poniedziałek, 3 grudnia 2012

Charles Dickens - Opowieść niesamowita


          Najlepszą rekomendacją wypadków, które chcę wam tu opowiedzieć, jest ich prawdziwość. Wydarzyły się mnie samemu, a pamiętam je tak żywo, jakby to było wczoraj. Od owego dnia upłynęło jednak dwadzieścia lat. W ciągu tych dwudziestu lat opowiedziałem o nich tylko jednej osobie. Dziś mówię z trudem, niełatwym do przezwyciężenia. Tymczasem proszę tylko, byście się powstrzymali od narzucania mi własnych wniosków. Nie chcę żadnych wyjaśnień. Nie potrzeba mi żadnych argumentów. Mam ustalony pogląd na sprawę i wolę przy nim pozostać, jako że w tym wypadku mogę polegać na świadectwie własnych zmysłów.
          No więc było to dwadzieścia lat temu, na jakie dwa dni przed końcem sezonu na kuropatwy. Cały dzień łaziłem po polach ze strzelbą, bez wartego wzmianki rezultatu. Wiatr był wschodni, czas - grudzień, miejsce - ponure, rozległe wrzosowiska na najdalszej północy Anglii. No i zgubiłem drogę. Nie było to najprzyjemniejsze miejsce do gubienia drogi; pierwsze pierzaste płatki nadchodzącej śnieżycy trzepotały na wrzosie, a wokół mnie zamykała się ołowiana ciemność. Osłoniłem oczy dłonią i z niepokojem wpatrywałem się w gęstniejący mrok, gdzie o jakieś dziesięć lub dwanaście mil ode mnie czerwone wrzosowisko stapiało się z łańcuchem niewysokich wzgórz. Rozglądałem się na wszystkie strony, lecz nie dojrzałem najsłabszej spirali dymu, najmniejszego spłachetka pola uprawnego, żadnego ogrodzenia dla bydła, żadnej owczej ścieżki. Nie pozostawało nic innego, jak iść przed siebie na los szczęścia i szukać po drodze jakiegokolwiek schronienia. Przewiesiłem więc znowu broń przez ramię i brnąłem dalej, zmęczony, byłem bowiem na nogach niemal od świtu i od śniadania nie miałem nic w ustach.
          Tymczasem śnieg zaczął padać ze złowróżbną jednostajnością, a wiatr ucichł. Zimno stawało się coraz bardziej dojmujące, noc zapadała gwałtownie. Jeśli o mnie idzie, widoki moje ciemniały wraz z ciemniejącym niebem, a w sercu czułem coraz większy ciężar na myśl o mojej młodej żonie wyglądającej mnie w tej chwili przez okno naszej małej bawialni w gospodzie i o tym, ile będzie musiała wycierpieć przez tę ciężką noc. Byliśmy cztery miesiące po ślubie, lato spędziliśmy w górach i teraz mieszkaliśmy w odludnym małym miasteczku na samym skraju ogromnej angielskiej krainy wrzosowisk. Byliśmy bardzo zakochani w sobie i rzecz jasna bardzo szczęśliwi. Kiedy rozstawaliśmy się tego ranka, żona błagała mnie, bym wrócił przed zmrokiem, co obiecałem. Ile bym dał, by móc dotrzymać słowa.
          Nawet teraz, choć byłem bardzo zmęczony, czułem, że po kolacji i godzinnym odpoczynku mógłbym z pomocą przewodnika jeszcze do niej wrócić przed północą, gdybym tylko znalazł tego przewodnika i jakieś schronienie.
          A przez cały czas padał śnieg i noc gęstniała. Od czasu do czasu przystawałem i wołałem, ale moje wołania tylko tyle sprawiały, że cisza wydawała się po nich jeszcze głębsza. Potem zaczął mnie ogarniać niepokój, zacząłem sobie przypominać opowieści o podróżnych, którzy tak szli i szli w sypiącym śniegu, aż wreszcie, znużeni, kończyli na tym, że kładli się i we śnie oddawali ducha. Czy będę zdolny, pytałem samego siebie, wędrować tak bez przestanku przez całą długą, ciemną noc? Czy nie nadejdzie w końcu chwila, kiedy siły mnie zawiodą, a moja energia się wyczerpie? Kiedy i ja również będę musiał zasnąć snem śmierci? Śmierć! Zadrżałem. Jak ciężko byłoby umierać właśnie teraz, kiedy życie roztacza przede mną tak piękne widoki! Jak ciężko byłoby mojej najmilszej, której kochające serce... ale ta myśl była już nie do zniesienia. Chcąc ją odpędzić, zawołałem znowu, głośniej i dłużej, potem nasłuchiwałem chciwie. Czyżby ktoś odpowiedział na moje wołanie, czy tylko wydawało mi się, że słyszę z oddali ten głos? Zawołałem znowu i znowu odpowiedziało mi echo. W ciemnościach błysnęło nagle migotliwe, małe światełko, które zaczęło się przesuwać: to ginęło, to znowu się przybliżało, coraz jaśniejsze. Rzuciłem się w jego kierunku ile sił w nogach i ku mojej wielkiej radości stanąłem twarzą w twarz ze starym człowiekiem z latarnią w ręku.
