejrzeć: tu i ówdzie walają się puste puszki, wiadra i kalosze, talerze, kaptur słomiany upstrzony gęsto czerwonym grzybkiem. W tej domopodobnej osadzie najdziwniejsze wrażenie sprawia jednak usytuowanie baraków. Pomijam już to, że oczywiście są na różnej wysokości, na dodatek zaś każdy z nich sklecony na inną modłę, a ponieważ teren spadzisty, podparto je od spodu klinami o wysokości kilku centymetrów, żeby uzyskać jako tako równą podłogę; albo znów któryś barak wspiera się całym ciężarem na dachu drugiego, obydwa - jak ludzie ramię przy ramieniu - utrzymują wspólnie równowagę; gdzie drzwi, gdzie przejście, wszystko poplątane, pokrzywione - doprawdy, jak owe górskie Palce Czarownicy. Drzew na zboczu niewiele, a przecie tu, w głębi gór, mogłyby się rozlegać głosy leśnych ptaków albo szmer strumyka - nic z tego; jest naturalnie źródło, które toczy wody dość obficie od wejścia do sztolni, płynąc bezdźwięcznie, cichym poślizgiem, a na brzegu stoi kapliczka w niewielkim kwadratowym ogrodzeniu. Po prawej stronie, na jednym z kamiennych słupków wyryto napis:
          "Podaje się do publicznej wiadomości i zaświadcza, iż inicjator i założyciel niniejszej kopalni pod nazwą Sztolnia Kazury uzyskał w roku trzecim ery Taishou (3) prawo własności oraz zezwolenie Urzędu Miejskiego Nagasaki na eksploatację złóż węglowych, które to zezwolenie pozostaje w mocy do dnia dzisiejszego."
          Na odwrotnej stronie wyryto nazwisko i imię właściciela: "Kazura Sakuzo".
          - Pewnieście się zmęczyli, panie burmistrzu! - Do burmistrza podszedł mężczyzna z błyszczącą odznaką poselską w klapie. - O, i ja nieraz omal nie wpadłem tu w przepaść!
          - A co, bywałeś pan tu dawniej?
          - Dość dawno, wtedy jak jeszcze węgiel kopali.
          - I przez pewien czas dobrze im się nawet wiodło.
          Obaj mężczyźni raz jeszcze rozejrzeli się wokoło.
          - O, tyle tej wody, dobrze by było urządzić pole kempingowe!
          - Pomyślimy o tym. - Burmistrz przysiadł na kamieniu; przygotowywał się do ostatniej czynności, strumień zmieni dotychczasowy bieg i skierowany zostanie do podziemnego kanału przepływowego.
          - Tak, same kłopoty tu były z tymi Kazurami...!
          - A teraz gdzie się podziali?
          - Kto ich wie, góry stoją otworem dla włóczęgów. Powędrowali pewnie z powrotem, skąd przyszli.
          - Jakże tu mogli mieszkać, tak nędznie, w takich koszmarnych warunkach.
          - Co im tam szkodziło, takim półwariatom!
          - Może przejdziemy się trochę? Tam za barakiem, na tyłach, jest cmentarzyk.
          Cóż, dzieje Kazury Sakuzo, choć to przeszłość, nie są w czasie zbyt odległe. Kazura, były górnik z kopalni rudy w miejscowości Iyo, zarejestrował otwarcie kopalni - jak to wypisano na kamiennym słupku - po roku 1914, otrzymał zezwolenie na eksploatację i sam nadał nazwę Kopalnia Kazury. Na całym terenie rozciągały się pokłady węgla bitumicznego, miejscami widoczne nawet na powierzchni. Ściągnęły więc tu ze swymi kobietami różne męty, co porzuciły pracę przy rudzie w Sasebo czy Chikuho, z jednym tylko młotkiem lub tłumoczkiem z narzędziami, a zamieszkiwały w barakach , w grupach po pięciu - sześciu, w największych trafiało się od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu osób. Kazura wyrąbywał po trochu węgiel i sprzedawał miejscowej firmie. Był to węgiel bitumiczny, niskogatunkowy, warstwa cienka, warunki pracy nieopisanie ciężkie, większe firmy się złożem nie zainteresowały, ale w zamian za to wygoda - woda na miejscu. Aż natrafiono na pokład grubości ponad półmetrowej. Wtedy Kazura kreował się na zarządcę baraków i pędzić mógł już życie bardziej beztroskie niż dotąd; los mu doprawdy sprzyjał, rozrosły się podziemne chodniki jak pajęcze nici. A choć okoliczne wody podziemne przeważnie powysychały, tam, gdzie usadowiła się sztolnia, biło źródło. Wraz z małżonką postawił sobie najpierw nędzny barak. Sakuzo kopał węgiel, żona pchała taczki, dobywali podówczas przeciętnie po trzy tony, na czym zarabiali jednego yena i dwadzieścia senów. Ryżu nie jadali - kupowali dwa kilo jagieł za jedenaście senów, a za jednego marynowaną rzepę. Ciułali każdy grosz i mieli zamiar we właściwym czasie powrócić do Iyo. Kiedy jednak w czwartym roku pobytu natrafili na węgiel wysokogatunkowy, ogarnięci żądzą posiadania uzyskali przepisowe zezwolenie na eksploatację, zebrali górników-włóczęgów i choć góra była niewielka, stosować poczęli dynamit, pobudowali łączone baraki mieszkalne, nadając im jaki taki wygląd.
          Lecz cóż to były za domy! Podłogi sklecone z bambusowych prętów powiązanych sznurem, na których ułożono maty; niech kto energiczniej stąpnął, kołysały się jak łódka. Dziesięć pomieszczeń pod jednym dachem miało górą wielką przelotowość, jeśli podczas chłodu w którymś z nich palono w glinianej donicy, w jednej chwili dym wypełniał cały barak; ażeby tego uniknąć, zamocowano od ściany do ściany metalowe pręty i sklecono własnej roboty sufit, wyklejany gazetami; deszcz przeniknął od razu chropawe prymitywne dachy, papier nasiąkł wilgocią i sufity się wybrzuszyły. Na drugi dzień przesądni górnicy - O, zawaliło się! - nie wyszli do pracy. Okna stanowiły odpowiednio przycięte drewniane klapy otwierane od góry. Górnicy i ich żony, i ci z kupą dzieciaków, co było zresztą regułą, kładli się na noc na klepiskach, podścielając sobie szorstkie słomiane derki, a o samotnych mniejsza, nie ma się co rozwodzić.
          Lecz po upływie kilku lat - w połowie ery Taishou - wieczorami zbierały się żony górników we wspólnej kuchni, gotowały z nabożeństwem zakupiony w sklepiku ryż, mężowie zaś odpędzali zmęczenie samogonem. Sakuzo, który pracował kiedyś przy rudzie, dbał również o bezpieczeństwo pracy. Dni płynęły spokojnie, podobne do siebie. W owym czasie wszyscy pracowali w jednym pokładzie, ale wyrobiska szukał sobie każdy na własną rękę, żony natomiast dostarczały węgiel na powierzchnię; za ładunek półtonowy liczono dwadzieścia sześć senów, ale jak w starej piosence: "nie chciałby żaden malarz malować górnika z Karatsu, niegdysiejszego kryminalisty, jak ciągnie wózki z węglem!" - bo choć kilkunastostopniową pochyłość w tunelu wyłożono drewnianymi okrąglakami, pchało się ponad trzystukilowy ciężar całym ciałem, ramieniem, głową. W chodnikach bardzo niskich, gdzie nie mieścił się wózek, trzeba się było posuwać zgiętym we dwoje, z nosidłami na plechach, z ładunkiem szesnastokilowym w koszach, podpierało się przy tym krótkimi laskami - długości piętnastu centymetrów - zwanymi werblówkami. Mężczyźni nago, tylko w przepaskach biodrowych, kobiety także owinięte wokół bioder wąskim pasem płótna, który po kilku ruchach ukazywał całą goliznę. Kiedy mężowie zmożeni wódką nie wychodzili do pracy, kobiety same chwytały za kilofy i rąbały węgiel.
          U schyłku ery Taishou przy kopalni były trzy duże baraki zbiorowe, gdzie mieszkali samotni, oraz osiem mniejszych, przeznaczonych dla małżeństw, w sumie przebywało tu zawsze dwustu kilkunastu włóczykijów, co się zjawiali na krótko i znikali nie wiedzieć kiedy. Pośród małych miejscowych firm kopalnię Kazury uważano za przedsiębiorstwo na wielką skalę. On sam pod ziemię już nie zjeżdżał, zajął się teraz administracją baraków. Miał dwoje dzieci: osiemnastoletniego Setsuo i szesnastoletnią Takao. W wielkich kopalniach w Chikuho, Sasebo i Miike wydobycie węgla od dawna zmechanizowano, wzrosła liczba górników etatowych, lecz Kazura wolał, zdaje się, uniknąć rygorów organizacyjnych; napływali doń robotnicy sezonowi, kopacze-włóczędzy jak za dawnych czasów, przeważnie samotni mężczyźni; kiedy dostali pieniądze do ręki, szli do Karatsu i Matsuury na dziewczyny albo w baraku przy cieple piecyka rżnęli w karty czy kości; jak się popili, wybuchały bitki, szły w ruch noże, ale Kazura umiejętnie łagodził spięcia, do poważniejszych wykroczeń nie dochodziło. Węgiel dobywano niskogatunkowy, rąbiąc tylko lepszy, koksujący, gorszy zostawiając, tak że zawałów zdarzyło się niewiele. Woda za to płynęła w obfitości, dokuczały częste przecieki, natomiast gazu, niebezpieczniejszego od wody, ani śladu, wypadki śmiertelne należały w kopalni do rzadkości.
          W początkach ery Shouwa (4) w miastach nastąpił regres; przybyli robotnicy i rzemieślnicy nie przyzwyczajeni do pracy pod ziemią. Nie można ich było od razu zatrudnić jako rębaczy, na początek pracowali razem z ładowaczami, znosząc węgiel do naszybia, wprawiali się do pracy w tunelu. Czołgali się oni w górę po pochylni szybu z kanistrami z blachy cynkowej na plecach (kanister mieścił szesnaście kilo węgla); wyglądali jak dziwne ptaki, pozycję ciała mieli bardzo niewygodną, zrywały się im ścięgna w nogach, pył węglowy napełniał płuca i padali w tunelu żywcem przysypani dźwiganą kopaliną. Kiedy ich podnoszono, nie żyli - śmierć przez uduszenie na skutek krwotoku była na porządku dziennym. Węgiel zbryzgany krwią młodych robotników zgarniano do pudeł, zwłoki pozostawiano na miejscu do wieczora. Po skończonej pracy - Wychodzimy! - wołał jeden z górników w kierunku nadszybia; wtedy czekający na powierzchni zasłaniali czarnym płótnem wiszący w drewnianej ramie nad wejściem do sztolni wizerunek bóstwa - opiekuna górskiej kopalni. Górnicy, we trzech, brali na ramiona zwłoki i wynosili na górę chodnikiem szybu. Zwłoki zmarłych były zadziwiająco lekkie, może na skutek różnych chorób - lecz górnicy wierzyli święcie, że to dlatego, ponieważ duch opuścił ciało. A pochówek był tu w górach jak święto; Sakuzo stawiał wszystkim sake, żeby odpędzić nieszczęście!, i górnicy - którzy na co dzień, choć mieszkali pod jednym dachem, o przeszłości milczeli unikając zwierzeń, a pewnego dnia znów wymkną się cichcem, nie wiadomo dokąd - w obliczu zmarłych towarzyszy folgowali sobie, w zgodzie celebrując obrządek pogrzebowy.
