poniedziałek, 26 listopada 2012
Jerzy Siewierski - Inwokacja
Urodziłem się w Burgundii jako trzeci syn zacnego szlachcica. Nasz ród był świetny i bardzo starożytny. Moi pradziadowie chadzali na wyprawy krzyżowe, brali udział we wszystkich wojnach, w których brać udział wypadało, wiernie służyli królom i kościołowi i żenili się z pannami, które równie jak oni wykazać się mogły długim korowodem szlachetnie urodzonych przodków. Z biegiem lat jednak ród nasz podupadł nieco. Różne odmiany fortuny sprawiły, że ojciec mój prócz świetnego nazwiska, zamku, który powoli obracał się w ruinę, trzech synów i kilku córek nie posiadał prawie niczego więcej.
Jeśli komuś w naszych czasach wypadło być trzecim synem ubogiego szlachcica z odległej od Paryża prowincji, to jego przyszłość nie rysowała się zbyt świetnie. Ojciec mój postanowił, że syn najstarszy, zgodnie z prawem majoratu, stanie się panem zamku i dziedzicem niewielkich włości jeszcze doń przynależnych, syn średni poświęci się karierze wojskowej, moją zaś przyszłość upatrywano w przywdzianiu duchownej sukienki. O zgodę mnie oczywiście nie pytano i gdy tylko ukończyłem lat siedemnaście, uściskany na drogę przez zalewającą się łzami rozpaczy matkę i wyposażony w ojcowskie błogosławieństwo wyruszyłem do odległego Amiens, gdzie rektorem duchownego seminarium był przyjaciel mego ojca z lat młodości.
W seminarium przez trzy lata sposobiłem się do służby bożej, poznając arkana liturgii i zgłębiając pisma ojców kościoła oraz dzieła nowoczesnych teologów, w tym także pisma polemiczne surowo gromiące błędne nauki jansenistów oraz zgubne doktryny libertyńskich filozofów.
Byłem zdolnym młodzieńcem, do nauk przykładałem się bardzo, a moi przełożeni i wychowawcy, choć surowi i nieskłonni do pochwał, przepowiadali mi dość świetną karierę w służbie kościoła.
Niestety! Prędko się okazało, że moje przyrodzone skłonności, brak rozsądku i młodzieńcza lekkomyślność sprawiły, iż nie dane mi było wstąpić na ścieżkę cnotliwego wypełniania pokładanych we mnie nadziei.
W trzecim roku pobytu w Amiens zwróciłem uwagę na córkę sklepikarza, którego kram znajdował się nie opodal murów seminarium. Pierwszy raz spostrzegłem ją pewnego niedzielnego popołudnia, gdy wraz z innymi klerykami pod opieką naszego wychowawcy udawaliśmy się parami na cotygodniowy spacer do pobliskiego lasu w celu odbycia przepisanej statutem seminarium rekreacji.
Panienka ta, na imię miała Katarzyna, wydała mi się na tyle pociągająca, że zapomniałem o cnocie czystości i zapragnąłem zawrzeć bliższą z nią znajomość. Przezwyciężając rozliczne trudności i myląc czujność mych opiekunów, wydostałem się przez mur okalający ogród seminarium i złożyłem nocą owej Kasi swoje hołdy.
Panienka była nieco zaskoczona moim pojawieniem, ale szybko doszliśmy do porozumienia. Kasia mimo bardzo młodego wieku i niewinnej minki miała już bogate doświadczenia w sztuce miłości i okazało się, że nie jest od tego, by mi cząstkę ich przekazać. Nie minęła godzinka od chwili, kiedy znalazłem się w jej panieńskim pokoiku, a już pozwoliła mi poznać miękkość swojej pościeli i zakosztować słodyczy miłości. Okazałem się uczniem bardzo pojętnym i moja miła nauczycielka była z moich postępów wielce zadowolona.
Tak się w tych lekcjach rozmiłowałem, że odtąd prawie co noc wymykałem się z seminarium, aby naukę kontynuować. Szybko też doszedłem do wniosku, że wykształcenie otrzymywane tylko z jednego źródła może być nieco jednostronne, więc zapragnąłem poszerzyć grono mych nauczycielek. Podzieliłem się tym pomysłem z moją preceptorką, która ze śmiechem przyklasnęła tym zamiarom. I już, gdy następnej nocy zwykłą drogą przez okno dostałem się do jej pokoiku, okazało się, że Kasia oczekuje mnie w towarzystwie przyjaciółki, z którą od najwcześniejszych lat dzieciństwa nosiły razem haftowaną poduszkę podczas uroczystych procesji w miejscowej parafii.
Powiększenie grona nauczycielek sprawiło mi mnóstwo radości, ale w rezultacie zaczęło sprzyjać pewnemu nadwątleniu sił żywotnych. Wkrótce też moi wychowawcy i opiekunowie spostrzegli, że bywam trochę roztargniony w czasie wykładów, coraz częściej zaczynam dawać błędne odpowiedzi na zadawane pytania a zdarza mi się też zasypiać w czasie modlitw i przepisanych obowiązkami kleryka lektur pism pobożnych.
Mój wychowawca i spowiednik zarazem, zacny ale surowy ksiądz R..., powziął pewne podejrzenia i zaczął mnie śledzić. Byłem młody, lekkomyślny i mało ostrożny. Nie miałem się na baczności i w rezultacie ksiądz R... pewnej nocy wdarłszy się przemocą do pokoju panny Kasi zastał mnie tam w samym środku rozkosznej zabawy z obiema naraz dziewczętami. Był ogromnie zgorszony tym co zobaczył i uznał występek za tak wielki, iż nie było mowy abym mógł pozostać w seminarium nawet po odbyciu najcięższych pokut przewidzianych dla seminarzystów przyłapanych na jawnych grzechach przeciwko szóstemu przykazaniu.
Na nic się zdały moje łzy, moja skrucha i przyrzeczenia poprawy. Ksiądz R... pozostał nieugięty i przekładał swoje racje w sposób tak przekonywający, że rektorowi, który był przecież przyjacielem mego ojca i początkowo pragnął sprawę załagodzić, nie pozostało nic innego jak wystosować list do mojego rodziciela, aby mnie czym prędzej zabrał do domu.
Znając gwałtowność charakteru mego ojca i surowość jego zasad, w obawie przed ojcowskim gniewem spakowawszy swój skromny dobytek do niewielkiego worka najbliższej już nocy potajemnie opuściłem na zawsze mury seminarium tą samą drogą przez wysoki mur, którom tyle razy przemierzał, spiesząc w odwiedziny do mych uroczych przyjaciółek.
W sakiewce miałem tylko dwanaście pistoli i jeden talar. Prawie całą tą sumkę wydałem szybko na koszty podróży do Paryża, w którym zamierzałem szukać szczęścia.
Nie będę nudził czytelnika opisem przeżyć w Paryżu. Koło fortuny obracało się ze zmiennym dla mnie szczęściem. Bywałem na wozie i pod wozem. Wpadłem w kompanię niezgorszych frantów i hultajów, poznałem dziewczęta o bardzo lekkich obyczajach, z których wiele zakończyło później swą karierę w Szpitalu Powszechnym i w Ameryce. Nieraz zdarzało mi się czerpać najrozmaitsze korzyście ze znajomości z nimi, co nie uchodzi za sposób życia zbyt godny. Kilka miesięcy spędziłem w celi więziennej u Świętego Łukasza, gdzie hultajów takich jak ja, już odpowiednio zepsutych, ale którym nie można było jeszcze zarzucić popełnienia zbyt wielu ciężkich zbrodni, dobrzy braciszkowie starali się naprowadzić na ścieżkę wiodącą ku poprawie, udzielając stosownych admonicji i zmuszając do udziału w modlitwach i pobożnych ćwiczeniach.
Wydostawszy się od Świętego Łukasza nie wstąpiłem jednak na drogę cnoty, choć zmieniłem sposoby zdobywania środków do życia. Zaniechawszy czerpania zysków z miłosnej gotowości mych przyjaciółek, zająłem się innym procederem, którego tajniki podpatrzyłem swego czasu u kilku niezgorszych hultajów, z jakimi zadawałem się przez czas pewien zaraz po przybyciu do Paryża. Mając przyrodzoną giętkość palców i szybką orientację prędkom opanował umiejętność czynienia pod osłoną długich koronkowych mankietów, które stale nosiłem, najrozmaitszych zgrabnych wolt. I tak zręcznością pomagając fortunie bawiłem się kartami w paryskich oberżach i zajazdach, czatując przede wszystkim na przybyszów z prowincji, których rozpoznawałem nieomylnie. Proceder ten prowadzony w sposób rozważny i bez zwracającej uwagę policji ostentacji przynosił mi skromne ale stałe przychody.