          - Bogu dzięki - wyrwał mi się z ust bezwiedny okrzyk.
          Mrugając i marszcząc czoło podniósł latarnię i spojrzał mi w twarz.
          - Za co? - warknął ponuro.
          - No... za was. Zacząłem się już obawiać, że zginę w tym śniegu.
          - Co prawda to prawda, ludzie tu giną od czasu do czasu, ale jeśli się Panu Bogu spodoba, żeby pan zginął, to co pan na to poradzi?
          - Jeśli się Panu Bogu spodoba, że ja i wy mamy razem zginąć, to cóż, przyjacielu, będziemy się musieli poddać woli bożej - odpowiedziałem. - Nie mam jednak zamiaru ginąć bez was. Jak daleko jestem od Dwolding?
          - A będzie dobre dwadzieścia mil.
          - A najbliższa wioska?
          - Najbliższa wioska to Wyke, dwanaście mil w odwrotną stronę.
          - A wobec tego, gdzie wy mieszkacie?
          - A... o, tam - machnął niezdecydowanie latarnią.
          - I zapewne idziecie do domu?
          - Może i idę.
          - Wobec tego idę z wami.
          Stary potrząsnął głową i z namysłem potarł nos o uchwyt latarni.
          - Nic z tego - warknął. - On pana nie puści, on nie z takich.
          - No cóż, zobaczymy - odparłem z animuszem. - Kto to jest on?
          - Mój pan.
          - Kim jest twój pan?
          - A co panu do tego? - usłyszałem bezceremonialną odpowiedź.
          - No cóż, prowadź, a ja już się postaram, żeby twój pan dał mi na dzisiejszą noc jadło i schronienie.
          - Ano niech pan próbuje - mruknął mój oporny przewodnik i wciąż potrząsając głową pokuśtykał niby gnom wśród padającego śniegu. Po pewnym czasie wynurzył się przed nami z ciemności ogromny kształt, a wielki pies rzucił się ku nam szczekając zajadle.
          - Czy to jest dom? - zapytałem.
          - Tak, to dom. Leżeć, Bej - gmerał w kieszeni szukając klucza.
          Stanąłem tuż za nim nie chcąc stracić szansy wejścia do wewnątrz i w niewielkim kręgu światła rzucanego przez latarnię zauważyłem, że drzwi są mocno nabijane żelaznymi gwoździami, jak drzwi więzienia. W chwilę później przekręcił klucz, a ja wepchnąłem się przed nim do środka.
          Będąc już wewnątrz rozejrzałem się z zaciekawieniem i stwierdziłem, że jestem w wielkim hallu o grubych krokwiach, który zapewne służył różnorakim celom. W jednym końcu leżała sięgająca stropu sterta pszenicy, jak w stodole. Drugi kąt zapchany był workami mąki, narzędziami rolniczymi, beczułkami i najrozmaitszymi gratami; z krokwi zaś zwisały rzędy szynek, połcie mięsa i pęki suszonych ziół na zimę. Na środku podłogi stał jakiś wielki przedmiot wystrojony ponuro wyświechtaną derką płócienną i sięgający do połowy wysokości izby. Uniosłem róg płachty i ku wielkiemu zdumieniu zobaczyłem sporych rozmiarów teleskop ustawiony na prymitywnej ruchomej platformie z czterema małymi kółkami. Tuba zrobiona była z malowanego drewna ściśniętego metalowymi, prymitywnie wyklepanymi obręczami; zwierciadło, o ile mogłem określić jego wielkość w mdłym świetle, miało co najmniej piętnaście cali średnicy. Kiedy oglądałem ten przyrząd i zadawałem sobie pytanie, czy to nie jest dzieło jakiegoś domorosłego optyka, zabrzmiał ostry dzwonek.
          - To na pana - powiedział mój przewodnik ze złośliwym uśmiechem. - Tam jest jego pokój.