          A obrządek był następujący: kobiety obmywały zwłoki z pyłu węglowego w cebrach z gorącą wodą, mężczyźni wołali w głąb szybu: - Hej, hej tam! - przywołując w ten sposób dusze nieboszczyków z powrotem do ciała, bo pozostały, być może, tam, w chodniku. Gdyby tej czynności zaniedbali, dusza zmarłego, niezdolna wzbić się w niebiosa, ściągnęłaby nieszczęście na żywych. Drewniana beczka służyła jako trumna, upychano w niej ciało zginając odpowiednio dawno skostniałe ręce i nogi - zwano to "ułożeniem członków". Potem obwiązywano ciało grubym powrozem - zwanym "rajskim sznurem" - aby nieboszczyk nie straszył po śmierci. Trumnę stawiano w mieszkaniu szefa i raczono się sake przez całą noc. Prócz nagłych zgonów młodych robotników nienawykłych do pracy w kopalni zdarzały się przypadki śmierci wśród dzieci z powodu choroby. W takim wypadku matka odbywała stypę sama, ojciec, oczywiście, pił i upijał się na umór. Zresztą dzieci i tak był zawsze nadmiar; zamiast postarać się o poronienie, matki pracowały w chodniku do dnia porodu i rodziły pod ziemią, co uważano nawet za dobry znak, ponieważ liczba wychodzących na powierzchnię przekraczała liczbę ludzi, którzy zeszli do szybu, lecz specjalnie z tego powodu nie świętowano. Często się zdarzało, że niemowlę porzucano bez opieki w kącie baraku, przyspieszając jego śmierć. Choć po porodzie w kopalni białe mleko tryskające z piersi matki wsiąkało w pokłady i na pewien czas skrywał je gęsty pył węglowy, wydobyta na powierzchnię kopalina zawsze była czarna.
          Zwłoki grzebano na tyłach kramu pośród rzadkiego gaju, na grobie stawiano prostą drewnianą tabliczkę - deszczułkę długą i wąską - i zmarły popadał zaraz w zapomnienie, a na tabliczce pleniły się natychmiast liście pasożytniczej rośliny bez korzenia podobnej do bluszczu, którą górnicy nazywali bluszczem cmentarnym. Kiedy na tabliczce nagrobnej wyrastały delikatne pędy, mówili: - Widać poszła dusza do raju! - i spoglądali na siebie porozumiewawczo, ci ludzie nic z sobą wspólnego nie mający. Latem bluszcz, wbrew swej ponurej nazwie, zakwitał delikatnym białym kwieciem. Tasao, córka Kazury (czyli pana Bluszcza), bardzo lubiła złowieszcze kwiaty - może z powodu swego nazwiska? Trudno powiedzieć, czy wiedziała, że roślina ta rośnie tylko i wyłącznie na grobach; w każdym razie, kiedy przychodziła z ojcem w góry, prosiła:
          - Piękne te kwiaty! Tak bym chciała zasadzić je sobie w ogrodzie koło domu!
          - To niemożliwe! - odpowiadał ojciec i zawsze karcił surowo córkę, gdy zrywała kilka kwiatów.
          Kolonia, która przycupnęła przy kopalni Kazury, miewała okresy swoich wzlotów i upadków - z czasem każda rzecz na świecie ulega zmianie - jednakże wszystko, co się tu wydarzyło przez czterdzieści lat, było doprawdy niesamowite i dziwne, a to dlatego właśnie, że Takao czuła dziwny pociąg do cmentarnego bluszczu czy też do zmarłych, w każdym razie jedno z dwojga na pewno.


          Kazura Sakuzo ustabilizował się i postawił dom w miasteczku, lecz pracy swej nie zaniechał i równo ze świtem ruszał w góry. Setsuo i Takao chodzili do szkoły, a żona Sakuzo, Tazu, mimo że ręce miała zniszczone i spękane od górniczych taczek, od kiedy mąż został zarządcą kopalni, choć niewielkiej, jeździła przez cały rok do Hakaty, często nie wracając nawet na noc. Traciła czas oddając się modnej podówczas rozrywce - zajęła się płaskorzeźbą w stylu regionalnym Matsuura (ściślej mówiąc, jest to rodzaj płaskorzeźby uprawianej w Kamakurze); dodajmy, że Tazu była córką wędrownego kuglarza, który jeździł z latarnią magiczną. Różne głośne wypadki krew w żyłach mrożące przedstawione były na obrazkach. Kuglarz uderzając w bębenek przywoływał publiczność, wybijał rytm cienkimi bambusowymi pałeczkami i opowiadał, a za obejrzenie obrazka zbierał po senie - ot, coś w rodzaju papierowego teatrzyku, choć bardziej okazałego. Wędrował po okolicznych jarmarkach dźwigając cały kram z sobą, odwiedzał też często przy święcie kopalnię, gdzie pracował wtedy Sakuzo.
          Wędrowny artysta cały rok w rozjazdach na brak opalenizny nie narzekał, no i Tazu - córka o ślicznej twarzyczce - zastąpiła wkrótce matkę i pomagać jęła ojcu w pracy. Lubiła męskie towarzystwo, w różnych miejscowościach, tu i ówdzie, zabawiała się z chłopakami, a jednym z nich był Sakuzo. Zakochał się bez pamięci i błagał kuglarza, żeby mu oddał Tazu za żonę. Ten jednak nie chciał się zgodzić, by go ulubiona córka, na dodatek przynosząca zyski w interesie, opuściła. Sakuzo udało się przekonać Tazu; wbrew woli ojca zabrali swoją część i uciekli we dwoje. Tazu, choć zwykła wędrowna kuglarka, wielkie miała wymagania i wcale nie pasowała do męża, górnika wędrującego bez ustanku po różnych kopalniach. Kilkakrotnie chciała się z nim rozejść, miewała kochanków, lecz za każdym razem Sakuzo padał przed nią na kolana błagając, by została; zmieniał miejsca pracy, aż dotarli wreszcie na Przełęcz Kościotrupa, gdzie po wszystkich perypetiach los się do nich uśmiechnął.
          - Ileż ja się namęczyłam, ani wypowiedzieć! Z dwojgiem dzieci na karku... chyba pamiętacie?... Takao kładłam do koszyka przy wejściu na kopalnię, synowi kazałam pilnować. A choć dziecko płakało, mój mi za nic nie pozwalał wyjść na górę, czysta rozpacz! - żaliła się Tazu pociągając sake pod nieobecność męża. - Więc tak, teraz muszę sobie odbić.
          Najęła Tazu dwie służące, miała kogo pędzać do roboty, a sama mogła wreszcie robić, co jej się podobało.
          Setsuo, który się narodził, gdy rodzicom wiodło się najgorzej, słabowity i cichy, nie miał danych, by zastąpić ojca w kopalni, uczęszczał do technikum handlowego, zawsze skryty i zamknięty w sobie; Takao przeciwnie: była jak chłopak, jeśli tylko czas pozwalał, prosiła ojca, żeby zabierał ją w góry, czasami zjeżdżała nawet pod ziemię, dotykała dłonią w wilgotnym tunelu białej pleśni, co jak dziwne kwiaty obrastała filary chodnika. - Jaka piękna! - Choć na widok tych wielkich narośli wzdrygały się z nagłym lękiem przywykłe do kopalni górniczki, a i mężczyźni ich nie lubili, Takao wcale się nie trwożyła. Sakuzo zamierzał wyszukać jej męża, w którego ręce złoży los i honor rodziny, więc i nie proszony zabierał córkę z sobą w towarzystwie twardych chłopów, niech się wdroży!
          Brat i siostra pomagali rodzicom w pracy przy rębaczach lub jako ubezpieczenie na przodku, nie rozstawali się nawet w nocy, spali spleceni z sobą na ziemi, bo też i materace - wszystko z powodu nędzy! - nie były takie jak trzeba; teraz też wciąż dzielili pokój; Takao, energiczna za dnia, przed snem stawała się niespokojna, nie zasnęła, póki nie objęła brata ramieniem; aż matka przybierała nieraz cyniczny wyraz twarzy i mówiła bez krępacji:
          - Toż nie jesteście małżeństwem, jak nie przestaniesz, nikt cię za żonę nie zechce!
          Setsuo również bardzo był do siostry przywiązany. Nieśmiały, kolegów żadnych nie miał, w dodatku do szkoły podstawowej uczęszczali oboje z terenu kopalni; kiedy zimą napadało śniegu na pół metra, przedzierali się nawzajem sobie pomagając; jak kto zaczepił w szkole Takao, Setsuo rzucał się w pogoń za śmiałkiem, wymachując sprężynowym nożem, a nauczyciel mawiał: - Oho, nieodrodny syn górnika wykolejeńca! - Setsuo nie rozumiał, co to znaczy, spytał ojca, ten mu wyjaśnił: tak się mówi o złym, niedobrym górniku. Dopytywał się ojciec, o co chodzi, a syn zawzięcie milczał.
          Potem Setsuo nie chodził nigdy na górę do kopalni, aż się zdecydował wyruszyć na usilne prośby Takao, żeby przynieść w tajemnicy kilka pędów cmentarnego bluszczu, który siostra chciała zasadzić w ogrodzie.
          - Bom nigdy nie widziała piękniejszych kwiatów, muszę je mieć, żeby nie wiem co! Ciągle mi przed oczami stoją!
          Aż tak zachwyciły Takao kwiaty bluszczu - ją, której nie interesowała żadna ze zwykłych dziewczęcych zabaw - że w tajemnicy zwierzyła się bratu.
          - Gdzie też ten bluszcz rośnie?
          - Pełno go za długim barakiem na cmentarzu.
          - To czego sobie nie przyniesiesz?
          - A to się tata gniewają.
          - No, czego by też? - Setsuo nie rozumiał. Ojciec zawsze siostrę rozpieszczał, więc jest w tym może jakiś przesąd, jeśli chodzi o bezpieczeństwo; choć wypadków mało, ale kto przewidzi, co się może wydarzyć pod ziemią - ludzi otoczy nagle piekło - nie wolno było brać z sobą na dół żywych kwiatów, opaski na głowę i drewnianych sandałów; starczy, że kruk zakracze albo dym z komina rozdzieli się na dwoje, a wielu górników do pracy nie wychodzi. Setsuo słyszał o tym nieraz, toteż zawahał się nieco, niepewnie zerknął na Takao, lecz przyrzekł - przyniesie jej bluszczu, na pewno.