Pewnego grudniowego wieczoru roku 178..., gdy jadłem wieczerzę w gospodzie "Pod Zielonym Ptasznikiem", w pobliżu bramy Św. Honoriusza, uwagę moją zwrócił samotny mężczyzna, który wysiadł z dyliżansu przybyłego z Havre-de-Grace. Wieczerzał samotnie przy sąsiednim stole. Oprócz kolacji kazał sobie podać świecę, przy blasku której uprzyjemniał sobie jedzenie czytaniem książki. Dzięki dobremu wzrokowi dostrzegłem tytuł i pojąłem, że uwagę jego pochłania dzieło pana Rosseau, w którym ten autor przedstawił wszystkie zalety i korzyści płynące z wychowania według praw natury. Uznawszy, że czytelnik, wertujący z zapałem dzieło tak wysoce oderwane od przyziemnej codzienności i całym swym zachowaniem zdradzający pełne melancholii roztargnienie a wyglądem zamożność, będzie odpowiednim dutkiem, na którego zapoluję tego wieczoru, spróbowałem nawiązać z nim rozmowę.
Udało się to nad podziw łatwo. Już po chwili zaprosił mnie do swego stołu, gdzie w nawiązaniu do jego lektury prowadziliśmy rozmowę o zaletach i wadach różnych sposobów wychowania i kształcenia młodzieży. Tu muszę zaznaczyć, że życie jakie prowadziłem nie przeszkodziło mi w zaznajamianiu się z książkami modnych autorów i filozofów. W seminarium tylem się nasłuchał o zdradliwych, obłudnych doktrynach libertynizmu, że po opuszczeniu świętych murów zapragnąłem natychmiast posmakować tego zakazanego owocu. Omawiając z nieznajomym najrozmaitsze rozrywki i zabawy, które pan Rosseau zalecał dla wychowywanego zgodnie z prawami natury Emila, ośmieliłem się zauważyć, że zbyt wielkie ograniczenia w tej mierze mogą łatwo sprawić, że życie stanie się nudne. Dałem też nieznajomemu do zrozumienia, że takie niewinne wynalazki cywilizacji jak niektóre gry w karty być mogą doskonałym sposobem kształcenia przyrodzonych umiejętności, którymi natura nas obdarzyła.
Od słowa do słowa doszliśmy do wspólnego wniosku, że i nam nie zaszkodzi, jeśli przez resztę wieczoru zabawimy się grą w triszaka. Zgodnie ze swymi zasadami grałem ostrożnie i początkowo pozwoliłem nieznajomemu nacieszyć się drobnymi wygranymi. Wreszcie uznawszy, że gładko połyka haczyk spowodowałem, iż stopniowo monety z jego stosiku powędrowały na mój. Wyraziłem przy tym przekonanie, że tak szczęśliwie karta długo służyć mi nie może i z pewnością za chwilę fortuna ponownie się odmieni. Tak jak się tego spodziewałem chwycił przynętę i zechciał zagrać va banque. Przystałem na to czyniąc pozory, że czynię to niechętnie. Ciągnąłem właśnie bank. Kiedy odsłonił karty i zobaczyliśmy, że ma czterech króli, udałem wielkie pomieszanie, a kiedy po chwili się okazało, że wśród moich kart za to znalazły się aż cztery asy, wyraziłem ogromne zdumienie tak nieoczekiwanym przypadkiem. Zgarniając ku sobie wcale niemałą kupkę złota, grzecznie zaoferowałem nieznajomemu możliwość rewanżu. Z uśmiechem zaaprobował ofertę i cała historia się powtórzyła, z tym, że tym razem dbając o to by rzecz cała nie wydała się zbyt mało prawdopodobna, ciągnąc bank dałem mu trzech niżników, sobie zaś cztery damy.
Kiedy zadowolony łatwo zdobytym łupem podziękowawszy grzecznie za grę, zabrałem się do przeliczania wygranej, z ogromnym zdumieniem spostrzegłem, że mój towarzysz od kart i stołu mierzy do mnie z pistoletu, który wydobył z zanadrza.
- Kawalerze - powiedział uśmiechając się przyjaźnie i odwodząc kurek - nacieszyłeś się już swoją wygraną, bądź więc łaskaw oddać teraz wszystko coś mi ukradł.
Nie tracąc zimnej krwi i nie okazując przestrachu wyraziłem zdumienie takim obrotem sprawy i gorące oburzenie jego niegodnym zachowaniem.
Nie przestając się uśmiechać wyciągnął mi zza mankietu zapasowe karty i powiedział, że przez cały czas był świadom wszystkich moich sztuczek. I nie były to tylko czcze przechwałki, gdyż dokładnie i prawdziwie opisał moje manipulacje, chwaląc ich pomysłowość i ganiąc zarazem pewne mankamenty wykonania, z których zresztą sam sobie doskonale zdawałem sprawę.
Zrozumiałem więc, że natknąłem się na franta jeszcze ode mnie większego, oddałem mu pieniądze przepraszając za nieporozumienie i wyrażając zarazem chęć wzięcia u niego kilku lekcji karcianego rzemiosła.
Pochwalił moją rezolutność i zimną krew.
- Podobasz mi się, kawalerze - powiedział - obcując z tobą odniosłem wrażenie, że marnujesz swoje przyrodzone zdolności, dowcip i zręczność, polując na naiwnych dutków w paryskich gospodach. Natura stworzyła cię do wyższych celów a jej wskazaniom należy być posłusznym. Poszukuję właśnie kogoś takiego jak ty, kto mógłby się stać moim zaufanym sekretarzem i przyjacielem zarazem. Wspólnie dokonać możemy rzeczy wielkich. Zawsze bierze mnie śmiech, gdy czytam uczone dywagacje pewnych filozofów o tym, że ponoć wszyscyśmy z urodzenia równi wobec praw Natury. Natura nie wszystkie swoje dzieci obdarzyła jednakowo. Stworzyła zarówno drapieżców jak i ich ofiary. Jednych wyposażyła w kły i pazury, drugie w smaczne mięsko stanowiące ulubione pożywienie drapieżców. Obaj należymy do rodu drapieżców i zjednoczywszy wysiłki skuteczniej spełniać będziemy nasze wilcze powołanie i tęgo podskubiemy niejedną owieczkę!
Bardzo mi odpowiadała filozofia przedstawiona przez nieznajomego i z radością przystałem na jego propozycję. Od tej pory na bardzo długo losy moje splotły się z losami kawalera de Firescon, któremu służyłem wiernie, a on za to otoczył mnie swoją opieką i przyjaźnią, a w miarę gdym zyskiwał jego zaufanie i wprowadzał we wszystkie przedsięwzięcia i zamysły. Prowadziliśmy życie ciekawe i wesołe, wiele podróżowaliśmy i nigdy nie brakowało nam środków dla zaspokojenia naszych potrzeb, które wcale nie były skromne, gdyż obaj wysoko ceniliśmy wyrafinowane rozkosze stołu i łoża.
Kawaler de Firescon nauczył mnie nowych, bardzo skutecznych sposobów manipulacji kartami, i razem stworzyliśmy parę, która bez wielkiego trudu oskubać potrafiła gładko każdą kompanię najbardziej nawet doświadczonych i ostrożnych graczy. Nie często jednak korzystaliśmy z naszych w tej materii umiejętności uznając, że mimo całej naszej zręczności jest to proceder dość ryzykowny. Na codzień zajmowaliśmy się więc czymś zgoła innym. O szczegółach zamilczę, gdyż mimo upływu lat nadal pozostaje w mocy nakaz bezwzględnego milczenia, którego zobowiązaliśmy się przestrzegać, podejmując się wykonywania najrozmaitszych delikatnych zadań zlecanych nam przez tajemne farmazońskie stowarzyszenia, nasze usługi szczodrze i uczciwie opłacające. Wykonywanie tych zleceń nie wyczerpywało naszych zajęć. Kawaler de Firescon świadczył też pewne usługi tajnemu zakonowi badaczy miłości, który swe sesje odbywał w pobliżu Paryża, w zamku markiza de G... Dostarczaliśmy markizowi ładnych i odważnych dziewcząt, gotowych za godziwą odpłatą z poświęceniem służyć do różnych, nieraz nieco bolesnych eksperymentów, którym je w czasie badań nad fizyką miłości podczas owych sesji poddawano. Kawaler de Firescon utrzymywał też przyjazne stosunki ze sławnym hrabią Cagliostro, którego rozmaite zlecenia z moją pomocą od czasu do czasu wypełniał.
Pewnego wieczoru, w trzy mniej więcej lata od chwili, w której drogi mojego życia skrzyżowały się z losami kawalera de Firescon, siedzieliśmy po przybyciu do Bordeaux w wygodnym pokoju gospody "Pod Pawiem" popijając wino, z którego słynne są te strony. Wtedy zjawił się służący z wieścią, że jakiś nieznajomy chce się bezzwłocznie widzieć z kawalerem de Firescon.