          Wskazał na niskie czarne drzwi po drugiej stronie hallu. Podszedłem, zastukałem dosyć głośno i wszedłem do środka nie czekając na zaproszenie. Ogromny siwowłosy mężczyzna wstał od stołu zasłanego książkami i papierami i spojrzał na mnie groźnie.
          - Kim pan jest? - zapytał. - Skąd się pan tu wziął? Czego pan chce?
          - John Murray, adwokat. Z wrzosowisk, piechotą. Jeść, pić i spać.
          Ściągnął złowrogo krzaczaste brwi.
          - Nie prowadzę gospody - odparł wyniośle. - Jakubie, jak śmiałeś wpuścić tutaj obcego?
          - Ja go nie wpuszczałem - warknął stary. - Szedł za mną przez wrzosowiska i wepchnął się tu siłą przede mną. Nie dam rady takiemu wielkoludowi.
          - Jakim prawem, mój panie, narzuciłeś mi swoje towarzystwo w moim domu?
          - Takim samym, jakim chwyciłbym się pańskiej łodzi, gdybym tonął. Prawem samoobrony.
          - Samoobrony?
          - W tej chwili leży już na ziemi śniegu na cal grubo - odparłem krótko. - Do świtu będzie go dość, by przysypać moje ciało.
          Podszedł do okna, odsunął ciężką czarną zasłonę i wyjrzał.
          - To prawda - stwierdził. - Może pan zostać do rana, jeśli pan chce. Jakubie, podaj kolację.
          Z tymi słowy dał mi ręką znak, bym spoczął, sam również usiadł i natychmiast pogrążył się w studiach, od których go oderwałem.
          Odstawiłem strzelbę do kąta, przysunąłem krzesło do kominka i rozglądałem się swobodnie naokoło. Izba, choć mniejsza i nie tak dziwacznie urządzona jak hall, zawierała jednak wiele przedmiotów budzących moją ciekawość. Podłoga była goła. Pod bielonymi ścianami, na których widniały jakieś dziwne wykresy, stały półki, a na nich jakieś instrumenty, w większości zupełnie mi nie znane. Po jednej stronie kominka znajdowała się biblioteka pełna zakurzonych tomów; po drugiej - niewielkie organy, fantastycznie ozdobione malowanymi średniowiecznymi rzeźbami świętych i diabłów. Przez nie domknięte drzwi kredensu stojącego w przeciwległym końcu pokoju widziałem długi szereg próbek geologicznych, preparatów chirurgicznych, tygli, retort i słoi z chemikaliami, obok zaś na parapecie kominka, pośród niezliczonych drobnych przedmiotów stał model systemu słonecznego, mała bateria galwaniczna i mikroskop. Każde krzesło uginało się od jakichś ciężarów. W każdym kącie leżały stosy książek. Cała podłoga zasłana była mapami, obliczeniami, papierami, rysunkami i uczonymi rupieciami najrozmaitszego autoramentu.
          Rozglądałem się wokół ze zdumieniem, które wzmagał każdy nowy przedmiot, jaki napotykał mój wzrok. Nigdy w życiu nie widziałem tak dziwnego pokoju, dziwniejsze jednak wydawało się to, że znalazłem go w samotnym farmerskim domu, pośród dzikich, odludnych wrzosowisk. Co chwila przenosiłem wzrok z otaczających mnie przedmiotów na mego gospodarza i z gospodarza na przedmioty, zastanawiając się, kim i czym może on być. Miał wyjątkowo piękną głowę, ale była to głowa poety raczej niż filozofa. Szeroka w skroniach, o wypukłym czole, nakryta zwichrzoną gęstwą śnieżnobiałych włosów, miała w sobie perfekcję i wiele z owej nieregularności, które charakteryzują głowę Ludwiga van Beethovena. Te same głębokie bruzdy wokół ust, te same surowe zmarszczki na czole. Ten sam wyraz koncentracji. Kiedy mu się przyglądałem, drzwi się otworzyły i Jakub wniósł kolację. Wówczas gospodarz zamknął księgę, wstał i z większą niż dotychczas grzecznością zaprosił mnie do stołu.
          Stał przede mną posiłek składający się z jajek na szynce, bochenka razowego chleba i butelki zacnej sherry.
          - Nie mogę panu ofiarować nic prócz skromnego wiejskiego jadła - oświadczył mój gospodarz. - Mam jednak nadzieję, że pański apetyt wyrówna braki naszej spiżarni.
          Ponieważ zacząłem już jeść, mogłem się zakląć z entuzjazmem młodego myśliwego, że nigdy w życiu nie kosztowałem takich wspaniałości.