          Dowiedziawszy się, że bluszcz rośnie na grobach, Setsuo jeszcze się wahał, ale gdy zobaczył kwiaty, i jemu się spodobały: świeże pędy gęsto pokryte gęstym kwieciem; wcale nie pasuje do nich nazwa cmentarnego bluszczu. A jest akurat południe, na powierzchni ani człowieka. Tabliczki nagrobne - lecz jakie! - w połowie przegniłe, zapisane na nich nazwiska zatarły wiatry i deszcze, że nawet odczytać trudno. Kiedy Setsuo próbuje zerwać łodygę, spostrzega, że splątane pędy z każdego kolanka wypuściły wąsy czepne i z całej siły przywarły do deszczułki, w dodatku bluszcz rośnie od tabliczki do tabliczki, sięgając sąsiedniego grobu; niełatwo będzie go zerwać.
          Setsuo przynosi z kąta baraku siekierkę do ciosania filarów, przecina odpowiednio pędy, uzyskuje jedną sadzonkę wielkości dłoni, podobnie postępuje przy następnych tabliczkach, aż ma bluszcz z trzech grobów; teraz zbiera roślinki, zawija w chustę, schodzi z gór do miasteczka. Jeśli rodzice bluszcz znajdą, z pewnością wyrzucą, więc Setsuo sadzi go na tyłach domu koło dołu kloacznego przy krzewiącej się gęsto aralii, wbija w ziemię tyczki i oplątuje bluszcz; roślina nie ma korzeni, ale jak się ją dobrze podleje...
          - Tobie też bluszcz się spodobał, braciszku - mówi uradowana Takao.
          - Tak, cicha roślinka, podobna do ciebie.
          Ojciec jest akurat w sile wieku, prawdę powiedziawszy, mężczyzna pewny siebie, lecz oglądany oczami syna - nieruchawy, siedzący bezczynnie w kącie pokoju, i teraz - kiedy Setsuo przyrównał siostrę do bluszczu - ogarnęło go chwilowe roztargnienie, bezwład.
          - Cieszę się, że tak myślisz jak ja! - Takao zawstydzona tuli się do brata.
          Niestety, roślina od razu prawie więdnie; widać nie posłużyło jej cięcie siekierką czy może wiodło jej się dobrze wyłącznie na grobach, co wprawiło Takao - jako że już się czuła w posiadaniu upragnionego bluszczu - w ponury nastrój; straciła całkiem apetyt; aż się matka, nie wiedząc, o co chodzi, rozzłościła:
          - Cóż to za kaprysy? A, zresztą rób, jak uważasz!
          Setsuo miejsca sobie nie mógł znaleźć.
          Zły humor matki miał swoją przyczynę i w tym, że jej mąż, Sakuzo, znalazł sobie właśnie kochankę w Hakacie; twierdził, że wyjeżdża w interesach, i często nocował poza domem.


          - Chłopcze, chyba tylko jaki niedowiarek by się na to porwał!
          Setsuo poszedł w góry po raz drugi, poradził się poczciwego staruszka ze sortowni, jak przesadzić bluszcz, tamten potrząsnął głową.
          - Te kwiaty żywią się krwią i ciałem, w dolinie nie będą rosły. Świadczy o tym fakt, że po każdym nowym pogrzebie pędy pną się zawsze ku nowej tabliczce. Daj sobie lepiej spokój, ja tam się wcale nie roztkliwiam ani nad umarlakami, ani nad bogami, ale kwiaty, co na ludzkim mięsie rosną, zły sen sprowadzają albo i jaką klątwę ściągną!
          Staruszek przekonywał go, lecz Satsuo nie wierzył; ponownie odwiedził cmentarz, przypatrzył się liściom, no i rzeczywiście: najbujniejsze i najświeższe były rośliny pnące się po najnowszych grobach. Przy mogiłach starych, gdzie brakowało w pobliżu świeżych kopców, wszystkie pędy - tak samo jak te zasadzone pod aralią - były suche i nędzne, podobne do zeschniętych robaków. Groby usypane jak się należy w ciągu dziesięciu lat: Córka Shizuko; Syn Katsuo; Tu spoczywa Yokoo Isao; Yazaki Tome - połowę zmarłych stanowiły dzieci; Setsuo dokładnie wszystko sobie obejrzał, stwierdził, iż faktycznie roślina czerpie soki żywotne z ciał zmarłych; siostra zrezygnuje niechybnie ze swojej zachcianki, gdy się o tym dowie; a patrząc wkoło zauważył równocześnie - delikatne białe kwiaty podobne są do papierowych dekoracji, których w mieście używa się w czasie pogrzebu. Zimny dreszcz przebiegł mu wzdłuż krzyża.
          - No, to potrzebne są trupy? - spytała bez ogródek Takao wysłuchawszy brata, który w oględnych słowach opowiedział jej o bluszczu, i zrozumiawszy jego wyjaśnienia, na chwilę posmutniała, by zaraz weselszym głosem dodać:
          - Czy mama nie zdaje ci się ostatnio jakaś dziwna?
          - O czym ty mówisz?
          - Wujcio Yoshida stale tu przesiaduje.
          - To co z tego?
          Takao zachichotała:
          - Stara przecież, a takie rzeczy wyczynia!
          Yoshida, dostawca drewna snycerskiego, często zjawiał się o zmierzchu, bez skrępowania przyjmował zaproszenie na kieliszek, nieraz przesiadywał bardzo długo; teraz zaś Takao wspomniała o nim znienacka, więc Setsuo reaguje gwałtownie.
          - Co ty pleciesz, w głowie ci się pomieszało?! - Karci siostrę; ale trzeba przyznać, że matka wygląda młodo, jakby nie miała swoich lat czterdziestu i siedmiu. - Tylem się nacierpiała, teraz należy mi się wypoczynek! - Wyjeżdża także często na spektakle przejezdnych trup teatralnych; tylko że i nieobecność ojca w domu przeciąga się coraz bardziej, więc matka nie ma z wyjazdów pełnej satysfakcji.


          Jest środek jesieni, w nocy Takao budzi brata:
          - Obudź się, braciszku! - Siedzi w piżamie przy posłaniu. - Jeszcze raz, jeden raz przynieś mi bluszczu! - prosi żarliwie.
          - Wiesz, że nie można, już ci tłumaczyłem!
          - Wiem, wiem. Ale tylko ten jeden raz! - Schyla głowę pokornie jak dziecko.
          Na razie, pokonany ciężką sennością, brat wyraża zgodę; niestety, kiedy następnego dnia usiłuje jeszcze protestować, siostra błaga go ze łzami w oczach, tak więc nie ma innej rady, jak znów ruszyć w góry do kopalni, gdzie na cmentarzyku pomiędzy grobami więdną już jesienne trawy i tylko bluszcz cmentarny - on jeden - pyszni się zielenią. Setsuo zrywa trzy rośliny i wraca.
          Takao odmówiła, kiedy brat ofiarował pomoc przy sadzeniu, przycisnęła gałązki do piersi, jakby z nich chciała zrobić zielnik - suszone liście! - ale nic więcej. W nocy jednak Setsuo spostrzegł, że siostry nie ma, dziwne przeczucie zadrgało mu w piersi, dziwny lęk kazał wstać i prowadził do ogrodu - wyszedł. W księżycowym świetle jasno jak w południe, zewsząd dobiega przenikliwe dzwonienie jesiennych owadów, klony stoją w liściach czerwonych jak we krwi. Setsuo idzie chwiejnie ku gęstwinie aralii, gdzie przycupnęła Takao i kopie dziurę w ziemi.
          Tak się zapamiętała w robocie, że brat lękając się przeszkodzić stoi i obserwuje: Takao wyciąga spod krzaka zawiniątko w gazetowym papierze, rozwija je - a jest to coś białego, okrągłego - przygląda się chwilę, potem oburącz podnosi. Niemowlę - nowo narodzone, bo ma nie odciętą jeszcze pępowinę. Takao bierze je w silne ręce, podnosi, pręży nogi i wkłada ostrożnie do wykopanej jamy - dziecko, które wygląda, jakby miało zaraz wydać pierwszy poporodowy krzyk. Dziewczyna jest w nocnej koszuli, więc wychynęły na wierzch gołe uda i kolana: jakby rodziła dziecko wprost do jamy lub inaczej: jakby dobywała płód z jej łona akuszerka. - Pomóż! - woła z głębi ziemi. Setsuo nie może się odezwać. Takao przygląda się długo dokonanej pracy, przykłada palce do nosa, wącha i wyciera w koszulę. Potem za pomocą kija zasypuje dziurę ziemią.
          Takao ubija nogami ziemię, wtyka sztorcem kij, kilkakroć okręca wokół niego łodygi cmentarnego bluszczu, wzdycha z ulgą. Raz jeszcze gładzi miłośnie koronkowe listki. W księżycowym świetle z rozchylonej koszuli wymyka się jedna pierś, błyszczy odkryte udo. Setsuo patrzy na biel ciała i widoczną z profilu twarz siostry z większym napięciem niż na scenę widzianą przed chwilą. Takao kieruje raptem wzrok na brata - wiedziała może od początku, że tam stoi, albo i nie - uśmiecha się szeroko.
          - Teraz jest jak trzeba. Bluszcz na pewno zakwitnie. - Zbliża się do Setsuo. - Nigdym nie widziała kwiatów piękniejszych od tych. - I mówiąc to przytula się mu do piersi.
          - Skądże wzięłaś... tamto?
          - Dostałam z gór. Od żony górnika z baraku, co to dziecko urodziła, a wychować nie może. Dowiedziałam się, do niej poszłam, no, wczoraj mi dała.
          Takao kupiła niemowlę za swoje kieszonkowe, płacąc matce dziecka trzy yeny.
          Takao usłyszała, że w miarę jak zbliżał się poród, kobieta ta, bliska czterdziestki, poczęła narzekać: - Prawdziwe skaranie, w tym wieku znowu rodzić, okropność! - I zaraz po urodzeniu dziecko spoczęłoby niechybnie na cmentarzyku jako nawóz dla bluszczu. Mąż lubił hazard, na wsi dodatkowego źródła zarobku brakowało, dzieci zaś mieli więcej niż potrzeba. Skoro nie mają zamiaru chować, zaproponowała Takao, może by oddali na wychowanie, zna dom, gdzie pragną dziecka. I dodała jeszcze jak dorosła: - Dam ci też trochę grosza, żebyś miała po porodzie. Tylko pamiętaj, nikomu nic nie mów, proszą, żeby to zostało w tajemnicy.
          Kobiecie to jest na rękę: bo usunąć płód to też kosztuje, a tu jeszcze chcą dopłacić! Ledwie urodziła, daje znać Takao.
          - Bogaty ten dom? - pyta.
          - O tak, bądź spokojna!
          - Doprawdy? To ci szczęściarz! No, chowaj się zdrowo... - Dziecko nie chciane, ale teraz, jak je przyszło oddać, kobieta wylewa parę łez, dołącza gorące prośby, ściska w garści trzy yeny, a na ostatek karmi niemowlę piersią.
          Takao przewiązuje pępowinę słomą, nagie dziecko - tak jak na świat przyszło - okręca w szmatę i niesie do domu, a potem zwraca się do brata z wiadomą prośbą.
          - A ty zabiłaś?