Nie spodziewaliśmy się niczyjej wizyty, ale zaciekawiony kawaler de Firescon nie odmówił przyjęcia nieznajomego. Po chwili ujrzeliśmy starego człowieka w czerni, który przyglądał się nam badawczo świdrującym spojrzeniem. Wykwintne ruchy i sposób zachowania zdradzały człowieka z wielkiego świata, a gruby złoty pierścień z wielkim brylantem, który nosił na prawym ręku, wskazywał dowodnie, że starzec mimo bardzo skromnego stroju, nie jest kimś cierpiącym niedostatek.
Bez dłuższych wstępów przybysz przedstawił się nam jako wicehrabia d'Astereaux i zapytał, który z nas jest kawalerem de Firescon. Otrzymawszy odpowiedź położył na stole sakiewkę pełną dobrych, złotych ludwików.
- Kawalerze - powiedział - jest to tylko drobny zadatek tego co mogę ofiarować, jeśli spełnisz moje pragnienia.
Kawaler de Firescon, nie zdradzając najmniejszym nawet drgnięciem, że widok złota wydał mu się interesujący, zapytał zimno:
- Skąd wiesz, panie wicehrabio, że potrafię i zechcę je spełnić?
- O tym czy zechcesz sam zdecydujesz, a o tym, że potrafisz zapewniał mnie hrabia Germaine, który sam będąc zajęty ważnymi pracami alchemicznymi polecił mi twoje usługi. O szczegółach moich propozycji dowiesz się kawalerze, gdy tylko zostaniemy sami - mówiąc to wymownie spojrzał w moim kierunku.
Wstałem więc od komina i bez straty czasu zszedłem do sali ogólnej, gdzie spędziłem przyjemną godzinkę wśród grzejących się przy ogniu podróżnych, a kiedy wicehrabia opuścił gospodę, wróciłem do mego towarzysza aby dowiedzieć się szczegółów propozycji jakie otrzymał. W tym czasie kawaler nie miał już przede mną żadnych tajemnic.
Kawalera de Firescon znalazłem mocno zamyślonego. Na stole leżał mieszek ze złotem pozostawiony przez wicehrabiego co świadczyło, że mój mistrz i przyjaciel przyjął jego propozycję.
Na moje wyrażone tylko spojrzeniem pytanie kawaler de Firescon powiedział:
- Pan d'Astereaux jest człowiekiem zamożnym, hojnym i z pewnością wypłacalnym. Warto więc wejść w jego służby. Jest też jednak niewątpliwie obłąkany.
Zaciekawiony zapytałem:
- Czego sobie życzył?
- Pan d'Astereaux ofiarowuje wielką fortunę za umożliwienie mu spotkania z pewną kobietą.
- Zważywszy na jego wiek - uśmiechnąłem się - jest to życzenie rzeczywiście trochę niecodzienne, ale świadczy raczej nie o obłąkaniu lecz o tym, że mimo upływu lat zachował jeszcze w mdłym ciele zapały młodości i gorące chęci ich zaspokojenia. U starców zdarza się to częściej niż się na ogół przypuszcza.
- Mylisz się, Marcelu, pan wicehrabia jest z pewnością pozbawiony władz rozumu. Dowiedz się, że kobieta, którą chce zobaczyć nie żyje już od lat dwudziestu i była jego małżonką...
Nie mogłem ukryć zdumienia. Wskazałem na złoto leżące na stole i wykrzyknąłem:
- Jak to?! I zgodził się pan, kawalerze, wypełnić te niemądre życzenie?
Kawaler niechętnie wzruszył ramionami:
- Życzenie jest rzeczywiście głupie, ale pomyślałem, że zadaniem ludzi takich jak ty i ja jest właśnie podskubywanie osób pozbawionych rozumu. Wicehrabia jest owieczką szczególnie podatną na oskubanie i byłoby grzechem przepuścić taką okazję. Zajmiemy się więc nim, Marcelu. Postaramy się, aby spotkał swoją małżonkę. Jeszcze nie mam pojęcia jak się do tego zabierzemy, ale odwiedzimy pana d'Astereaux w jego posiadłości i zorientujemy się w sytuacji.
- Jakże to więc, kawalerze! - wykrzyknąłem zdumiony - chcesz się zabawiać w wywoływanie duchów? Nigdym nie przypuszczał, że wierzysz w takie zabobony niegodne oświeconego rozumu!
- Nie wierzę w nie oczywiście, Marcelu. Wiara w życie po śmierci dobra jest dla ciemnych mnichów i starych bab wysiadujących w kościelnej kruchcie. Rozpatrując rzecz z punktu widzenia wskazań rozumu, nie wydaje się mi sensownym przekonanie, że Istota Najwyższa, w której istnienie czasami zdarza mi się zresztą wątpić, wyposażyła swoje twory w coś takiego jak dusza nieśmiertelna. Natura czyni tylko to co jest celowe i niezbędne, a posiadanie duszy nieśmiertelnej nie jest człowiekowi do niczego potrzebne. Jak to wykazali filozofowie istota ludzka podobna jest do machiny, do cudownie skonstruowanego zegara, w którym wszystkie kółka i trybiki zazębiają się wzajemnie z niebywałą precyzją i sprawiają, że całość funkcjonuje jak należy. Przyjrzyj się, Marcelu, któremu bądź zegarowi. Znajdziesz w nim tylko kunsztownie ze sobą połączone urządzenia mechaniczne, których przemyślane współdziałanie sprawia, że zegar wybija godziny. W zegarze nie ma miejsca na nieśmiertelną duszę zegara, obchodzi się on bez niej doskonale.
- Zauważ, kawalerze - ośmieliłem się zaoponować - że zegarowi potrzebny jest jednak zegarmistrz, który go zbudował i człowiek, który będzie nakręcał sprężynę.
- To inna kwestia. Dlatego powiedziałem ci, Marcelu, że w istnienie Najdoskonalszego Zegarmistrza zdarza mi się wątpić tylko czasami. W możliwość jednak wywoływania duchów umarłych nie wypada wierzyć człowiekowi oświeconemu, co wcale nie przeszkadza, że zajmiemy się jednak nekromancją, gdyż przynieść to może znaczne korzyści.
Nie miałem zwyczaju taić niczego przed mym mistrzem i przyjacielem, więc przedstawiłem mu swoje wątpliwości:
- Ja także, kawalerze, uważam wiarę w gusła za niegodną filozofa, niemniej nie potrafię wyzbyć się pewnych obaw, których się zresztą wstydzę. Będąc jeszcze dzieckiem, a i potem w seminarium, nasłuchałem się tylu straszliwych opowieści o duchach, upiorach i innych okropnych zjawiskach, że nie zdołam w pełni wyzwolić się z niewoli przesądów i myśl o zawarciu znajomości z duchami wydaje mi się wstrętną. Słyszałem od naocznych świadków...
- Mój Marcelu - kawaler przerwał żywo moje wywody - pan de Voltaire słusznie pisał, że "nie wierzę nawet oczywistym świadkom, kiedy mi powiadają rzeczy sprzeciwiające się zdrowemu rozumowi". Pomny tej maksymy wyzbądź się nierozsądnych obaw i zastanówmy się wspólnie w jaki sposób najlepiej wypadnie nam zaspokoić życzenia wicehrabiego. Mamy trochę czasu do namysłu. Pierwej musimy załatwić sprawy, dla których tu przybyliśmy. Zajmie to nam okrągły tydzień. W ciągu tego czasu wypadnie się też wywiedzieć czegoś bliższego o tym starym obłąkańcu, co może się okazać pożytecznym.
Kiedy po tygodniu ruszyliśmy konno w drogę do posiadłości wicehrabiego d'Astereaux, wiedzieliśmy już o nim sporo. Ludzie mają zawsze ochotę do obgadywania bliźnich, a nasza zręczność i talary, których nie szczędziliśmy na poczęstunki, jeszcze pobudziły ich pamięć i języki.
Wicehrabia w powszechnej opinii uchodził za szalonego. Będąc bajecznie bogaty nie korzystał zupełnie z uciech i rozkoszy, których mógłby zażywać stosownie do swego stanu i majątku. Mizantrop ten stale nosił się w czerni i wiódł żywot odludka w swym starym dworze. Wśród jego służby nie było żadnej kobiety, a nawet wśród koni i psów zamkowych nie zdarzały się klacze i suki. Dawnymi czasy wicehrabia był wesołym szlachcicem i nie stronił bynajmniej od uciech świata. Przemiana w jego charakterze i obyczajach nastąpiła raptownie zaraz po śmierci żony, w której był bardzo zakochany.