          Skłonił się sztywno i zasiadł do własnej spartańskiej kolacji, która składała się z dzbanka mleka i miski owsianki. Jedliśmy w milczeniu, a kiedy skończyliśmy, Jakub wyniósł tacę. Przysunąłem wówczas krzesło z powrotem do kominka. Zdziwiłem się nieco, kiedy mój gospodarz uczynił to samo i zwróciwszy się nagle do mnie zapytał:
          - Panie! Żyję tu w całkowitym odosobnieniu od dwudziestu trzech lat. W tym okresie oglądałem niewiele obcych twarzy i nie przeczytałem ani jednej gazety. Jest pan pierwszym przybyszem, który od przeszło czterech lat przekroczył mój próg. Czy byłby pan łaskaw podzielić się ze mną w kilku słowach wiadomościami o tym zewnętrznym świecie, z którym rozstałem się na tak długo?
          - Proszę, niechże pan pyta - odparłem. - Rad będę odpowiadał.
          Pokwitował to skinieniem głowy; pochylił się, łokcie wsparł na kolanach, a podbródek na dłoniach i utkwiwszy wzrok w ogniu zaczął zadawać pytania.
          Dotyczyły one głównie problemów nauki; okazało się, że nie wiedział nic o jej ostatnich postępach, będących rezultatem zastosowania nauki do celów praktycznych. Nie będąc człowiekiem wiedzy ścisłej odpowiadałem, na ile pozwalały moje szczupłe wiadomości, i bardzo mi ulżyło, kiedy mój gospodarz przeszedł od pytań do dyskusji i zaczął zasypywać mnie wnioskami, które wyciągnął z faktów, jakie mu usiłowałem przedstawić. Mówił, a ja słuchałem jak urzeczony. Mówił i mówił, aż chyba zapomniał ze szczętem o mojej obecności i po prostu myślał na głos. Nigdy dotąd i nigdy od tamtej pory nie słyszałem czegoś podobnego. Znał wszystkie systemy filozoficzne, był subtelny w analizie, śmiały w uogólnieniach i snuł swoje myśli nieprzerwanym wątkiem, wciąż pochylony, w tej samej postawie zamyślenia, z oczyma utkwionymi w ogniu - przechodził od tematu do tematu, od domysłu do domysłu, jak natchniony marzyciel. Od wiedzy doświadczalnej do filozofii; od elektryczności w przewodzie do elektryczności w nerwach; od Watta do Mesmera, od Mesmera do Reichenbacha, od Reichenbacha do Swedenborga, Spinozy, Condillaca, Descartesa, Berkeleya, Arystotelesa, Platona, mędrców Wschodu i mistyki wschodniej - te kolejne wypowiedzi, choć zdumiewające swoim zakresem i różnorodnością, wydawały się równie swobodne i harmonijne jak sekwencje muzyczne. I tak niezadługo - nie pamiętam już, jaki przykład czy domniemanie było tu ogniwem - znalazł się na obszarze, który leży aż poza granicą filozofii mistycznej, a sięga nie wiadomo gdzie... Mówił o duszy, o jej pragnieniach, o mocach ducha, o jasnowidztwie, proroctwie i takich fenomenach, jak duchy, widma i inne zjawiska nadprzyrodzone, których istnieniu zaprzeczali sceptycy, a które potwierdzali ludzie naiwni poprzez wszystkie wieki.
          - Świat - mówił - staje się z każdą godziną bardziej sceptyczny wobec tego, co leży poza jego własnym wąskim zasięgiem, a nasi naukowcy podsycają te zgubne tendencje. Potępiają jako bajki wszystko, czego nie potwierdza doświadczenie. Odrzucają jako fałsz wszystko, czego nie można poddać próbie w laboratorium albo prosektorium. Przeciwko jakim to przesądom prowadzą wojnę tak długą i uporczywą, jak nie przeciwko wierze w duchy? A mimo to, jaki przesąd zachował równie długą i silną władzę nad ludzkim umysłem? Niechże mi pan przytoczy jeden fakt z fizyki, historii, archeologii, który byłby poparty tak licznymi i różnorodnymi świadectwami? Potwierdzony przez wszystkie rasy ludzkie poprzez wszystkie wieki, we wszystkich klimatach, przez najbardziej trzeźwych mędrców starożytności, przez najprymitywniejszych współczesnych nam dzikusów, przez chrześcijan, pogan, panteistów i materialistów - a mimo to filozofowie naszego wieku traktują te zjawiska jak bajeczki dla dzieci. Dowody pośrednie tyle dla nich znaczą, co nic. Zestawienie przyczyn i skutków, tak cenne w naukach fizycznych, odrzucane jest tutaj jako bezużyteczne i niegodne zaufania. Świadectwo kompetentnego świadka, które w wymiarze sprawiedliwości jest decydujące, tu się w ogóle nie liczy. Ten, kto się chwilę waha, nim je wypowie, uważany jest za żartownisia. Ten, kto w nie wierzy, jest dla nich marzycielem lub głupcem.