          - Samo zmarło - odpowiada spokojnie Takao, trochę jej jednak nieswojo, coraz mocniej tuli się do brata. Setsuo czuje się tak, jak gdyby sam uczestniczył w zbrodni, obejmuje siostrę. Czuje przy sobie pierś, którą przedtem oglądał, niespodziewanie gorącą. Takao, jakby miała zemdleć, zamyka oczy, ciało jej bezwładnieje.
          Gdyby Setsuo rozluźnił uścisk, siostra osunęłaby się na ziemię, więc stoi nieporuszony, obejmuje ją ramieniem ciasno przez plecy i pada w gęstwinę aralii, obok kopanej niedawno dziury. Wpatruje się w obnażone na nowo uda, a pod koszulą Takao jest naga, oświetlona jasno księżycem. Chłopiec patrzy: nieruchoma Takao, ustrojona w srebrzyste migotliwe krople jak źródło w kopalni Kazury albo jak kwiaty cmentarnego bluszczu, rozchyla delikatnie uda wabiąc ku sobie. Setsuo zanurza twarz w źródle.
          - Ja chcę więcej, jeszcze więcej bluszczu, nie ma piękniejszych kwiatów - mówi Takao przyjmując w siebie chłopca, jakby bredziła w gorączce.
          - Dobrze, dobrze, przyniosę ci, ile zechcesz! - Setsuo czuje w sobie rosnące macki cmentarnego bluszczu, który żre jego ciało i pije jego krew, i w jednym momencie zakwita obfitym kwieciem - wyobrażenie to przechodzi w rozkosz, której nie ma równej. Wąsy czepne rośliny wydają przy odrywaniu miękki odgłos - paf! paf! - wnikają w powierzchnię całego ciała, piją krew; w cienki nerw roślinnej łodyżki wpływa pulsująca i czerwona; ani się obejrzeć, kiedy ciało wyschnie, mięso odpadnie od kości, pod sfałdowaną sparciałą skórą zostanie brzydka postura, a roślina zacznie szukać sobie nowej pożywki, porzuci nas.
          - Nie mów, nigdy nie mów, że już nie chcesz, że porzucasz! - Takao czepia się kurczowo, rękoma i nogami oplata ciało chłopca niczym bluszcz.
          Brat i siostra obłapiają się każdej nocy, wyczekują niecierpliwie zmroku, a i w południe kochają się w rozległym ogrodzie. Mija Nowy Rok, przychodzi wiosna; przyłapuje ich na gorącym uczynku Sakuzo.
          Sakuzo stracił głowę dla gejszy z Hakaty, lecz nadzoru kopalni nie zaniedbał, no i pewnego razu podczas obchodu powtórzono mu plotkę o zdradzie Tazu. Wrzasnął wtedy: - Co za brednie! - I rozzłościł się, a nadzorca flegmatycznie zauważył:
          - Jakże, czy to ją kto widział z młodym Yoshidą na własne oczy? Jak się zdasz na mnie, ciepnę go na dno szybu i spokój.
          Ale Sakuzo dalej udaje niewiarę.
          - Co tam pleciesz! - zaprzecza, choć kiedy pomyśli trochę, zaraz mu się przypomina, jak to Tazu, kiedy ją spotkał na Shikoku na początku znajomości, łasa była na mężczyzn; podejrzenie przemienia się w pewność, teraz już miłość do żony przygasła, błyska myśl, że można się jej pozbyć i wziąć gejszę, gniew jednak - plama na honorze! - tłumi inne uczucia. Przede wszystkim musi przyłapać Tazu na gorącym uczynku; Sakuzo oświadcza, że jedzie do Hakaty, chowa się w komórce i czeka nocy. Słyszy wreszcie szybkie, podejrzane oddechy i wyskakuje; cóż to, syn i córka. Brat i siostra!
          - Co wy tu robicie? - Sakuzo kopie materac. Tamci są nago, oszołomieni, od razu widać, co się dzieje; Sakuzo rozdaje kopniaki. Zwabiona hałasem zjawia się Tazu i nie patrząc nawet uderza w krzyk:
          - Przestań! Czego ich tłuczesz?!
          O, tymi słowami dolewa tylko oliwy do ognia! Sakuzo odwraca się wściekły i młóci pięścią żonę.
          - Wszystko przez twoje zdrady!
          - Coś ty!
          - Lafirynda! - Bije dalej.
          - Zwariowałeś czy co?!
          - Ja zwariowałem? Wszyscy tu sobie dogadzają, jak bydlęta! - Wpija się groźnym wzrokiem w ciągle jeszcze gołe dwie postacie.
          Widzi Tazu, że gniew Sakuzo musi mieć ważką przyczynę.
          - A co oni takiego zrobili? - pyta.
          - Chyba widzisz! Brat z siostrą się tłamsi!
          - Głupstwa! Oni się tylko lubią.
          - To czego są goło?
          - E, brednie!
          - Jakie brednie!
          Sakuzo z roziskrzonym okiem, z taką miną jak kamienne posągi srogich bożków u wrót świątyni podchodzi do Takao, brutalnie łapie dziewczynę za kostki i mało ich nie łamiąc, rozchyla nogi leżącej.
          - Popatrz no się, po zapachu poznać! O, sama widzisz, że się zabawiali, jaka tam pomyłka! - Niczym szaleniec wpatrzył się obleśnie w przyrodzenie Takao, zamilkł.
          - Słyszane rzeczy, żeby brat z siostrą? - Tazu z kolei ze zdumieniem przypatruje się tamtym dwojgu.
          - Któż wie, czy to rodzeństwo! - Sakuzo kuca przy Takao, która leży jak trup, tak jak upadła, z rozrzuconymi szeroko nogami. - A bo to wiadomo, kto ją spłodził albo i tego Setsuo.
          - Co ty wygadujesz?
          - Wiem, co mówię! Kładłaś się z każdym, nawet teraz sprowadzasz kochanka. Z jednej matki się rodzili, ale licho wie, kto ojciec.
          - Co wygadujesz! - Tazu mieni się na twarzy. - A ty sam co robisz! Ledwieś zarobił trochę, już lecisz się bawić. Nigdy cię w domu nie ma! Czy nie przez ciebie to wszystko?
          - Słuchaj, ty! Sprowadź, no sprowadź swego zalotnika, zobaczymy, co mi powie! Ten łachudra!
          Lżyli się oboje najgorszymi słowy, jakie im ślina na język przyniosła, wreszcie Sakuzo wypadł z domu, a Tazu nalała sobie sake.
          - Co za wariacki dom! To ja się stąd wyniosę. Jeden z drugim, kupa wariatów! - burczała gniewnie, aż nagle zaśmiała się głośno. - No, ale może stary prawdę powiedział! Kto inny mógł być ojcem, nie ten łajdak, jedno pewne: ja was urodziłam, jakem matka!


          W Fukuyamie mieście, gdzie są trzy świątynie,
          głośno było kiedyś o fajnej dziewczynie,
          lat jej osiemnaście, a świeża herbatka dobra jest i z liścia,
          miało dziewczę, miało zalotników licznych.
          Może chłopców nie lubiła, może brak jej przyrodzenia,
          głową tylko wciąż kręciła: nie chcę, nie chcę, nie chcę nikogo!
          Głową wciąż kręciła, dziecko zmajstrowała,
          trzy miesiące, cztery rękawem chowała.
          Na ostatek pas szeroki, od kimona pas z Iwaty,
          nie dał rady ukryć ciąży!
          I tu się zaczyna ta sławna historia:
          siostra z bratem się kochali w mieście Fukuyamie,
          aż w zaświatach wspólne znaleźli mieszkanie.
          wspólne samobójstwo szumu narobiło,
          w gnój się wszystko obróciło, w łajno -
          jak ten krowi placek, co wyrósł wysoko!


          Tazu śpiewała, wybijając rytm na baryłce po sake. Tę piosenkę ćwiczyła kiedyś za dziewczęcych czasów w objazdowym teatrzyku, śpiewała ją nie zwracając specjalnej uwagi na treść, a teraz jej się to przytrafiło, we własnym domu! Takie przeznaczenie!
          Tazu uciekła z domu z Yoshidą; grupowy bez trudu odszukał zbiegłego, przynależnego do kopalni górnika, więc zaraz ich złapano. Tazu zwolniono, a Yoshidę odesłano z powrotem w góry, sprowadzono w dół do kopalni i ślad po nim zaginął. Sakuzo jednakże nie wziął do domu gejszy, bo podsycał w sobie przekonanie, że Takao nie jest jego córką - nie są zatem spokrewnieni. Dziewczyna, ledwie siedemnastoletnia, dziewicą nie była. Udała mu się jej świeża cera i dorodna postać. - Dłużej grzechu nie zniosę! - postanowił i kazał rodzeństwu spać odtąd osobno. Materac Takao położył obok swego; kiedy pewnej nocy wśliznął się pod jej kołdrę, nie sprzeciwiła się.
          - Kupię ci wszystko, co zechcesz! O, jaka też ładna dziewczyna z ciebie wyrosła! No mów, czego byś chciała? - przymilał się Sakuzo. W tym samym czasie Setsuo dostał krwotoku płucnego. Dotąd Sakuzo traktował go dobrze, choć ustępliwy, nieśmiały syn nie cieszył się jego aprobatą, teraz jednak, gdy zaczął sypiać z córką, a gruźlica Setsuo poczyniła postępy, zamknął go w komórce. - Nie plącz się po domu! - Bo z jednej strony trochę się obawiał utraty dziewczyny, z drugiej lękał się zarazków. Służąca nie potrafiła utrzymać porządku, zamknięte na głucho pokoje zajeżdżały stęchlizną, obszerny dom niszczał coraz bardziej.
          - Wysłuchaj mojej prośby, prośby twego brata! - mówi pewnego razu wychudły i osłabiony chorobą Setsuo do Takao. Siostra trzy razy dziennie przynosi mu posiłki, dla ukochanego niegdyś brata jest chłodna, jakby zatraciła całą zdolność współczucia. - Długo już nie pożyję, dobrze wiem, to moja ostatnia prośba, posłuchaj! - woła błagalnie Setsuo z kąta zastawionego krzesłem. - Takao, ty tak lubiłaś bluszcz, teraz też lubisz? (Takao nie odpowiada.) A on kwitnie, bo pije krew ludzką i żywi się mięsem, wiesz przecie. Zakop mnie do ziemi albo nie, daj mi klucz, sam wykopię dół, a ty posadzisz potem cmentarny bluszcz! Na pewno zakwitnie, obsypie się drobnymi, miłymi, białymi kwiatkami - mówi żarliwie Setsuo.
          Takao słucha w milczeniu, potem kiwa głową, wraca z kluczem i wręcza go bratu.
          Setsuo, chudy jak pogrzebacz, otwiera drzwi kluczem, wychodzi, zatacza się, może w pełnym świetle słońca zakręciło mu się w głowie. Bierze patyk i podpiera się niczym laską.
          - Gdzie najlepiej? Będzie kwitło, gdzie zechcesz. - Chodzi między drzewami. - Czy tu będzie dobrze? Widać z okna, z twojego pokoju. - Przynosi łopatę, kopie, za każdym zamachem słychać chrapliwy oddech.