Wicehrabina była piękną i wesołą kobietką a cała okolica doskonale wiedziała, że z wielkim zapałem przyprawiała rogi swemu małżonkowi, który świata poza nią nie widział. Kiedy nagle umarła w pełnym rozkwicie uroczej młodości, opowiadano, że stało się to za przyczyną trucizny zadanej jej przez małżonka, który pewnego dnia z ogromnym zdumieniem odkrył, że piękna pani przyprawia mu rogi i to nie tylko z jego najbliższymi przyjaciółmi, ale także z lokajem i podstajennym, który wprawdzie był chłopcem mało rozgarniętym, ale za to niezwykle krzepkim a na wiejskich odpustach wzbudził podziw gawiedzi łamiąc podkowy i wyginając gołymi rękami żelazne sztaby. Te zjadliwe plotki ucichły jednak, gdy coraz bardziej rzucała się w oczy jawna rozpacz wicehrabiego i czarna melancholia jakiej uległ.
Okazało się, że wicehrabia oczekiwał nas w swojej posiadłości z wielką niecierpliwością. Była to stara, ponura wiejska siedziba, która z pewnością zanim poczyniono w niej niefortunne przeróbki, mające przemienić ją w pałac, była solidnym zamkiem rycerskim. Pałac otoczony był zapuszczonym ogrodem, a wokół na łagodnych wzgórzach rozpościerały się winnice.
Przygotowano dla nas pokoje, z których każdy służyć by mógł od biedy za salę do gry w piłkę. Czuliśmy się w tym otoczeniu niezbyt wesoło, mimo że karmiono nas wyśmienicie i mieliśmy pod dostatkiem doskonałego miejscowego wina.
Już w czasie pierwszej wieczerzy wicehrabia zapytał niecierpliwie mojego mistrza, kiedy dokonać zamierza inwokacji. Kawaler de Firescon nie przestając oddawać należytej atencji wybornym pulardom, które nam podano wyjaśnił grzecznie, że wicehrabia uzbroić się musi w cierpliwość. Dla dokonania wielkiego dzieła, tłumaczył, potrzeba czasu i rozmaitych środków, których w chwili obecnej nie mamy jeszcze na podorędziu. Odpowiednie przygotowania rozpoczniemy jednak niebawem odpocząwszy jeno nieco po trudach podróży.
Przez dni kilka zwiedzaliśmy pałac, park i najbliższą okolicę, starając się zbytnio nie wpadać w oko wicehrabiemu, aby widokiem naszym nie pobudzać jego niecierpliwości. Nie niepokoił nas zresztą i pozostawił nam zupełną swobodę. Przedstawiłem kawalerowi kilka pomysłów zadowolenia życzeń pana d'Astereaux, ale żaden nie znalazł uznania w oczach mojego mistrza. Wydały mu się bowiem zbyt prostackie.
- Musimy, Marcelu - powtarzał - wymyśleć coś bardzo dowcipnego. Pan wicehrabia powinien być w pełni zadowolony z naszych usług. Nieszczęściem jednak na razie nie potrafię niczego stosownego wymyśleć. Odnoszę wrażenie, że nadmiar dobrego jadła i wina niezbyt sprzyja memu rozumowi. Przydałoby się trochę postu o chlebie i wodzie. Taka kuracja oczyściłaby nam krew i wyostrzyła dowcip. Niestety, jakoś dziwnie nie mam chęci poddać się takim umartwieniom zalecanym przez pana Tissot, który poucza nas jak pędzić życie zgodnie z wymogami praw natury. Wino w piwnicach pałacu tego szaleńca jest zbyt przedniej jakości bym potrafił zdobyć się na takie wyrzeczenia...
Pewnego dnia, gdy się już mi zdawało, że nie wymyślimy niczego i przyjdzie nam wkrótce potajemnie wynieść się z pałacu, kawaler de Firescon rzekł po śniadaniu:
- Nigdy nie należy poddawać się zwątpieniu, Marcelu, i do ostatka ufać trzeba w siłę naszych przyrodzonych zdolności. Wydaje się, że wreszcie wiem już w jaki sposób możemy zaspokoić niemądrą zachciankę tego obłąkanego. Przedstawię ci moje plany.
Wydały mi się śmiałe, zręczne i dowcipne.
Tegoż samego dnia kawaler de Firescon poprosił wicehrabiego by zostały nam pokazane wszelkie pamiątki po zmarłej, której ducha mieliśmy przywołać. Wicehrabia nie wydawał się zbyt zachwycony naszymi życzeniami i zmarszczył brwi, ale bez protestu zaprowadził nas do sypialni swojej małżonki. Wypytując uprzednio służbę dowiedzieliśmy się, że pokoje należące do wicehrabiny zostały zamknięte na głucho zaraz po jej śmierci i nikt z nich już odtąd nie korzystał. Z wielu powodów chcieliśmy dostać się do nich i spenetrować ich zawartość. Gdy teraz osiągnęliśmy swój cel, kawaler poprosił wicehrabiego by się oddalił i pozwolił nam samotnie przygotowywać wielkie dzieło inwokacji.
Kiedy tylko wicehrabia nas opuścił, kawaler de Firescon podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz.
- To okno - powiedział - jest jakby stworzone do naszych celów. Od strony ogrodu wejść przez nie może nawet i dziecko. Co więcej, ogród między oknem a murem jest szczególnie zapuszczony i łatwo się tam prześliznąć, będąc niezauważonym przez nikogo.
- Trzeba jednak przejść przedtem przez mur - zauważyłem - a mur jest wysoki.
- Jest i na to rada. Mur jest wysoki, ale jak już sprawdzałem, bardzo stary, zmurszały i obrośnięty bluszczem. Nic łatwiejszego niż używając odpowiednich narzędzi uczynić u jego podstawy stosowną dziurę, którą potem ukryć można bez śladu pod bluszczem. Zajmiemy się tym w odpowiednim momencie. Na razie rozejrzymy się po tych pokojach.
Wszystko tu było pokryte grubą warstwą kurzu i porośnięte pajęczynami, tak że oględziny nie należały do zajęć zbyt przyjemnych. W sypialni znaleźliśmy niewielkie łóżko włoskiej roboty ukryte za brokatowymi zasłonami. Na gotowalni, przed kryształowym zwierciadłem między niedopalonymi świecami w srebrnych lichtarzach, stały rzędem w misternych puzderkach najrozmaitsze bielidła, rumienidła i barwiczki. Nie brakło też miseczki, w której spoczywały wycięte z aksamitnej krajki muszki do przystrajania oblicza oraz dużego weneckiego flakonu z pachnidłem.
Kawaler wyciągnął z flakonika kryształowy koreczek. Poczuliśmy bardzo silny zapach, który wypełnił całą sypialnię.
- Szczęście nam sprzyja, Marcelu - rzekł kawaler zatykając flakonik. - To pachnidło jest bardzo mocne i nie sposób nie zapamiętać jego zapachu. Co więcej, przestało być modne jakieś dwadzieścia lat temu...
W garderobie znaleźliśmy wiele sukien i peruk. Kawaler oglądał je z wielkim ukontentowaniem. Szczególnie spodobała mu się duża, dziś już niemodna peruka, bardzo podobna do tej jaką nosiła pani du Barry w okresie swoich największych wpływów i świetności.
- Musimy, Marcelu - powiedział kawaler gdy już opuszczaliśmy pokoje zmarłej - dowiedzieć się bardzo dyskretnie od służby, którą z tych wielu sukien szczególnie lubiła nosić ich zmarła pani. Większość tutejszych lokajów to starcy. Zapewne będzie wśród nich ktoś kto pamięta wicehrabinę. Wydaje się, że w pełni zadowolimy pana d'Astereaux. Pozostaje nam się tylko rozejrzeć za nieodzowną wspólniczką. Niestety, nie znamy nikogo w okolicy komu moglibyśmy zaufać. Najwygodniejszą dla naszych celów byłaby osoba mieszkająca w pałacu. Najłatwiej mogłaby odegrać przeznaczoną dla niej rolę. Niestety, nie wchodzi to w rachubę, choćby z tego powodu, że ten szaleniec nie pozwala przebywać na terenie pałacu żadnej istocie płci niewieściej...
Uśmiechnąłem się do mego mistrza i powiedziałem:
- Wydaje mi się jednak, że klasztorna klauzula nie jest w pałacu obserwowana aż tak ściśle. Pewnej nocy nie mogąc usnąć wyglądałem przez okno i mogę przysiąc, że dojrzałem w parku śliczną dziewczynę, która przechadzała się po alejkach. Choć było dość ciemno, tego co zobaczyłem w świetle księżyca wystarczyło bym uznał, że jest dosyć pociągająca. Zacząłem nawet dawać jej znaki, ale nie zwróciła na mnie uwagi, oddaliła się i zniknęła bez śladu...