          Mówił z goryczą, a po tych słowach zapadł na chwilę w milczenie. W pewnej chwili podniósł głowę z dłoni i dodał zmienionym głosem i całkiem innym tonem.
          - Ja, panie, wahałem się, przeprowadzałem badania, uwierzyłem i nie wstydziłem się głosić światu moich przekonań. Ja również zostałem napiętnowany jako fantasta, wystawiony na pośmiewisko przez współczesnych i okrzyczany durniem w tej dziedzinie wiedzy, w której pracowałem z honorem przez najlepsze lata mojego życia. To wszystko stało się właśnie dwadzieścia trzy lata temu. Od tego czasu żyję tak, jak pan widzi, a świat o mnie zapomniał, tak jak ja o nim zapomniałem. Oto moje dzieje.
          - Nad wyraz smutne - mruknąłem nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
          - Nad wyraz powszechne - odparł. - Cierpiałem jedynie za prawdę, tak jak przede mną cierpiało za nią wiele ludzi lepszych i mądrzejszych.
          Wstał, jakby pragnął zakończyć tę rozmowę, i podszedł do okna.
          - Przestało padać - zauważył spuszczając zasłonę i wracając do kominka.
          - Przestało! - krzyknąłem porywając się na nogi. - Och, gdyby tylko było możliwe... ale nie, to beznadziejne. Nawet gdybym potrafił znaleźć drogę przez wrzosowiska, nie zdołałbym przejść w nocy dwudziestu mil.
          - Przejść w nocy dwudziestu mil? - zdumiał się mój gospodarz. - O czym pan myśli?
          - O mojej żonie - odpowiedziałem niecierpliwie. - O mojej młodej żonie, która nie wie, że zgubiłem drogę, i która się w tej chwili zamartwia, dręczona niepewnością i strachem.
          - Gdzie ona jest?
          - W Dwolding, o dwadzieścia mil stąd.
          - W Dwolding? - powtórzył w zamyśleniu. - Tak, prawda, to dwadzieścia mil stąd, ale... czy panu tak bardzo zależy na zaoszczędzeniu najbliższych sześciu czy ośmiu godzin?
          - Zależy mi tak bardzo, tak bardzo, że dałbym w tej chwili dziesięć gwinei za konia i przewodnika.
          - Pańskie życzenie można spełnić mniejszym kosztem - odpowiedział z uśmiechem. - Nocny dyliżans pocztowy z północy, który zmienia konie w Dwolding, przejeżdża o pięć mil stąd i będzie na pewnym skrzyżowaniu dróg za godzinę i kwadrans. Gdyby Jakub poszedł z panem przez wrzosowiska i wyprowadził pana na stary szlak pocztowy, czy znalazłby pan drogę do skrzyżowania z nowym?
          - Łatwo - i z radością.
          Uśmiechnął się ponownie, zadzwonił, wydał staremu słudze rozporządzenie i biorąc butelkę whisky i szklankę z kredensu, gdzie trzymał swe chemikalia, powiedział:
          - Śnieg zalega grubą warstwą i trudno będzie dzisiaj iść przez wrzosowiska. Co by pan powiedział na szklaneczkę szkockiej whisky przed wyjściem?
          Odmówiłbym trunku, ale nalegał, więc wypiłem. Spłynął mi w gardło jak ogień i niemal zaparł dech w piersi.
          - Mocny - powiedział - ale uchroni pana przed zmarznięciem. A teraz nie ma pan chwili do stracenia. Dobranoc.
          Podziękowałem za gościnę i chciałem uścisnąć mu dłoń, ale odwrócił się, nim skończyłem zdanie. W następnej chwili szedłem już przez hall. Jakub zamknął za mną drzwi wejściowe i znaleźliśmy się na wielkim białym wrzosowisku.