          Takao przykuca obok, patrzy; nareszcie, prawie o zmierzchu, dół jest gotów, ma szerokość i głębokość dostateczną, żeby się w nim zmieścił człowiek.
          - Teraz się tu położę, a ty zasypiesz mnie ziemią. Bluszcz się pożywi moim ciałem i pięknie zakwitnie. - Setsuo ściąga nieświeżą piżamę i powoli układa się w dole. Spogląda w górę na przycupniętą nad nim siostrę: spod spódnicy widać przyrodzenie dziewczyny - jak pierwszej nocy w świetle księżyca ozdobione wilgotną srebrzystą kroplą; Setsuo wpatruje się szeroko otwartymi oczami, z ust bluzga mu fala krwi, oddech ustaje.
          Takao zgarnia i zsypuje ziemię, która w jednej chwili zakrywa ciało brata, w spiętrzony czubek kopczyka wbija kij, odchodzi, jakby nic nie zaszło. Sakuzo zniknięciem syna specjalnie się nie przejął. - Tak, cóż, umrzeć w ogrodzie, prawdziwa wygoda! - Każdej nocy sypia z Takao; przez dłuższy czas pożycie ojca i córki płynie spokojnie, żadnych plotek nie wzbudzając.
          Aż tu na kontynencie wybuchła wojna, górskie kopalnie nabrały rozmachu, zastosowano automatyzację: wrębiarki i łańcuchy tulejkowe. Dobywano teraz ze wszystkich pokładów, wobec czego mnożą się wypadki obsunięcia stropu, ale nic to. - "Jesteśmy bojownikami na froncie przemysłu", "Pomyśl o wojennym trudzie żołnierzy", "Kwitnące rudnie wspaniałej Japonii", "Twórz pracowitą ręką zwarte zaplecze frontu", "Pełny i solidny urobek węgla służbą Ojczyźnie"! Rozwieszone gęsto i wszędzie plakaty podziałały, nadsztygara przemianowano na batalionowego, sztygarów na plutonowych, wysiłek wyrobniczej pracy podwojono; choć na początku ery Shouwa przestano zatrudniać kobiety, obecnie - jako że mężczyźni poszli na wojnę - zjeżdżać poczęły pod ziemię siedemnasto- i osiemnastoletnie dziewczęta w jednym ręczniku okręconym wokół bioder. W roku siedemnastym (5) jęli napływać samotni górnicy z nakazami pracy, zjawiali się z jedną walizeczką, kompletnie nieświadomi trudów tutejszej kopalni, i oto zima w barakach: na samo muśnięcie pchły czy wszy na policzku trzęśli się ze strachu. W chodniku z górniczą lampą w ręce, jedyną ostoją, kamienieli z przerażenia biorąc świetliste odbicie na ścianie za duszę pokutującą, a białą pleśń na filarach za upiora. Lecz gdyby się nawet obeszło bez zbytecznych emocji, to i tak pracowano w kopalni Kazury bez przerwy na trzy zmiany, dniem i nocą, przy czym o bezpieczeństwie nie pamiętano; pękały ludziom miednice pod zwalonym stropem, wkręcały się ręce w kołowroty. Codziennie jedna, dwie osoby ulegały ciężkim okaleczeniom. Tych, którzy ze strachu przed tunelem próbowali ratować się ucieczką, okrzyknięto zdrajcami narodu. Zwykle łapano takiego i prowadzono do pokoju kadrowego, wiązano go "na pająka", to znaczy z rękami i nogami złączonymi na plecach, i wieszano na sznurze pod sufitem - na skutek utrudnionego oddychania do rana następowała zwykle śmierć.
          Przy końcu roku siedemnastego Sakuzo dostał wylewu krwi do mózgu. On, sztandarowy szef, z rekrutacją do pracy kłopotów nie miał, urobek sprzedawał w całości, sporów ani zamieszek nie znał, bo porządku pilnowała żandarmeria. Kapitał napływał. W wieku lat sześćdziesięciu dwu zdał wszystko w ręce nadzorcy, w kopalni zresztą zjawiał się już rzadko. Po jego śmierci Takao zadeklarowała chęć przejęcia ojcowskiej kopalni, zmieniła ubiór, wkładając robocze spodnie i górniczy kask ochronny, i przeniosła się do baraku z sześcioletnią córką Satsuki, dzieckiem Sakuzo.
          W osiemnastym roku ery Shouwa (6) nadesłano z Pusan robotników koreańskich i przeznaczono ich do pracy na stanowiskach najbardziej niebezpiecznych, przy czym, aby zapobiec dezercji, nie mieli oni prawa wychodzenia poza kopalnię. Trzymano ich nago w rozwalonej szopie, dostali tylko po jednej słomianej derce; marli jak muchy z chorób i w wypadkach. Nadzorca, nie chcąc zaprzątać sobie nimi głowy, polecił wrzucać trupy w głębokie, nieużywane tunele, lecz Takao za każdym razem urządzała pochówek grzebiąc zwłoki na cmentarzyku, w miejscach gdzie najbujniej się rozrastał bluszcz cmentarny. Tegoż roku w lecie pogorszyła się sytuacja na froncie, w braku rąk do pracy zesłano do kopalni jeńców wojennych, Australijczyków, oraz studentów. Dozorcami jeńców uczyniono Koreańczyków i posłano na przodki zagrażające życiu pracujących i dozorców; przy braku doświadczenia mnożyły się wybuchy pyłu węglowego i dynamitu. W wypadku pożaru pod ziemią niezwłocznie tarasowano i odcinano płonący chodnik, nie bacząc na to, czy zostali tam żywi, nikt się też nie przejmował, jeśli zza barykady wystawało drgające ramię. Zjeżdżano pod ziemię na trzy zmiany, dniem i nocą, bez względu na kondycję, za każdym powrotem na powierzchnię dźwigali jeńcy martwych współtowarzyszy przygniecionych zawalonym stropem, zawsze strasznie pokiereszowanych. Górnicy japońscy nie mieli już teraz czasu na odprawianie dawnych zabobonnych obrzędów, wszystkie zwłoki przekazywano Takao.
          Studenci dostali zajęcie na powierzchni, w sortowni, przy ciosaniu stempli i jako wozacy: ci mieli przynajmniej zagwarantowane wyżywienie i spokój w miejscu pracy, a rok później zostali odwołani. Jeden z nich - nazywał się Yoshio Usuki - wkradł się w szeregi górników, żeby się wykręcić od poboru, co zresztą nie należało do rzadkości wśród robotników japońskich. Maruderów takich jak Usuki było więcej: kryminaliści, dezerterzy z wojska, dawni członkowie zabronionej partii komunistycznej. Tutaj o dokumenty nikt nie pytał, byle wykonali normę wydobycia. Kopalnia uchodziła za wzorową. Wkrótce na północy Kiusiu i w Sasebo nastąpiły bombardowania. Kopalnia Kazury w odległych górach przeżyła nalot ledwie kilka razy, ale brakować zaczęło żywności, więc w roku dziewiętnastym (7) na łagodnym zboczu góry założono poletka. Uprawiano głównie bataty, których i tak nie starczało. Koreańczyków i innych jeńców karmiono kluskami z rozgotowanego prosa, nawet wśród Japończyków szerzyły się choroby z niedożywienia. Na jesieni nadzorca dostał cynk, że Koreańczycy coś tam pod ziemią zawzięcie pichcą i pałaszują. Kontrola wykazała, że były to owoce cmentarnego bluszczu - kulki wielkości paznokcia zawierające skrobiowate pestki - jeńcy tłukli je, rozcierali na mączkę, gotowali w puszkach po nafcie i tym się żywili. Japończycy, znający naturę cmentarnego bluszczu, nie mogli zeń skorzystać, wpadli natomiast na pomysł, żeby zmniejszyć Koreańczykom racje żywnościowe. Owoce bluszczu musiały być pożywne, bo tamci w oczach odzyskiwali siły i kondycję.
          Tuż przed klęską jeńcy, dowiedziawszy się o niej nie wiadomo skąd, podnieśli bunt: napadli na magazyny żywnościowe i zabarykadowali się w biurach zarządu; Japończycy, mając do czynienia z zamorskimi odmieńcami, nie zdobyli się na to, by im pałką przemówić do rozumu, bo i zgnębieni byli do cna wieścią o bombie rzuconej na Nagasaki i przystąpieniu Rosji do wojny. Piętnastego sierpnia przyłączyli się do buntu Koreańczycy. Teraz na odmianę uwięziono zarząd złożony z Japończyków, wywieszono niezwłocznie flagę koreańską, a baraki zburzono. Szesnastego sierpnia nadleciał samolot amerykański: na spadochronach zrzucił jeńcom broń, ubrania i buty. Australijczycy, choć wynędzniali, zmienili się w mgnieniu oka w grackich chwatów, latali z pistoletami w garści, a Japończycy - bez śladu ludzkich uczuć - zabrali się do Koreańczyków.
          Byli oni, jak wiadomo, bezpośrednimi nadzorcami australijskich jeńców, należała im się więc odpłata. Zabierano ich kolejno do chodnika, echo wystrzału z pistoletu niosło się jak wybuch dynamitu; tymczasem okazało się, że robiono inaczej: wrzucano do szybu razem po pięciu-sześciu ludzi (zebrano wszystkich u wejścia sztolni), potem z niesłychaną brutalnością ciskano z góry płonącą z jednej strony laseczkę dynamitu - dziw doprawdy, że pozostało Australijczykom jeszcze tak wiele energii! Ze strony japońskiej (z wyjątkiem nielicznych, co próbując uciec górskim zboczem zostali przychwyceni i rozstrzelani) ofiar w ludziach nie było. Powietrze pachniało krwią i prochem. Dwa dni trwało mordowanie bez pamięci, a trzeciego dnia zwycięzcy, wziąwszy za przewodnika nadzorcę kopalni, ruszyli czterema ciężarówkami do miasta Hakaty; na początku jeńcy poprzebierali się w wojskowe mundury, lecz w sierpniowym upale zaraz je zrzucili i znowu byli nadzy, krwią obryzgani, jak czerwone diabły; wymachując pistoletami i strzelając na chybił trafił jeszcze z platformy, śpiewali wrzaskliwie na całe gardło. Ryki te rozbrzmiewały długo w uszach górników jak w koszmarze. Teraz odetchnęli wreszcie z ulgą.
          - Co zamierzasz? Bo tu już ani mieszkania, ani kopalni - zapytał Takao stary nadzorca.
          - A co bym robiła? Będę doglądać terenu, zresztą węgiel zawsze potrzebny.