Kawaler de Firescon wzruszył niecierpliwie ramionami:
- Być może wicehrabia nie jest aż tak obłąkany za jakiego pragnie uchodzić i ukrywa tu gdzieś kochankę, być może, i to pewniejsze, dziewczyna ta odwiedza potajemnie któregoś z lokai. My w każdym razie żadnej z tego korzyści wyciągnąć nie potrafimy. Będziesz musiał, Marcelu, pospieszyć do Paryża i przywieźć ze sobą pannę Agnes. Wydaje się, że nada się ona doskonale do naszych celów...
Następnego ranka kawaler de Firescon oznajmił wicehrabiemu, że prace nasze posuwają się doskonale naprzód, ale ich uwieńczenie wymaga sprowadzenia z Paryża niezbędnych dla dokonania inwokacji sprzętów magicznych, które wypożyczyć mamy od pewnego znajomego różokrzyżowca oraz od hrabiego Saint Germain. Wicehrabia bez najmniejszego wahania ofiarował się bezzwłocznie pokryć wszelkie koszty tego przedsięwzięcia, z czego nie omieszkaliśmy spiesznie skorzystać i tegoż samego jeszcze dnia wyruszyłem w drogę.
Po pięciu dniach podróży znalazłem się w Paryżu i prosto z drogi zapukałem do drzwi mieszkania panny Agnes, z którą wzajemnie świadczyliśmy sobie nieraz różne usługi. Panna Agnes wpisana był na listę Opery, ale nader rzadko podziwiać ją było można na scenie tego czcigodnego przybytku muz. Swój czas dzieliła sprawiedliwie pomiędzy przeróżne mniejsze lub większe pasady z zasobnymi w złoto dutkami, tańczenie lubieżnego fricassee w prywatnych teatrzykach, w czym nie miała równych sobie współzawodniczek, i najrozmaitsze szelmostwa, które trudno nawet wyliczyć.
Agnes przywitała mnie z wielką radością i serdecznie pocałowała w oba policzki. Nie zwlekając przedstawiłem jej nasze plany oraz rolę jaką jej w tym śmiałym przedsięwzięciu przeznaczyliśmy. Aby ją przychylnie nastawić ku naszym zamiarom, ofiarowałem jej piękne podwiązki ze złotymi klamerkami, za pieniądze otrzymane od wicehrabiego na koszty podróży i wypożyczenia sprzętów magicznych. Panna Agnes pochwaliła mój gust i w dowód wdzięczności zezwoliła łaskawie bym jej te podwiązki własnoręcznie na nóżki założył. Doprowadziło to w rezultacie do dalszych karesów, z których staraliśmy się oboje wyciągnąć możliwie dużo przyjemności. Kiedy ochłonęliśmy nieco, panna Agnes przyznała, że pomysł nasz jest zabawny i godny rozważenia, niemniej wysunęła niejakie wątpliwości:
- Czy ten staruch jest już tak zupełnie pomylony, że nie pozna z kim będzie miał do czynienia? Czyż jestem choć trochę podobna do zmarłej?
- Tego nie wiem, Agnes - przyznałem - ale wcale nie jest to potrzebne. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem wicehrabiego zwróciło moją uwagę świdrujące, przenikliwe spojrzenie jakim mnie obrzucał. Potem przekonałem się jednak, że nie jest ono, bynajmniej, przejawem jakiejś szczególnej bystrości, a rzecz się ma właśnie odwrotnie. Wicehrabia mocno już niedowidzi i prawdę powiedziawszy jest ślepy jak kret lub nietoperz. Przekonałem się, że o zmroku nie potrafi odróżnić mnie od kawalera de Firescon, a wiesz jak mało jesteśmy do siebie podobni. Wystarczy więc, że przywdziejesz suknię oraz perukę wicehrabiny i oblejesz się jej pachnidłem. Nie mamy zresztą wcale zamiaru prezentować się wicehrabiemu w pełnym blasku dnia. Pamiętaj też, Agnes, że jesteś przecież artystką, a przy twoich talentach odegranie tej roli będzie dla ciebie fraszką!
Moja wymowa i pochlebstwa, a przede wszystkim perspektywa równego udziału w zyskach jakie zamierzaliśmy wynieść z tej przygody, sprawiły, że piękna Agnes szybko poniechała wahań i już następnego ranka wsiedliśmy do dyliżansu zmierzającego w kierunku Bordeaux.
Po przybyciu na miejsce umieściłem Agnes w chacie pewnego wieśniaka położonej w pobliżu pałacu wicehrabiego d'Astereaux. Wieśniak ten był przez nas sowicie opłacony i wydawał się na tyle rozsądnym, że w swoim własnym interesie potrafi trzymać język skryty mocno za zębami, gdyż w zamian za całkowitą dyskrecję obiecaliśmy mu jeszcze bardziej znaczące wynagrodzenie.
Pożegnałem Agnes, która widać zmęczona podróżą utraciła swą przyrodzoną żywość, wesołość i apetyt i nie uszczknąwszy nawet kęsa z przygotowanej dla niej przez wieśniaka wieczerzy bezzwłocznie udała się na spoczynek.
W pałacu wpadłem w ramiona oczekującego mnie niecierpliwie kawalera de Firescon.
Uścisnąwszy mnie i ucałowawszy powiedział:
- Dobrze, że się już zjawiłeś, Marcelu i pomyślnie wypełniłeś swoją misję. Byłem pełen niepokoju bo, wyobraź sobie, sytuacja mocno się skomplikowała! Wicehrabia okazał się jednak mniej szalony niż można było sądzić i zaczął nas podejrzewać. Przedwczoraj powiedział, że doniesiono mu, iż jesteśmy parą osławionych rycerzy przemysłu, bezczelnych wydrwigroszy i hultajów. Co gorzej zapewniono wicehrabiego, że nie mamy najmniejszego pojęcia o nekromancji i popełnił wielki błąd zatrudniając nas. Odniosłem wrażenie, jakby wicehrabia był skłonny uwierzyć w prawdziwość tych niecnych oszczerstw. Musiałem użyć całego dowcipu i kunsztu wymowy, żeby przekonać starucha w jak wielkim pozostaje błędzie, nie dowierzając naszym umiejętnościom okultystycznym i mniemając, że nasze przygotowania do wielkiej inwokacji ograniczają się do tęgiego picia i jedzenia na jego koszt oraz podskubywania wicehrabiowskiej sakiewki. Uspokoił się nieco dopiero wtedy, gdy mu przysiągłem, że przygotowania są już właściwie ukończone a inwokacja odbędzie się bez żadnej dalszej zwłoki pierwszego dnia po twoim przybyciu z wypożyczonym sprzętem magicznym. Przyjechałeś dzisiaj, więc już jutro trzeba będzie dokonać naszego dzieła. Dalsza zwłoka jest zupełnie niemożliwa, zwłaszcza, że bezczelny staruch wspominał coś o policji, a jak wiesz doskonale nie leży w naszym interesie, aby tego rodzaju instytucje zbytnio się nami interesowały.
Gdy wyraziłem obawy, czy zdążymy do jutra należycie się przygotować kawaler rozwiał je zapewnieniem, że wszystko łącznie z odpowiednią dziurą w parkowym murze jest już od dawna gotowe. Pozostawało tylko w ciągu dnia jutrzejszego ustalić z panną Agnes dokładnie i drobiazgowo wszelkie szczegóły przedsięwzięcia.
Natychmiast udaliśmy się więc do gabinetu pana d'Astereaux, gdzie kawaler oznajmił triumfalnie, że właśnie przywiozłem z Paryża niezbędne do inwokacji sprzęty i zgodnie z obietnicą jutro o północy dokonamy dzieła. Kawaler wytknął też przy okazji wicehrabiemu jego małoduszny brak zaufania w naszą uczciwość i umiejętności, w które nigdy nie powinien był zwątpić.
Wicehrabia nie był bynajmniej zawstydzony tymi dosyć uszczypliwymi napomnieniami. Zdawał się w ogóle ich nie zauważać. Przejawił za to wielkie wzruszenie na wieść, że już jutro mamy dokonać zapowiedzianej inwokacji. Twarz mu pobladła, niedowidzące oczy zapłonęły gorączkowym blaskiem a starcze dłonie poczęły się trząść w wielkim podnieceniu. Załamującym się głosem wyszeptał:
- A więc jutro... już jutro będę mógł z nią rozmawiać...
Zapewniwszy go solennie, że właśnie tak się z pewnością stanie, wróciliśmy do naszych pokojów.
Kawaler de Firescon był bardzo zadowolony z wrażenia jakie wywarła na wicehrabim nasza zapowiedź.