          Chociaż wiatr ustał, panowało wciąż przejmujące zimno. Na czarnym sklepieniu nad nami nie błyszczała ani jedna gwiazda. Gęstej ciszy nocnej nie mącił żaden dźwięk, z wyjątkiem skrzypienia śniegu pod naszymi butami. Jakub, nie bardzo zadowolony z tej misji, wlókł się przodem w posępnym milczeniu, z latarnią w ręku i własnym cieniem pod stopami. Szedłem za nim ze strzelbą przewieszoną przez ramię, równie nieskłonny do rozmowy jak on. Myśli miałem zaprzątnięte wyłącznie osobą mojego gospodarza. Głos jego wciąż mi brzmiał w uszach. Wyobraźnię urzekały jego słowa. Pamiętam ze zdumieniem do dzisiejszego dnia, że mój rozgorączkowany umysł wchłonął i zapamiętał całe zdania czy części zdań, zespoły błyskotliwych obrazów i fragmenty wspaniałego rozumowania dosłownie tak, jak on je wypowiedział. Tak więc rozważając to, co usłyszałem, i usiłując odnaleźć gdzieniegdzie zapomniane ogniwo, szedłem tuż za przewodnikiem, pochłonięty myślami, nic nie widząc. Wtem - wydało mi się, że upłynęło zaledwie kilka minut - Jakub zatrzymał się nagle i powiedział:
          -  Tu jest pańska droga. Niech się pan cały czas trzyma tego kamiennego murka po prawej, to pan nie zbłądzi.
          - Więc to jest ów stary szlak pocztowy?
          - Tak, to jest stara droga dyliżansów.
          - A jak daleko mam stąd do skrzyżowania?
          - Będzie ze trzy mile.
          Wyciągnąłem sakiewkę, a on stał się bardziej wymowny.
          - Ta droga jest całkiem bezpieczna - mówił - dla pieszych, ale za wąska i za stroma na szlak północny. Niech pan uważa na to miejsce, gdzie mur jest zwalony, tuż przy drogowskazie. Nie naprawili go od wypadku.
          - Od jakiego wypadku?
          - Nocny dyliżans pocztowy zwalił się przez ten mur prosto na dół, w dolinę - dobre pięćdziesiąt stóp, a może i więcej, akurat na najgorszym odcinku drogi w całym hrabstwie.
          - Okropne! Ile osób straciło życie?
          - Wszystkie. Cztery znaleźli martwe, a dwie umarły na drugi dzień.
          - Jak dawno to się stało?
          - Akurat będzie dziewięć lat.
          - Przy znaku drogowym, powiadacie? Będę pamiętał. Dobranoc.
          - Dobranoc jaśnie panu i dziękuję. - Jakub wsunął półkoronówkę do kieszeni, udał, że sięga do kapelusza, i powlókł się tą samą drogą, którą przyszedł.
          Odprowadzałem wzrokiem światło jego latarni, póki całkiem nie zniknęło, a potem odwróciłem się i ruszyłem w samotną wędrówkę. Teraz nie nastręczała ona najmniejszych trudności, bo pomimo nieprzeniknionych mroków nad głową linia kamiennego muru rysowała się całkiem wyraźnie na białym polśniewającym tle śniegu. Jakże się teraz zdawało cicho, kiedy mogłem słuchać tylko własnych kroków, i jakże samotnie. Naszło mnie dziwne i niemiłe poczucie osamotnienia. Ruszyłem szybciej. Zanuciłem urywek jakiejś melodyjki. Dodawałem w myślach przeogromne sumy i składałem kapitał na procent. Krótko mówiąc, robiłem, co mogłem, by zapomnieć o zdumiewających rozważaniach, jakich niedawno słuchałem, i do pewnego stopnia nawet mi się udało.
          Tymczasem noc zaczęła mi się wydawać coraz zimniejsza i chociaż szedłem raźno, stwierdziłem, że nie jestem w stanie się rozgrzać. Stopy miałem jak lód. Straciłem czucie w dłoniach i mechanicznie trzymałem strzelbę. Nawet oddychałem z trudem, jakbym zamiast wędrować spokojnym północnym szlakiem, wdzierał się na najwyższe szczyty gigantycznych Alp. Ten ostatni objaw stał się po chwili tak dokuczliwy, że musiałem zatrzymać się na kilka minut i oprzeć o kamienny mur. Spojrzałem przypadkiem za siebie na drogę, gdzie ku niewymownej uldze zobaczyłem daleki punkt świetlny, jak blask zbliżającej się latarni. Z początku pomyślałem, że to Jakub zawrócił i idzie za mną, ale w momencie, kiedy mi to przyszło do głowy, ukazało się drugie światło, ustawione równolegle do pierwszego i zbliżające się z tą samą szybkością. Nie trzeba było długo myśleć, by pojąć, że to muszą być światła jakiegoś prywatnego ekwipażu, chociaż wydawało się dziwne, że taki ekwipaż wybrał drogę nie używaną i niebezpieczną.