          Górnicy z nakazami pracy, kopalniani włóczędzy, pozostali przy życiu na wpół szaleni Koreańczycy zeszli z gór jak lawina, zostali tylko starcy, którzy się nie mieli gdzie obrócić. Pomagali oni Takao uprzątać leżące wokół pokotem trupy tak zmasakrowane, że nie wiadomo było, czego się chwycić; ładowano je na stare taczki - które pamiętały pewnie czasy Tazu - i wieziono na cmentarz. Na zwłokach w otwartych ranach zalęgły się larwy i poczwarki owadzie; podrygiwanie taczek sprawiało, że z ciał wychynęły kiszki jak rozsupłane sznury, w rozbitych czerepach roiły się górskie mrówki wielkie jak fasola; w gałęziach świergotały ptaki, a oczekujący na mogiłach bluszcz cmentarny był akurat w pełnym rozkwicie; pod wieczór czuło się w powietrzu jesień - chłodny wiatr szeleścił liśćmi. Kiedy Takao szła przez bujne listowie znosząc trupy, larwy obsiadły jej ubranie, cała była umazana krwią i zlana potem, nie dała jednak po sobie poznać zmęczenia. Satsuki także wcale się nie bała.
          Po tygodniu ciała uległy rozkładowi i zaczęły wsiąkać w ziemię, pozostały po nich tylko ciemne placki, nic więcej; na odmianę w głębi szybu - tam gdzie leżały zwłoki rozstrzelanych, w których zagnieździły się larwy - nadszedł czas przemiany: z kopalni wyfrunęły jak wicher miliardy owadów i zwabione trupim odorem grobów unosiły się z wielkim brzęczeniem nad ludzkimi szczątkami. Starcy i Takao z córką zjadali skąpe zapasy żywności, nikt ich nie odwiedzał.
          W październiku zjawił się dezerter Yoshio Usuki, przyniósł wieści z Nagasaki, Sasebo i Hakaty.
          - Nie godzi się przecie zostawić na łasce losu takiej kopalni! Bo teraz opał będzie bardzo potrzebny.
          Usuki odwiedził rodzinne strony; cała jego rodzina zginęła podczas nalotu, lecz nie znać było po nim rozpaczy.
          - Postanowiłem tu pracować, przyjmijcie mnie! - Sprawiał takie wrażenie, jakby od razu zamierzał zjechać do kopalni.
          Słowa Usukiego się sprawdziły: po Nowym Roku rząd w planie gospodarczym położył główny nacisk na wydobycie węgla i w pierwszej kolejności zaopatrzył w sprzęt i żywność załogi i personel kopalń; szybko wracała prosperity, powracali z daleka przesiedleńcy i zdemobilizowani, nadciągali ludzie, których miejsca pracy zniszczyły wojenne pożary, a choć większość doświadczonych górników dostała przeniesienie do innych dużych kopalń, zewsząd, z całego kraju, ściągali włóczędzy; urobek natychmiast się podwoił. W zamieszaniu i zgiełku - węgla niskogatunkowego było dużo - jedni kopali na własną rękę, drudzy wybierali go z hałd usypanych rękami kobiet, zarabiając w ten sposób do kilkuset yenów dziennie; cenę węgla ustalano za tonę, nie oglądając go przedtem na oczy, i należność zaraz wypłacano. Jak za dotknięciem różdżki miejsce wczorajszej tragedii przeobraziło się w krainę złota. Stary nadzorca i Usuki usiłowali zaprowadzić trochę ładu, ale ściągnęło tyle narodu, że zabrakło miejsca w barakach, sklecono więc budy z desek i tam umieszczono nowo przybyłych. Wyżywienie wyglądało następująco: w wielkim kotle gotowano gęsty ryż, który wykładano na matę, potem w tym samym kotle warzono zupę z soczewicy; górnicy zbierali się wokół niby stado diabłów, jedli jak popadło, resztę nakładali do obiadowych pudełek i zaraz biegli z nimi prosto do kopalni, a jeszcze kiedy dostali wypłatę, chwalili sobie spokojną pracę w kopalni Kazury! Choć czasami śmiertelnie przeraził bardziej strachliwych fosforyzujący, pokiereszowany czerep obrośnięty białą pleśnią.
          W dwudziestym trzecim (8) roku ery Shouwa ożywienie w kopalni osiągnęło szczyt, po dwudziestym szóstym (9) zaczęło z wolna przygasać, a kiedy zakończyła się wojna w Korei, nastąpił wyraźny regres. Zamiast poborów otrzymywało się teraz ze sklepiku wynagrodzenie w naturze: ryż, pastę fasolową, soję, sól i olej, ryby, mydło i ręczniki - wszystko zostało tu objęte, inaczej niż w innych stronach, bo wszędzie wrócił już wolny handel - swego rodzaju reglamentacją. Ten, kto porzucił teraz samowolnie pracę, musiał się pożegnać nie tylko z kilkudziesięcioma tysiącami zaległej pensji, lecz także z emeryturą; obarczeni żonami i dziećmi górnicy głowili się nad swym losem. W takim to trudnym momencie po raz pierwszy w dziejach kopalni Kazury nastąpiła poważna katastrofa.
          Najpierw dał się odczuć wstrząs, potem zakołysała się ziemia jak przy trzęsieniu tektonicznym; kiedy ci, co spali, wyskoczyli z pościeli i wypadli na dwór, zobaczyli u wylotu sztolni chwiejny obłok białej pary; zapadła dziwna cisza - kompresory i transportery nie działały. Potem zauważyli, że źródło koło sztolni - ta woda życia, gdzie urządzono miejsce do kąpieli mieszczące na raz kilkanaście osób, to źródło niewyczerpane - wyschło! Zapobiegliwa załoga chwyciła zaraz kaski ochronne oraz lampy i miała właśnie zejść do szybu, gdy nagle dał się słyszeć łoskot, jednocześnie wyprysły w powietrze krople i wielką falą chlusnęła woda na cały teren - na wysokość stu dwudziestu metrów nad poziomem morza - istna fala sztormowa; siła uderzenia wkrótce osłabła, lecz od sztolni popłynęła woda na wysokość kilkunastu centymetrów, zalewając w jednej chwili najbliższą okolicę, zmieniła się w mętny potok i spływała w kotlinę.
          - Co się dzieje?
          - Bieda! Nieszczęście!
          - Jak myślisz, skąd ta woda?
          - Przekleństwo, przekleństwo!
          - Chyba się tam dno stawu zapadło...
          Doprawdy, tak właśnie można było sądzić patrząc na spustoszenia; z pośpieszną bezmyślnością założono w czasie wojny tarasowate poletka, wprowadzono więc orkę (były też pola ryżowe, napełnione wodą); kiedy spod ziemi dobiegł głuchy łoskot, poletka opróżniły się w mgnieniu oka - ludzie sądzili początkowo, że zerwało miedze, które pozostały jednak na swoich miejscach, jak wanny, z których wypadło dno.
          Nic się wobec tego uratować nie da, zanim woda nie opadnie; wybuch dynamitu musiał naruszyć podziemne źródło - górnicy uznali to za jedyne możliwe wytłumaczenie katastrofy. Potok wyżłobił drogę w zboczu góry i ustalił swoje koryto, woda w nim zimna, aż ręce cierpły; źródło trysnęło widać gdzieś z bardzo głęboka. Potok wpadał do Hatchogawy, wszystkie poletka nawadniane przez rzekę zalał zabójczy lodowaty nurt, wywołując ogólny nieurodzaj ryżu.
          Po trzech dniach woda koło sztolni wyniosła trupa - jednego z ludzi, którzy pracowali w pobliżu w chwili katastrofy. Woda utrzymywała się na przestrzeni pięćdziesięciu metrów, od wejścia do sztolni aż do szybów, potem powoli zaczęła opadać, spływała do chodników na prawo i lewo, dzieląc się na dwie odnogi; najgłębsze miejsce znajdowało się w odległości stu pięćdziesięciu metrów od wejścia; skąd biło źródło, nie wiadomo, lecz widać, jak woda płynęła, i można było stąd wysnuć wniosek, iż rozprzestrzeniała się w różnych kierunkach, wszystkie chodniki pewnie zalane. Pompy, niechby nawet pracujące całą mocą, nie zdadzą się na nic. Trzeba zatem czekać, aż woda wyniesie ciała. Rodziny porażone nagłością katastrofy zapomniały o normalnej w takich razach rozpaczy: wpatrywały się bezmyślnie w przezroczysty nurt.
          Takao nie zwlekając zajęła się pilnie chowaniem zwłok, które wypływały i które - nie tyle pod wpływem wody, ile raczej pod działaniem wysokiej temperatury, bo nadciągnął nagły wyż - miały wysadzone na wierzch gałki oczne, z odbytów wychynęły im kiszki, z ust trysnęły płuca. - Straszne - szeptali starzy górnicy - powietrze ich rozparło! - Wszyscy bez wyjątku wzięli się tym razem do pomocy, transportowali trupy na cmentarz.
          - Co będziesz robiła? - zapytał Usuki Takao.
          Tak czy inaczej nie ma dla niej życia poza kopalnią, więc powiedziała:
          - Zostanę, będę doglądać grobów. - I tak musi oddać teraz cały swój majątek, który jej przekazał swego czasu Sakuzo, na odszkodowania dla rodzin górników. Wobec tego Takao wie, że została z pustymi rękami; a z dwustu dziesięciu osób załogi połowa odeszła.
          - Cóż zrobić, i kopalnia, jak człowiek, musi umierać, chociaż taka wielka!... - Rodziny zaginionych z tępą rezygnacją już się pogodziły z faktem, że nie ujrzą nawet zwłok swoich bliskich.
          Pozostali starcy i kaleki, z których i tak na szerokim świecie nie będzie pożytku, oraz żony ofiar katastrofy stuknięte trochę i nigdzie indziej nie mające oparcia, poniektóre pary małżeńskie całkiem już wyzbyte z sił, a tutaj mające chociaż łyżkę strawy i dach nad głową, i jeszcze przesiedleńcy znad morza, ofiary bomby z Nagasaki, nawet Koreańczycy, bo to: Tuście mnie przygarnęli, to już i zostawcie! - Usuki pozostał również; żeby kopać na starą modłę, starczy kilof i lampa - jak wtedy gdy przywędrowali w góry Sakuzo z żoną. Wyżywić się można. Staruszka, której syna zabrała woda i która została sama z małą wnuczką, na własną rękę zająwszy miejsce w baraku, dreptała w poszukiwaniu węgla. Bo wdowa, matka dziecka, wziąwszy odszkodowanie z rąk Takao udała się prosto do Teatru Prowincjonalnego w miasteczku; przygadała sobie wędrownego artystę, pobyła z nim dziesięć dni, popiła, pośpiewała, stawiała całej gromadzie, wydała wszystko do cna i gdzieś znikła.
          Początkowo kobiet zostało więcej niż mężczyzn, a że kobieta sama w kopalni nie da sobie rady, zaczęły się wdowy ubiegać o samotnych; bez pytania rozlokowały się w barakach, na jednego chłopa przypadało po dwie i trzy, spali, jak popadło. Wszystko, co nosiło spodnie, było w cenie: starcy, a i wariaci, bo nienormalnych znalazło się dwu. Jeden, były szeregowiec - nie wiadomo dokładnie, z jakiego to frontu wrócił - przez cały rok powtarzał cięgiem urywki z regulaminu wojskowego, na przykład: "Przywództwo armii naszego kraju z dawien dawna należy do cesarza" i temu podobne albo wykrzykiwał raptem wielkim głosem:
          - Szeregowiec Kaneyama odmaszeruje teraz do latryny!