- Kamień spadł mi z serca, Marcelu. Wicehrabia jest jednak z pewnością bardzo obłąkany i jego miejscem pobytu powinien być raczej dom zdrowia niż pałac. Nie spodziewam się trudności w wykonaniu naszych zamierzeń, zwłaszcza, że są starannie przygotowane.
Mówiąc to kawaler zapomniał, że niespodziewana odmiana fortuny i ślepy przypadek pokrzyżować mogą najlepiej nawet przygotowane przedsięwzięcia...
Rankiem stwierdziliśmy z zadowoleniem, że wzruszenie wicehrabiego bynajmniej nie ustąpiło. Był niespokojny, nie tknął prawie śniadania i jasne było, że nie może się już doczekać wieczoru. Te jego niezdrowe podniecenie sprawiało, że umacniało się nasze przekonanie, iż wystrychnięcie go na dutka będzie sprawą łatwą. Przy końcu śniadania wicehrabia jakby trochę powrócił do przytomności. Powstawszy nagle od stołu powiedział z wielką mocą wpatrując się w kawalera de Firescon:
- Zaufałem ci, kawalerze... Jeśli jednak próbujesz mnie zwodzić, strzeż się! Moje stosunki łatwo mogą sprawić, że wraz ze swym towarzyszem zgnijecie w więzieniu Chatelet! Jeśliby się wydarzyło, że pod jakimś pozorem znowu spróbujesz odwlekać inwokację, moja cierpliwość się skończy i przestanę ci wierzyć ostatecznie. A wtedy... - zamilkł złowróżbnie i opuścił jadalnię.
- Jak widzisz, Marcelu - ze śmiechem zauważył kawaler - musimy się postarać, aby już dziś wicehrabia mógł porozmawiać ze swą ukochaną małżonką. Zależy od tego całość naszej skóry. Winniśmy więc szybko zabrać się do roboty. Inwokacja musi się odbyć koniecznie dziś o północy...
Do chwili obiadu przygotowywaliśmy starannie wszystko, co było potrzebne do tego, aby dokonać naszych zamierzeń. Na miejsce inwokacji kawaler wybrał pokój przylegający do sypialni wicehrabiny. Urządziliśmy wszystko jak należy, nie zapominając o niczym, włączając w to naoliwienie zawiasów drzwi między pokojem a sypialnią.
Około obiadu kawaler polecił, bym udał się do panny Agnes i ustalił z nią dokładnie wszelkie szczegóły. I tu wyłoniły się pierwsze trudności. Wicehrabia jednak nadal nam nie ufał. Nie przeszkadzano nam w naszych pracach, ale pilnowano dyskretnie z pewnej odległości. Wicehrabia obawiał się zapewne, że przed upływem zapowiedzianego terminu inwokacji możemy spróbować chyłkiem opuścić zamek. Nie mogłem więc nawet próbować wyjść z pałacu bez wzbudzenia podejrzeń. Pozostało tylko posłużyć się w tym celu przygotowaną uprzednio dziurą w murze, przez którą w odpowiedniej chwili panna Agnes miała niepostrzeżenie dostać się do pałacu. Rzecz poszła nad podziw gładko. Niezauważony przez nikogo wyszedłem oknem, prześliznąłem się przez gęste krzewy doskonale chroniące przed niepowołanym okiem pilnującej nas służby i bez przeszkód dotarłem do skrytej w bluszczu dziury w murze. W niewiele czasu potem pukałem już do chatki wieśniaka, w której ukryłem pannę Agnes.
Otworzył mi gospodarz, z którego wyglądu od razu pojąłem, że stało się coś niedobrego.
- Wydarzyło się, panie, okropne nieszczęście! - wykrzyknął wieśniak - Panienka zachorowała na ospę. Ma wielką gorączkę i wydaje się, że patrzy na księżą oborę...
Wiadomość ta była tak przerażająca, że w pierwszej chwili nie mogłem w nią uwierzyć. Wieśniak uchylił drzwi do izby, w której leżała chora. Mimo, że byłem wakcynowany, zachowałem należną ostrożność i zasłaniając nos chusteczką zajrzałem do środka. Straszna wiadomość okazała się prawdziwą. Znalazłem Agnes w wielkiej gorączce. Włosy miała sklejone potem, miotała się bezprzytomnie po pościeli a na jej obliczu dostrzec można było niewątpliwie stygmaty czarnej ospy.
Opuszczając chatę wieśniaka byłem zupełnie porażony nieszczęściem jakie nas spotkało. Sytuacja wydała się mi rozpaczliwą. Zapowiedziana inwokacja w żadnym wypadku nie będzie mogła dojść do skutku i już za niewiele godzin staniemy się z pewnością ofiarami straszliwego gniewu wicehrabiego!
Myśl o powrocie do pałacu napawała mnie wielką trwogą. Przyznam, że małodusznie rozmyślałem o natychmiastowej ucieczce i pozostawieniu kawalera de Firescon jego własnemu losowi. Perspektywa Chatelet tak przekonywająco przedstawiona nam przez wicehrabiego wydawała się mi przerażająca.
I kiedy tak w wielkim pomieszaniu toczyłem ze sobą samym wewnętrzne zapasy, nagle podeszła do mnie dziewczyna w skromnym stroju wieśniaczki, której postać wydała mi się dziwnie znajoma.
- Kawalerze - powiedziała - tak się złożyło, że znam twoje kłopoty i sądzę, że potrafię im zaradzić. Te osobliwe słowa wprawiły mnie w prawdziwe zdumienie. Tymczasem młoda wieśniaczka ciągnęła dalej:
- Czuwałam w nocy przy chorej na ospę panience, którą przed chwilą opuściłeś.
- Czy jesteś może córką wieśniaka, w której chacie leży chora panienka?
- Nie, panie. Nie należę nawet do jego rodziny, ale całą noc przebywałam przy chorej i z jej majaczeń dowiedziałam się wszystkiego o waszych zamierzeniach. Nie tracąc czasu chciałabym oznajmić, że jestem gotowa zastąpić chorą panienkę...
- Żartujesz chyba! - wykrzyknąłem ogromnie zaskoczony tym co usłyszałem.
- Bynajmniej, kawalerze. Gotowa jestem dziś o północy zrobić dokładnie to samo, co należało do jej roli. Co więcej, nie będziecie musieli dzielić się ze mną zyskami, na które macie nadzieję...
- Więc czemu chcesz nam pomóc?
- Mam z panem wicehrabią własne rozrachunki - tu dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie - i za całą satysfakcję wystarczy mi widok jego miny...
Przyjrzałem się uważniej pięknej wieśniaczce i po chwili pomyślałem, że to ją właśnie chyba kiedyś widziałem spacerującą w blasku księżyca po pałacowym parku. Byłem wprawdzie ciekawy, jakie to przyczyny skłaniają dziewczynę do udziału w psocie, którą zamierzaliśmy sprawić panu d'Astereaux, ale przede wszystkim należało się upewnić czy można polegać na deklarowanej tak ochoczo gotowości do pomocy.
- Czy mogę ci wierzyć? Czy nie zawiedziemy się na tobie?
- Przysięgam ci, kawalerze, na wszystko co mi najdroższe, że możecie na mnie polegać! Zadeklaruj się więc szybko czy przyjmujesz moją pomoc.
- Czy przyjmuję?! Żartujesz chyba! Z nieba nam spadłaś, czarodziejko! Pozwól, niech cię uściskam!
Mówiąc to ucałowałem ją serdecznie. Jej policzki tak mi się wydały świeże i przyjemne, że natychmiast spróbowałem przy sposobności także smaku jej usteczek.
Wyrwała mi się ze śmiechem:
- Na to przyjdzie czas, kawalerze, gdy już będzie po wszystkim. Będzie to wtedy dla mnie stosowna nagroda za udział w waszym figlu. Na razie porozmawiajmy poważnie o naszych sprawach.
Rozmowa trwała krótko, okazało się bowiem, że dziewczyna nie potrzebuje właściwie żadnych dalszych wyjaśnień, gdyż doskonale zapamiętała wszystko co usłyszała od panny Agnes. Przy pożegnaniu powiedziała, że ma na imię Diana i jeszcze raz pozwoliła posmakować swych usteczek.
Unoszony radością jak na skrzydłach pospieszyłem do pałacu. Kawaler de Firescon wieści o chorobie panny Agnes i cudownym wybawieniu z beznadziejnego położenia przyjął bardzo filozoficznie.