          Nie było jednak co do tego wątpliwości, światła rosły bowiem z każdą chwilą i jaśniały i nawet wydawało mi się, że już dostrzegam między nimi ciemny zarys pudła pojazdu. Zbliżał się bardzo szybko i bezgłośnie, bo śnieg pod kołami był niemal na stopę głęboki.
          A teraz widać już było wyraźnie sylwetkę ekwipażu. Wydawał się dziwnie wysoki. Nagle zaświtało mi w głowie podejrzenie. Czy to możliwe, bym w ciemnościach minął skrzyżowanie dróg nie zauważywszy znaku drogowego i czyżby to mógł być ten właśnie dyliżans, na którego spotkanie wychodziłem?
          Nie potrzebowałem zadawać sobie tego pytania po raz wtóry, bo oto wyłonił się zza zakrętu woźnica, strzelec, jeden pasażer na imperiale, cztery buchające parą siwki, wszystko spowite lekkim oparem światła, poprzez który błyszczały latarnie jak para ognistych meteorów.
          Wyskoczyłem na drogę, machałem kapeluszem, krzyczałem. Dyliżans przejechał pędem, mijając mnie. Przez moment byłem w strachu, że mnie nie zobaczyli i nie usłyszeli, ale tylko przez moment. Woźnica ściągnął konie, strzelec, okutany po oczy w peleryny i szaliki, najwyraźniej chrapiący zdrowo na tylnym zewnętrznym siedzeniu, ani nie odpowiedział na moje pozdrowienie, ani nie uczynił najmniejszego ruchu, by wysiąść; pasażer na imperiale nie odwrócił nawet głowy w moją stronę. Otworzyłem drzwiczki i zajrzałem do środka. Było tam zaledwie trzech pasażerów, wobec czego wsiadłem, zatrzasnąłem drzwiczki, wśliznąłem się na wolne miejsce w kącie i pogratulowałem sobie szczęścia.
          Wewnątrz dyliżansu panowało, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze większe zimno niż na zewnątrz, a powietrze przenikała szczególna wilgoć i niemiły zapach. Rozejrzałem się po moich towarzyszach podróży. Wszyscy trzej byli to mężczyźni i wszyscy milczeli. Nie sprawiali wrażenia śpiących, ale każdy siedział oparty mocno w swoim kącie pudła, jakby pochłonięty własnymi myślami. Próbowałem nawiązać rozmowę.
          - Jak dziś zimno - zwróciłem się do mego sąsiada z przeciwka.
          Podniósł głowę, spojrzał na mnie, ale nie odpowiedział.
          - Zima - dodałem - zaczęła się chyba na dobre.
          Chociaż w kącie, w którym siedział, panował taki mrok, że nie mogłem wyraźnie dojrzeć rysów jego twarzy, widziałem, że oczy ma wciąż ku mnie zwrócone. A mimo to nie powiedział ani słowa.
          W każdym innym wypadku odczułbym, a może i okazał pewną irytację, ale w tym momencie zbyt źle się czułem, by reagować. Lodowaty chłód nocy przejmował mnie do szpiku, a dziwny zapach w dyliżansie przyprawiał o nieznośne nudności. Trząsłem się cały od stóp do głów i zwróciwszy się do sąsiada z lewej zapytałem, czy ma coś przeciwko temu, bym otworzył okno.
          Ani drgnął, ani nie odpowiedział.
          Powtórzyłem pytanie nieco głośniej, ale z tym samym skutkiem. Wówczas straciłem cierpliwość i spuściłem okno. Przy tej czynności skórzany rzemień pękł mi w ręku, zauważyłem też, że szyba okienna pokryta była grubą warstwą pleśni, narosłej zapewne przez lata. Zwróciwszy w ten sposób uwagę na stan, w jakim znajdował się dyliżans, obejrzałem go dokładniej i stwierdziłem przy mdłym świetle zewnętrznej latarni, że znajduje się w ostatnim stadium rozkładu. Wszystkie jego części nie tylko były popsute, ale się rozpadały. Ramy okienne sypały się w drzazgi przy dotknięciu. Skórzane wykończenia pokryte były warstwą pleśni, a części drewniane dosłownie gniły. Podłoga niemal zapadała się pod moimi stopami. Jednym słowem cały pojazd cuchnął wilgocią; najwidoczniej wyciągnięto go z jakiejś szopy, gdzie od lat już gnił, by posłużyć się nim jeszcze dzień czy dwa w podróży.
          Zwróciłem się do trzeciego pasażera, do którego jeszcze nic nie mówiłem.