          Drugi z kolei poszkodowany na umyśle każdego wieczoru przebiegał jak na skrzydłach miedze tarasowatych poletek z tornistrem na plecach i pałeczką werblową w ręce, wspinał się na szczyt wzgórza skrywającego w swym łonie kopalnię Kazury, siadał tam i cierpliwie rozglądał się po okolicy aż do zmroku. Staruszek ten, który we dnie stąpał niepewnie i chwiejnie, kiedy ogarnęło go szaleństwo, wbiegał na strome zbocza zwinnie jak zwierzę. Wyjąwszy te poczynania, obaj chorzy, wprawni rębacze, zachowywali się spokojnie, toteż dla kobiet stanowili cenny nabytek. Była także wariatka pomylona na tle seksualnym: ciągle pętała się półnaga, kładła byle gdzie rozkrzyżowana na ziemi, kręciła biodrami, a że nikt nie podchodził, zasypiała; korzystały z tego górskie mrówki biegając zaciekle po sekretnym miejscu. Więc pewien staruszek troskliwie zwrócił jej uwagę:
          - Co z tobą? Oj, popatrz, bo ci tam mrówki do środka włażą.
          Odwinęła kobieta spódnicę, wystawiła, co miała - faktycznie coś się rusza - sprawdza: wewnątrz kłębek poczwarek. Starzec słyszał podobno, jak się roją.
          W roku trzydziestym (10) zniszczeniu uległa droga łącząca kopalnię z szosą na brzegu morza; w czasach rozkwitu sztolni kursowały po niej wagonetki i ciężarówki, teraz zaś w kilku miejscach zdołał się przecisnąć, czepiając się korzeni zielsk i trawy, ledwie pojedynczy człowiek. Nie dało się już transportować węgla na dół i przeznaczono go tylko na własny użytek. Zbierano plony z górskich poletek, łowiono w sidła borsuki i zające, powiększono liczbę kurników, a nade wszystko przydały się owoce cmentarnego bluszczu. Rozrósł się bujnie na cmentarzu na przestrzeni trzystu metrów, kiedy latem zakwitł, wyglądał jak góra śniegu, a jesienią dzięki jego owocom wykarmić się mogła chyba setka osób: zbierano je, rozkładano pod dachem i suszono, potem tłuczono w kamiennej stępie i przygotowywano posilną mączkę, którą rozcieńczywszy gorącą wodą można było karmić nawet niemowlęta.
          Takao obwołała się naczelniczką tego osiedla. Usuki jej pomagał. Miała wtedy lat czterdzieści pięć, wyglądała jednak znacznie młodziej i wszyscy wiedzieli, że żyje z Usukim. Usuki ze swej strony poprosił o rękę Satsuki, ale matka ostro odmówiła. Satsuki skończyła lat dziewiętnaście, podobna była do Takao - piękność o skórze białej jak kwiat cmentarnego bluszczu, o niebywałym wprost uroku zaskakującym w tak młodym wieku. Dla niej właśnie, dla jej urody Usuki tu pozostał.
          - Dużom ci winna i trudno mi odmawiać, ale nie, Satsuki za mąż nie pójdzie.
          - Co znaczy, nie pójdzie? No, to zięć przystanie do waszej rodziny, tak?
          - Nie, to też nie...
          - Uważasz, że nie jestem dla niej odpowiedni?
          - Głupstwa, ani mi to w głowie nie postało!
          Odpowiedzi niejasne i pozbawione sensu, lecz Takao zdecydowanie odmawiała. Usuki przestał więc nalegać, choć wcale nie zrezygnował ze swoich zamiarów.
          Mijają dni i miesiące, ustalił się w osiedlu pewien porządek: jedni orzą pola, inni pracują w kurnikach, staruszki gotują i piorą, starcy kopią węgiel, każdy oddzielnie, tyle, żeby starczyło na codzienne potrzeby; rodzą się też dzieci.
          Na początku kobiety, chciwe węgla, uganiały się za wprawnymi górnikami, lecz wkrótce stało się to niepotrzebne, teraz kopulacja stanowiła jedyną przyjemność. Przedtem żony szanowały swoich mężów i chroniły, jak mogły, przed wdowami, obecnie liczba kobiet przypadających na mężczyznę stała się dowolna: wszystko jedno, kto do kogo należał. W biały dzień kładli się przy drodze albo pieścili w kurzym łajnie kurników; nie wiadomo, czyje to dziecko się poczęło; gdy w odpowiednim czasie następował poród, ojciec zawsze pozostawał nieznany. Na świat przychodziły niemowlęta kalekie, pokryte strupami, nieustannie toczące z ust ślinę lub o głowie o połowę mniejszej od normalnej czy też z szyją wykręconą na bok albo z zajęczą wargą. Ani jedno nie było normalne, zresztą zaraz umierały. Jednakże fakt, że się rodziły, posiadał swoją wagę, ponieważ rozrośnięty bluszcz cmentarny, kiedy zabrakło nawozu, krótko mówiąc trupów, słabiej kwitł, a jego liście traciły połysk - bo i cóż znaczy jeden starzec rocznie? Roślina marniała i niechybnie uschnie! Kiedy zabraknie owoców, wszystkich czeka śmierć głodowa! Kobiety rodziły po to, by zabijać, wszystkie dziewczęta mające już menstruację miały obowiązek zajść w ciążę.
          Kobiety ciężarne otaczano szczególną pieczą, niczym najdroższy skarb, przebywały w specjalnym pomieszczeniu, od pracy je zwalniano. Jeśli nastał rok ubogi w dzieci, blady strach padał na staruszki - jedna z nich przeznaczona zostanie na cmentarz. Przerażone czepiały się mężczyzn w nadziei, że uda im się spłodzić dziecko; zawiedzione próbowały samobójstwa w przepaści. A synowie sędziwych matek widząc, jak szaleją, wciągali swe rodzicielki do jam nieczynnych wyrobisk i brali delikatnie i pieszczotliwie; obserwując czasem rozkosz na starym obliczu, czuli przez chwilę obawę i lęk: a nuż pocznie! Zresztą dziecko i tak przeznaczone na śmierć, tym się pocieszali. Ojcowie zaś nie krępując się spółkowali z córkami - jakże narażać wychuchaną córkę, jej dziewicze ciało, na brutalność obcych samców! Żona kładła się obok, mężowie obsługiwali jednocześnie matkę dziewczyny, to znaczy żonę, bardzo dobrze, jeśli i ona zajdzie! Żony ze wszystkich sił pomagały mężom, starsza siostra obejmowała młodszego braciszka, starszy brat gwałcił siostrę.
          Mieli wszyscy dach nad głową i jedzenie, gorzej z ubraniem: szmaty na szmatach. Półnadzy mężczyźni i rozczochrane kobiety gzili się dniem i nocą, żądza, z natury ściśle związana z zaspokojeniem głodu, nigdy nie słabła.
          Pośród tej gromady żyła Takao i jej córka Satsuki. W ogólnym rozgardiaszu jeden Usuki pozostał na boku. Do Takao należało uczestniczenie przy rozwiązaniu, ponadto odebranie niemowlęcia, ukręcenie mu główki i ułożenie ciałka w cebrzyku-urnie; wszyscy obserwowali zgon, a choć noworodki rodziły się zazwyczaj zniekształcone i kalekie, niektóre długo jeszcze darły się donośnie. Kiedy wreszcie umierały, na twarzach wstrzymującej oddech gromady pojawiał się wyraz ulgi, ruszano za niosącą trupka Takao na cmentarzyk i grzebano zwłoki na grządkach cmentarnego bluszczu. Takao nie wychodziła poza osadę nigdy - tylko w czasie pogrzebów. Usuki zaś doglądał zbioru owoców bluszczu, rozdzielał wydobyty węgiel, czasami zaglądał do domu Takao w poszukiwaniu Satsuki. Dziewczyna siedziała tam zawsze nieruchomo jak lalka, z twarzą bez wyrazu, na spojrzenia Usukiego w ogóle nie reagując. On jednak nie tracił ducha; Takao zmieni przecie kiedyś swoją decyzję - sądził. Po to tu właśnie pozostał. W tych jatkach.


          Minęło siedem lat i oto pewnego dnia po stromym zboczu, na którym dawno nie było już ani śladu jakiejkolwiek drogi, wspięli się dwaj mężczyźni: pracownicy urzędu miejskiego z pobliskiego miasteczka; szukali źródła błękitnej rzeczki wpadającej do Hatchogawy, żeby skierować ją do stawu irygacyjnego, i przyszli na rozpoznanie. W zrujnowanym osiedlu spostrzegli naniejspodziewaniej dym z komina - ktoś tam jest! Nie trzeba było nawet szukać; przydreptała do nich istota o niecodziennym wyglądzie.
          - O, anim się spodziewał, że w kopalni Kazury są ludzie! - zdziwił się urzędnik.
          Młody urzędnik spiesznie piął się pod górę: - Aha, staruszka, żebraczka widać.
          - Co wy tu robicie? Idźcież do miasteczka! - zwrócił się do niej tonem, jakim się zwykło traktować żebraków.
          - A wyście młodzi, panie!
          - Tak, jeszczem młody.
          - No, to dajcie mi dziecko, nasienie! - Staruszka chwiejnie podchodzi, dziwacznie się wdzięcząc, cała w białe i czerwone cętki (czy cierpi na chorobę skóry?), siwa głowa w połowie łysa, wygląda okropnie.
          - Dobrze, dobrze, babciu. Znajdę ci dobrego męża. Dlatego musisz się przenieść do miasteczka, pójść do szpitala, dostaniesz tam łóżko i dobre jedzenie, musisz się leczyć - tłumaczy cierpliwie, opanowując wstręt. - Może papierosa sobie weźmiesz? - Wyciąga ku staruszce papierosa, raptem dostrzega, że cztery inne staruszki, podobne do pierwszej, wpatrują się weń z uwagą. Cofnął się, omal z górki nie stoczył i zbiegł na dół.
          - Osiedle wariatów - powiadomił szefa - naprawdę, nic innego!
          Akurat tego roku mało było ciężarnych i wylęknione staruszki ukrywały się we dnie poza osiedlem, w trawach.
          Potem powtórzyły się kilkakrotnie wizyty z miasteczka. Również Usuki spotkał się z urzędnikiem, lecz nie mógł mu oczywiście wyznać, że podporządkowali tu swe życie bluszczowi, a i zasilanie roślin niemowlętami nie mogło trwać wiecznie. Usuki przeżył w tym dziwacznym otoczeniu dziesięć lat; aczkolwiek dotąd niczemu się nie dziwił, to teraz - gdy porozmawiał z owym mężczyzną w krawacie - zrozumiał, że kiedyś trzeba stąd odejść, powinien więc skorzystać z okazji, by raz jeszcze prosić o rękę Satsuki, po czym z obydwiema kobietami przenieść się do miasteczka. Zbudziła się w nim tęsknota za rodzinnymi stronami. Następnego dnia zdecydował się wreszcie i o zmierzchu poszedł do domu Takao; ze środka dobiegły go słowa przerywane ciężkim oddechem, zajrzał przeto przez szparę w okiennicy. Wzdrygnął się, dojrzawszy splecione z sobą dwa białe ciała. Natężając wzrok ujrzał Takao i Satsuki. Oczy przywykły mu do ciemności: Satsuki leżała na boku, Takao pochylona nad nią, wargi jej błądziły po ciele dziewczyny.