- Mówiłem ci nieraz, Marcelu, że coraz częściej wydaje mi się, że filozofowie, którzy utrzymują, iż wszystko, co się nam przydarza, już z góry zapisane jest w wielkiej księdze natury, mają po stokroć rację. Świat urządzony jest na kształt precyzyjnego mechanizmu, w którego działaniu nie ma miejsca na żadne dowolności. Niewiele wiemy o budowie i prawidłach ruchu tego mechanizmu i dlatego bywamy zaskakiwani czymś, co wydaje się nam ślepym zrządzeniem losu a jest w rzeczywistości nieodpartą koniecznością. Dlatego też nie należy martwić się i niepokoić niespodzianymi odmianami fortuny. Jeżeli w wielkiej księdze było zapisane, że mamy wystrychnąć na dutka wicehrabiego, to żadna choroba naszej przyjaciółki nie potrafi tego odmienić i z pewnością, tak jak to się właśnie stało, znajdzie się ktoś, kto ją potrafi godnie zastąpić. Ale na razie dajmy spokój filozofii. Zbliża się chwila działania!
Przy wieczerzy, którą spożyliśmy z apetytem, wicehrabia w dalszym ciągu okazywał wielkie wzruszenie i znowu nie tknął ani kęsa. Kawaler de Firescon wytłumaczył mu łagodnie, że z myślą o powodzeniu naszego eksperymentu wicehrabia winien koniecznie wzmocnić siły swego organizmu choćby odrobiną dobrego wina. Korzystając z umiejętności nabytych w czasie szulerskich zabaw kartami, napełniając winem jego kielich wlałem doń niepostrzeżenie zawartość małego flakonika, który ukryłem pod koronkowym mankietem. Był to słaby roztwór laudanum, dość silny jednak, aby zamroczyć nieco osobę, która go wypije. Odczekawszy stosowną chwilę, aż opium poczęło działać, zaprowadziliśmy wicehrabiego do pokoju przygotowanego dla dokonania nekromantycznego eksperymentu. Zasłony na oknach były zaciągnięte, komin wygaszony a mdłe światło dawał tylko nikły płomyk jednej świeczki, o której kawaler oznajmił z całą namaszczoną powagą, iż sporządzona została z sadła wisielca.
Usadziliśmy wicehrabiego w fotelu tyłem do sypialni zmarłej wicehrabiny. Drzwi sypialni były lekko uchylone, ale tak nieznacznie, że w panującym mroku nie można było tego zupełnie zauważyć. Droga prowadząca od tych drzwi do miejsca, gdzie stał alchemiczny trójnóg osłonięta została chińskim parawanem, który skrywać miał osobę przemykającą się z sypialni.
Dookoła fotela, w którym spoczął wicehrabia wyrysowaliśmy kredą na podłodze wielki pentagram ozdobiony mnóstwem niezrozumiałych hieroglifów i znaków magicznych prezentujących się nader tajemniczo. Kawaler de Firescon poważnym głosem zaklął oszołomionego wzruszeniem i laudanum wicehrabiego, aby w czasie inwokacji pod żadnym pozorem nie próbował przekroczyć granic tym rysunkiem nakreślonych, gdyż spowodować to może skutki wręcz nieobliczalne. A kiedy otrzymał od niego solenną, choć złożoną ledwie słyszalnym głosem obietnicę przestrzegania tego zakazu, przystąpiliśmy do dzieła. Na trójnogu rozżarzyłem kilka węgielków, na które następnie wrzuciłem parę garści kadzidła zakupionego od zakrystianina w miejscowej parafii. Wkrótce gęste kłęby wonnego dymu sprawiły, że jeśli już uprzednio mało co można było w pokoju zobaczyć, to teraz stało się to jeszcze trudniejsze. Razem z kawalerem schroniliśmy się w obręb pentagramu. Ja zająłem miejsce za plecami fotela wicehrabiego, a kawaler stanął obok niego i wyciągnąwszy szpadę rozpoczął zaklęcia. Gromkim i uroczystym głosem wymawiał najrozmaitsze napuszone ambaje, wkładając cały swój dowcip w wymyślanie słów długich, dźwięcznych i niepodobnych do niczego. Jednocześnie wymachiwał szpadą, wykreślając jej srebrzystym ostrzem najrozmaitsze zygzaki i esy-floresy.
Można się było szczerze ubawić obserwując popisy kawalera de Firescon, mnie jednak było do śmiechu daleko. Czas upływał a z sypialni nie dało się słyszeć najlżejszego nawet szelestu, który byłby świadectwem, że nasza nowa wspólniczka już się tam znalazła i przywdziewa przygotowaną dla niej suknię i perukę wicehrabiny. Serce moje poczęło bić niespokojnie a czarna rozpacz wkradła się do myśli. Powoli stawało się dla mnie jasne, że Diana zawiodła i eksperyment nasz zakończy się żałosnym niepowodzeniem.
Gdy więc nagle jej oświetlona mdłym blaskiem świecy sylwetka wyłoniła się z dymów rozsnutych wokół trójnoga, stało się to dla mnie prawdziwym zaskoczeniem. Mimo pilnego nasłuchiwania moje ucho nie ułowiło przedtem nawet najlżejszego szelestu sukni ani odgłosu trzewiczków, gdy przemykała się z sypialni pod osłoną chińskiego parawanu.
Diana pojawiła się ubrana w perukę i suknię wicehrabiny. Tą właśnie modną przed laty suknię a la polonaise, którą dla niej przygotowaliśmy. Zanim zdołałem w pełni ochłonąć, usłyszałem zduszony okrzyk wicehrabiego, który poderwał się z fotela. Diana wpatrywała się w niego w zupełnym milczeniu. Wicehrabia osunął się na kolana i zawołał z bolesną rozpaczą:
- O pani! Czy przebaczysz mi moją zbrodnię? Czy przed śmiercią zaznam jeszcze łaski spokojnego sumienia? Zabiłem cię, pani, wiedziony przesądami i wiarą w obowiązek szlachcica wobec swego honoru. Dziś przeklinam te fałszywe mniemania, wtedy byłem oszalały z nierozumnego gniewu... Błagam cię, pani, odpuść mi moją straszliwą wobec ciebie przewinę...
Znając plotki krążące niegdyś wokół śmierci wicehrabiny i domniemając, że mieć one mogą jakąś racjonalną przyczynę, spodziewaliśmy się możliwości takich właśnie wyznań. Dlatego nie zapomniałem pouczyć Dianę w jaki sposób ma na nie odpowiadać. Dziewczyna słuchać jednak musiała niezbyt uważnie, gdyż zamiast umówionej odpowiedzi, którą miała wlać balsam ukojenia w zbolałą duszę wicehrabiego, usłyszał on z jej ust taką przemowę:
- Nie ma przebaczenia dla podstępnych zabójców! Jesteś na wieki potępiony, wicehrabio!
Słowa te podziałały na pana d'Astereaux niby uderzenie pioruna. Poderwał się z klęczek, rozłożył szeroko ramiona i z głuchym jękiem nieprzytomny runął na podłogę.
Podbiegliśmy przerażeni do nieszczęśnika i poczęliśmy go ratować. Nie takich skutków oczekiwaliśmy po naszym eksperymencie. Śmierć wicehrabiego stawiałaby nas bowiem w bardzo kłopotliwym położeniu, nie mówiąc już o tym, że rozwiewała ze szczętem nasze piękne nadzieje na sutą nagrodę za pomyślne dokonanie inwokacji.
Gdyśmy tak z zapałem cucili wicehrabiego zauważyłem, że Diana stanęła obok nas i z wielką ciekawością przygląda się naszym poczynaniom. Gniewnym, niecierpliwym gestem nakazałem jej, by jak najszybciej się oddaliła. Obawiałem się bowiem, że gdyby nieszczęśnik odzyskawszy przytomność spostrzegł Dianę obok siebie, skutki mogłyby być fatalne.
Posłusznie zniknęła w sypialni zamykając za sobą bezszelestnie drzwi o naoliwionych zawiasach. Rozgniewany jej niespodziewanym wybrykiem, którego skutki okazały się tak żałosne, żywiłem szczerą nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczę naszej niezręcznej wspólniczki.
Po jakimś czasie wypełnionym naszymi usilnymi staraniami pan d'Astereaux otworzył oczy i powoli zaczął powracać do przytomności. Pozostał jednak jeszcze bardzo słaby. Odprowadziliśmy go do jego sypialni, pomogliśmy mu się rozebrać, a gdy doszliśmy do wniosku, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło i wicehrabia, którego żołądek nie strawił jeszcze uprzednio wypitego z winem laudanum, zasypia spokojnie, wymknęliśmy się cicho.
Byliśmy z kawalerem de Firescon mocno zmęczeni przeżyciami wieczoru i pożegnaliśmy się przy drzwiach naszych pokojów nieskłonni jeszcze do komentowania ostatnich wypadków.
Kiedy już zacząłem się rozbierać, przypomniało mi się jednak, że powinienem koniecznie powrócić na miejsce inwokacji i usunąć wszelkie ślady naszej magicznej działalności, co nie omieszkałem natychmiast uczynić. Usunąłem węgielki i popiół z trójnoga i dokładnie starłem wyrysowany na podłodze pentagram. Potem przypomniało mi się, że wypada jeszcze schować pozostawioną przez Dianę w sypialni suknię i perukę oraz zamknąć okno, którym wydostała się z pałacu.
Jakież było moje zdumienie, kiedy po wejściu do sypialni znalazłem tam jeszcze naszą wspólniczkę! Diana w sukni i peruce wicehrabiny siedziała przy gotowalni, wpatrując się w zwierciadło i przylepiała sobie właśnie na odsłonione, przyznać trzeba bardzo apetyczne, ramionka muszki z czarnej kitajki wyciągnięte ze stojącej na gotowalni miseczki.
Rozgniewany przypomnieniem jej niedawnej niezręczności zapytałem ostro:
- Co tu jeszcze robisz, panienko?
Odpowiedziała z wdzięcznym uśmiechem:
- Czekam na nagrodę za udział w waszym dowcipnym przedsięwzięciu. Mniemam, kawalerze, że w pełni na nią zasłużyłam...
- Czy dobrze słyszę? - wykrzyknąłem gniewnie - wszak sama zapewniałaś mnie, panienko, że pomożesz nam w tej psocie nie licząc na żaden udział w korzyściach... Poza tym, wicehrabia jak dotąd nas nie wynagrodził. I obawiam się - dodałem zgryźliwie - że po tym co od ciebie usłyszał możemy się pożegnać z nadziejami na powąchanie choćby jednego su z jego mieszka...
- Głuptasie! Mówiąc o nagrodzie nie złoto miałam na myśli. Przypomnij sobie, kawalerze, o zadatku jakiego mi udzieliłeś, gdy się żegnaliśmy. Taka nagroda w zupełności mi wystarczy - mówiąc to podniosła się od gotowalni i otoczyła mnie białymi ramionami.
- Jestem bardzo spragniona miłości, kawalerze. Już od dawna nie miałam okazji do kochania - wyszeptała mi do ucha obsypując zarazem najtkliwszymi pieszczotami.
Widząc taką słodką gotowość, wyrzuciłem z serca gniew, który do niej żywiłem. Wyswobodziwszy się łagodnie z objęć Diany, podbiegłem do drzwi, a po przekręceniu klucza szybko powróciłem, aby oddać należny hołd jej wdziękom.
Pieszczoty nasze były gwałtowne i gorące i przyniosły mi wiele rozkoszy. Lecz kiedy zmęczony trochę miłosnym wysiłkiem zapragnąłem nieco odpocząć nie dopuściła do tego. Wyrafinowanymi pieszczotami podniecając moją gotowość nakłaniała mnie jednocześnie najczulszymi słowy do dalszych igraszek, w których wykazywała niezwykłą biegłość, pomysłowość i wytrwałość. Nadeszła jednak chwila, kiedy wykochawszy się z Dianą na wszystkie sposoby opadłem zupełnie z sił a jedynym moim pragnieniem był błogi spoczynek. I wtedy usłyszałem jej smutny szept:
- Rozczarowałeś mnie, kawalerze, że tak szybko wystudziłeś już swoje zapały. Nie wytrzymujesz porównania z pewnym krzepkim młodzieńcem, którego dobrze zapamiętałam. Był wprawdzie zwykłym osiłkiem, który łamał podkowy na jarmarkach, w przeciwieństwie do ciebie nie znał się na filozofii, ale w każdym razie nigdy przed nastaniem świtu nie ustawał w miłości i to, zapewniam cię, bardzo gwałtownej.
Zawstydzony tymi wyrzutami zebrałem ostatek sił i jeszcze raz spróbowałem zaspokoić jej pragnienia. Niestety, tym razem nie udało już się sprawy doprowadzić do szczęśliwego zakończenia. Wyczerpany do granic ostatnich, nie bacząc na jej szepty i ponaglania, zasnąłem smacznie z głową złożoną na jej rozognionym łonie.
Miałem sny niespokojne spowodowane zapewne przeżyciami dnia minionego. Przez cały czas śniłem, że uprawiam miłość ze szkieletem, co było bardzo niewygodne i przypominało sceny z wykonanych w zeszłym stuleciu malowideł przedstawiających taniec śmierci, jakie można jeszcze czasem i dziś oglądać w wiejskich kościołach.
Obudziłem się zmęczony i obolały na całym ciele czując się jakbym rzeczywiście przez całą noc spoczywał w twardych uściskach kościotrupa.
Przez okno wsączało się do sypialni blade światło wczesnego poranka. Piękna Diana zniknęła nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Tylko obok łóżka na podłodze znalazłem porzuconą suknię i perukę, które z siebie zrzuciła zanim jeszcze poświęciliśmy się miłości. Wkrótce zauważyłem także, że okno, którym moja kapłanka miłości powinna opuścić pałac jest zamknięte od wewnątrz. Zdziwiła mnie zuchwałość śmiałej panienki, która nie wahała się skorzystać z innego wyjścia narażając się na niebezpieczeństwo spotkania ze służbą. Jakież jednak było moje zdumienie, gdy próbując opuścić sypialnię stwierdziłem, że drzwi są zamknięte, a klucz, który z ostrożności przekręciłem spiesząc w słodkie ramiona Diany tkwi spokojnie w zamku...
To odkrycie wprowadziło mnie w ogromne pomieszanie. Usiadłem przy gotowalni wicehrabiny i rozmyślałem usilnie nad sposobem w jaki Diana opuściła sypialnię, którego zupełnie nie potrafiłem się domyślić...
Nagle dostrzegłem wśród puzderek z barwiczkami niewielką miniaturkę w złotej oprawie. Nie zastanawiając się co czynię, postępując niby pacjentka pana Messmera wykonywująca w transie magnetycznym czynności, których nie jest świadoma, sięgnąłem po miniaturkę i począłem ją bezmyślnie oglądać. Gdy nagle zrozumiałem co widzę i przekonałem się że wzrok mnie nie zwodzi, krzyknąłem głośno z bezgranicznego osłupienia! Z miniaturki patrzyła na mnie celnie przez artystę w podobieństwie uchwycona twarz Diany, dzięki której tej nocy przeżyłem tyle słodkich i gwałtownych rozkoszy. Nie! Nie mogłem się mylić! To była Diana ubrana w staroświecką suknię i niemodną perukę. Nie rozumiejąc jeszcze znaczenia tego co widzę zacząłem obracać machinalnie trzymaną w rękach miniaturę i wtedy na jej odwrocie odnalazłem napis który głosił: "Najukochańszemu Małżonkowi wicehrabiemu d'Astereaux w piątą rocznicę zawarcia świętych ślubów małżeńskich wizerunek ten na wieczną pamiątkę ofiarowuje wierna i kochająca małżonka - Diana d'Astereaux."
Tej czułej dedykacji towarzyszyła data z przed lat dwudziestu.
Tegoż samego jeszcze dnia wyruszyliśmy z kawalerem de Firescon w drogę do Bordeaux. Wicehrabia d'Astereaux wezwał nas uprzednio przed swoje oblicze i zachowując zupełne milczenie co do wczorajszych wypadków wręczył nam solidny worek napełniony złotymi ludwikami i wyraził pragnienie abyśmy bezzwłocznie opuścili zamek i nie pojawiali się w nim więcej.
Jadąc konno opowiedziałem kawalerowi de Firescon swoją nocną przygodę. Wysłuchał mnie z żywym zainteresowaniem, a potem rzekł:
- Niewątpliwie historia, która ci się przyśniła jest zajmująca i słucha się jej z przyjemnością. W przyszłości jednak nie upieraj się za bardzo, że przydarzyła ci się na jawie. Okryłbyś się bowiem śmiesznością, gdyż możnaby sądzić, że pozostajesz we władaniu prostackich zabobonów niegodnych wieku rozumu, co jest w naszych czasach czymś zgoła niewybaczalnym.
Kiedym zaczął gorąco przekonywać, że wszystko to wydarzyło się naprawdę, kawaler de Firescon wyśmiał mnie i wyszydził dowodząc jednocześnie w sposób niebudzący wątpliwości, że z punktu widzenia zdrowego rozsądku i praw natury jest rzeczą niepodobną aby moja przygoda nie była li tylko snem spowodowanym uciskiem przepełnionego żołądka na przeponę i zatkaniem czasowym żył łączących nerki z wątrobą.
Mówił tak dowcipnie i przekonywająco, że w końcu przyznałem mu rację, obiecując sobie jednak po cichu, nigdy i to pod żadnym pozorem nie mieszać się więcej do żadnych poczynań choćby trochę zatrącających o nekromancję. Solennemu temu postanowieniu pozostałem wierny aż do dnia dzisiejszego.
Opowiadanie znajduje się w zbiorku autora Sześć barw grozy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Wow
OdpowiedzUsuń