          - Ten dyliżans - powiedziałem - jest w opłakanym stanie. Kursujący zwykle pojazd pocztowy poszedł zapewne do reperacji.
          Powoli obrócił głowę i spojrzał mi w twarz nie mówiąc ani słowa. Tego widoku nie zapomnę, póki żyję. Poczułem lód w sercu. Czuję lód w sercu nawet teraz, kiedy to sobie przypominam. Oczy jego płonęły ognistym nienaturalnym blaskiem. Twarz miał siną jak trup. Bezkrwiste wargi, cofnięte jak w agonii, ukazywały lśniące zęby.
          Słowa, które chciałem wypowiedzieć, zamarły mi na ustach i ogarnęło mnie dziwne, straszliwe przerażenie. Wzrok mój przyzwyczaił się już do mroku panującego w dyliżansie i widziałem zupełnie wyraźnie. Obróciłem się ku sąsiadowi z przeciwka. On również wpatrywał się we mnie z tą samą straszną trupią bladością na twarzy, z tym samym kamiennym połyskiem oczu. Przesunąłem ręką po czole. Obróciłem się do pasażera siedzącego na tym samym co ja siedzeniu i zobaczyłem - och, Boże, jakże mam opisać to, co wówczas ujrzałem. Zobaczyłem, że to nie jest człowiek żywy - że nikt z nich nie jest człowiekiem żywym jak ja. Blade fosforyzujące światło - trupie światło - mieniło się na ich potwornych twarzach, na ich włosach wilgotnych od grobowej rosy, na ich odzieży obsypanej ziemią i rozpadającej się w kawałki, na ich rękach, które były jak ręce trupów dawno już pogrzebanych. Tylko ich oczy, ich straszliwe oczy żyły; i te wszystkie oczy zwrócone były groźnie ku mnie.
          Z ust wyrwał mi się okrzyk przerażenia, dziki, niezrozumiały krzyk o pomoc i litość, gdy rzuciłem się do drzwiczek, próżno starając się je otworzyć.
          W tej samej chwili zobaczyłem tak szybko i wyraźnie, jak się widzi krajobraz w świetle letniej błyskawicy, promień księżyca padający poprzez szczelinę burzowej chmury, który ukazał mi koszmarny znak drogowy podnoszący ostrzegawczy palec na skraju drogi, rozwalony kamienny parapet, konie stające dęba, czarną przepaść w dole. Dyliżans zakołysał się jak okręt na morzu. Straszliwe uderzenie - miażdżący ból - potem ciemność.
          Wydawało się, że upłynęły lata, kiedy pewnego ranka obudziłem się z głębokiego snu i zobaczyłem czuwającą przy łożu żonę. Nie będę opisywał sceny, jaka nastąpiła, powiem wam tylko w kilku słowach, co opowiedziała mi żona wylewając dziękczynne łzy. Spadłem z urwiska koło skrzyżowania starej drogi z nową, a od niechybnej śmierci uratowała mnie głęboka zaspa śniegu u stóp skały na dole. W tej zaspie znaleźli mnie o świcie pasterze, którzy zanieśli mnie pod najbliższy dach i sprowadzili na pomoc doktora. Ten znalazł mnie w malignie, majaczącego, ze złamaną ręką i skomplikowanym uszkodzeniem czaszki. Z listów w portfelu dowiedzieli się mojego nazwiska i adresu; wezwali żonę, by mnie pielęgnowała, i dzięki młodości i znakomitej kondycji wyszedłem wreszcie z niebezpieczeństwa. Nie potrzebuję chyba dodawać, że upadłem dokładnie tam, gdzie przed dziewięciu laty wydarzył się ten straszliwy wypadek z dyliżansem jadącym z północy.
          Nigdy nie mówiłem żonie o tych okropnych wydarzeniach, które usłyszeliście. Opowiedziałem je lekarzowi, który mnie ratował, ale on potraktował całą przygodę jako zwyczajny majak zrodzony z gorączki. Mówiliśmy o tej sprawie wiele razy, aż wreszcie stwierdziliśmy, że dłużej nie możemy mówić spokojnie, i wówczas przestaliśmy. Inni mogą wyciągać jakie chcą wnioski - ja wiem, że dwadzieścia lat temu byłem czwartym pasażerem dyliżansu widma.


Przełożyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska


Opowiadanie znajduje się w antologii pt.: O duchach opowieści prawdziwe.

1 komentarz:

  1. O rany kurcze naprawdę można się przerazić, aż miałem gęsią skórkę gdy czytałem tę opowieść :)

    OdpowiedzUsuń