          - Bądź moim pokarmem, dziecko żywi matkę, żywi... To jego powinność!... - szeptała niskim głosem, a Satsuki poddając się pocałunkom słodko pojękiwała, to rzucała się i wyginała w łuk, to siadała.
          - Mężczyźni są do niczego! A matka zna cię dobrze, Satsuki! No, jak, dobrze ci jest, prawda?... No, jakże, serce ci się rozpływa i ciało, czujesz? Roztopi się ciało i serce, i będziesz moim pokarmem! No!
          Potem Takao rzuciła się na Satsuki, przykryła ją swym ciałem, dziwnie podrygując.
          Usuki oniemiał i odstąpił od okiennicy, bo chociaż słyszał o kobietach spółkujących ze sobą, zobaczył to po raz pierwszy, matkę i córkę, no, a "bądź moim pokarmem!" - cóż to znaczy? Może tamta pochłania młodość dziewczęcia? Skóra Satsuki stała się ostatnio całkiem przezroczysta i dziewczyna wyglądała stale jak manekin. Czy całą energię życiową zabiera jej matka, jak bluszcz cmentarny, co, żeby zakwitnąć, potrzebuje krwi i ciała?
          Satsuki w ten sposób umrze! - pomyślał Usuki, jednocześnie wspomniał białe ciało, i już nie mógł sobie miejsca znaleźć wyczekując, kiedy matka dziewczyny oddali się z domu. Takao zaś wychodziła tylko wtedy, gdy niosła nowe pożywienie dla cmentarnego bluszczu. Jałowo mijały dni, aż pod koniec roku zmarła jedna ze staruszek. Mężczyźni zanieśli ją na cmentarz, zjawiła się Takao. Usuki utorował sobie drogę, wyszedł z tłumu i skierował się do jej domu.
          - Satsuki, chodź! Razem stąd uciekniemy. Bo jak tu zostaniesz, umrzesz! - nawoływał. Ale że dziewczyna się nie pokazała, wszedł do środka. Zastał ją na posłaniu; poruszyła się lekko i otworzyła oczy. Teraz najważniejsze, żeby Satsuki wyprowadzić i uciec. Zarzucił ją sobie na plecy. Na drodze do miasteczka kręcili się jeszcze ludzie. Usuki w pośpiechu schował się do jamy wyrobiska na zboczu góry, gdzie w każdej chwili mógł zostać odkryty, więc chwycił kilof i posłużył się nim jak łomem, by zagrodzić wejście kamieniami. Zamachnął się raz i drugi, kiedy strop zatrzeszczał i oboje znaleźli się w ciemności.
          Usuki w pierwszej chwili się przestraszył, ale stwierdziwszy, że ani jemu, ani Satsuki nic się nie stało, wyzbył się strachu i poczuł radość, bo wreszcie znaleźli się sami, tylko we dwoje. Objął Satsuki, która cały czas stała bezwolnie jak kukła.
          - Niczego się nie bój, jestem przy tobie! Choraś, ale to nic, prędko wyzdrowiejesz. Jak się ściemni, pójdziemy na dół, do miasteczka.
          Usuki mówił bez przerwy, ona wciąż milczała. Trzymając ją w objęciach, czuł, jak chłodne ciało Satsuki nabiera nieco ciepła.
          - Nie masz się czego bać, zdaj się na mnie - dodał, lecz zaczął nasłuchiwać. Przez szczelinę, którą płynęło powietrze, dotarł z zewnątrz gwar i odgłosy bieganiny.
          Takao, spostrzegłszy zniknięcie Satsuki, wpadła w popłoch, wybiegła pędem z domu i zlustrowała najpierw pokój Usukiego - no, nie uciekł chyba z gór w dolinę!
          - Nie widzieliście mojej córki? - nagabywała przechodzących, miała ochotę potrząsnąć nimi, by odpowiedzieli. - Gdzie się podział ten przeklęty Usuki?
          Jeden z zagadniętych mężczyzn głuchym głosem odparł:
          - Córkę trzeba zapłodnić.
          A kiedy Takao odepchnęła go i chciała odejść, zatrzymał ją.
          - Ty czego uciekasz? Już tam twoją córkę chłopcy pieszczą! - Takao zmierzyła go lodowatym wzrokiem. - Dobra, dobra! Ty też się przydasz!
          Takao po zniknięciu Satsuki utraciła całą swą energię i w jednym momencie zamieniła się w starą babę, toteż mężczyzna nie rozpoznał w niej naczelniczki i z miejsca powalił na ziemię.
          - Dobra, dobra! Zrobię ci dziecko moim nasieniem!
          Brutalnie ją zgwałcił. A ciężko wiszące gradowe chmury zeszły niżej, poprószyły śniegiem; wtedy - czy to z powodu tego śniegu, czy też dlatego, że rok był niepomyślny i mało ciężarnych - mężczyźni jak na komendę rzucili się gromadnie na kobiety. Byli i tacy, co upatrzywszy sobie tę samą bili się okładając nawzajem kijami, powodowani bezrozumnym szaleństwem napastowali dziewczynki nie mające jeszcze nawet lat dziesięciu, młodzieńcy wskakiwali na babcie trzy ćwierci do śmierci, staruszki zaś, którym nie udało się zdobyć partnera, wywijając kilofami gramoliły się z tyłu na leżące pary. Oto i mężczyźni w ciasnym uścisku, i tacy, co się staczają z górki w dół, do sztolni, do potoczku, i nagie kobiety biegnące po śniegu, jest i taki, co tłucze po głowach drągiem koromysła i bierze ofiary padające bez zmysłów - splątane ze sobą stado mężczyzn i kobiet tłamsi się i dusi nawzajem, trupy rzucając na ziemię. Chłopca przypiętego do staruchy napastuje starzec, inny chłopiec biega wśród tłumu, mężczyzn kopie w krocza, kobietom wtyka kij między nogi - ten nie zważa nawet, czy ma przed sobą żywych, czy umarłych. Jeden z wariatów przynosi bryłę węgla i wędrując po placu miażdży głowy nieboszczykom. Ogarnęło ich szaleństwo - o ileż groźniejsze i większe od tego w czasie pogromu jeńców!
          Kotłowanina ustaje w jednym momencie, wszystko zamiera, ludzie leżą pokotem na ziemi, nic i nikt nawet nie drgnie; pośrodku trup Takao z twarzą odrażającą, pomarszczoną i uwalaną, w jej kroczu tkwi głęboko - kto to zrobił? - długa, wąska deszczułka nagrobna.
          Następnego ranka Usuki utorował sobie kilofem wyjście z jamy. Śnieg zasypał górę pokrywając ślady nocnej orgii, lecz dokoła wyrosły niewielkie śnieżne kopczyki, po rozgarnięciu śniegu widać zwłoki.
          - Twoja mama, Satsuki, nie żyje - mówi Usuki oglądając kolejno twarze zmarłych. Satsuki potakuje. - Co zrobimy? Chyba nie chciałaby ona pójść na cmentarz na żer bluszczu... - dodaje niespokojnie. Wyciąga z baraku taczkę, wrzuca na nią ciało Takao i wiezie do wylotu sztolni. Obficie płynąca woda jest chyba ciepła, bo paruje. Usuki idzie pod prąd wspinając się ku wejściu. - Niech cię góra przyjmie, śpij w spokoju! - Spycha taczkę w czarną czeluść kopalni; pokryte śniegiem zwłoki suną na taczce przez ciemności, wyglądają teraz jak szaro-biała pleśń na stemplach chodnika albo, rzec można, przypominają kwitnący bluszcz uczepiony tabliczki cmentarnej i niesiony wiatrem; taczka niknie w wodzie i ciemności. Lekki plusk dobiega uszu, lecz fala nie wynosi zwłok z powrotem na powierzchnię. Wobec tego Usuki zwozi i zrzuca tu następne, a Satsuki stoi i przygląda się, w pewnym momencie pomaga mężczyźnie pchać taczkę i na jego: dziękuję! - po raz pierwszy się uśmiecha promiennie. Dopiero o zmierzchu kończą uprzątanie zwłok.
          - No, wezmę cię chyba na plecy, bo stąd do miasta żadnej drogi nie znajdziesz. - Usuki bierze Satsuki na barana i przywiązuje sznurkiem, potem schodzi krok za krokiem po świeżym śniegu stromym zboczem w dół.
          Zapada nagły mrok. Schodzą coraz niżej, a śnieg zagradza im drogę. I nikt ich więcej nie ujrzał.


          - Panie burmistrzu, wszystko gotowe! - mówi sekretarz do powracającego z przechadzki po cmentarzyku, gdzie tabliczki nagrobne sterczą teraz wśród całkiem zmarniałych badyli bluszczu.
          - Idę, idę - odpowiada uśmiechnięty burmistrz. Pochylając korpulentny tułów przekręca małą dźwignię: urządzenie to skieruje wodę do nowego kanału podziemnego; teraz woda zmieniła bieg, w mgnieniu oka wzbiera i napływa w nowe koryto wypełniając je po brzegi, po czym potok wydłuża się niby ślimak i zmierza w dół, pod ziemię.
          - Wiwat! Niech żyje! - ryczą zgromadzeni.
          - Teraz dalszy pomyślny rozwój naszego miasta zapewniony... - bąkają. - Tak, a kopalnia Kazury na nic się już nie przyda, raz ogień, raz woda...
          Pozierają znowu na podkowiastą obmurówkę sztolni. A niedaleko od nich, na dnie chodnika kopalni, zbliżają się ku sobie i oddalają unoszone przez wodę wyschnięte, woskowe zwłoki - w warstwie kilkudziesięciu ciał - uczepiony na nich swym zwyczajem bluszcz cmentarny chwieje się jak wodna roślina, szuka sobie miejsca, żeby znów zakwitnąć, chyboce na wsze strony niby żywe stworzenie. Zwłoki spoczywające dotąd na dnie - teraz kiedy poziom wody nagle się podnosi - zaczynają podpływać wyżej, miękko suną zmieniając położenie, uderzają o siebie, odbijają, by ponownie zebrać się razem. Powoli wypływają na powierzchnię, a na samym wierzchu, na przedzie, unosi się trup Takao.  
       


          1 - mowa o cesarzowej Himiko, legendarnej władczyni Japonii.
          2 - Za panowania w Cinach mongolskiej dynastii Juan (jap. Gen) dwukrotnie najechano Japonię: w r. 1274 i w r. 1281.
          3 - era Taishou - lata 1911 - 1926.
          4 - era Shouwa - od r. 1926 do końca panowania obecnego cesarza.
          5 - rok 1942.
          6 - rok 1943.
          7 - rok 1944.
          8 - rok 1948.
          9 - rok 1951.
          10 - rok 1955.


Przełożyła Blanka Yonekawa

Opowiadanie znajduje się w antologii Ballada o Narayamie: Opowieści niesamowite z prozy japońskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz