poniedziałek, 10 grudnia 2012
Mór Jókai - Rybak widmo
Pewnego piątku po południu płynąłem statkiem parowym z Siófoku do Balatonfuredu.
Nagle zerwała się burza. Ze wszystkich pasażerów tylko ja jeden zostałem na pokładzie.
Dął silny północny wiatr, który wzburzył wody Balatonu do samego dna; nasz rozklekotany stateczek tańczył na falach, rzucany z jednej burty na drugą, tak że zawsze jedno z bocznych kół łopatkowych obracało się w powietrzu. Od czasu do czasu jakaś bardziej zaborcza fala sięgała aż na daszek. Białe wodne ptaki z piskiem krążyły wokół nas.
Przy takiej pogodzie najbardziej lubię stać na dziobie. Lubię się przyglądać falom, które obszczekują przepychający się przez nie statek, ten zaś prychając odrzuca je od siebie.
Kiedy się dopływa do połowy jeziora, patrząc na zachód ma się wrażenie bezkresnego morza: nie widać żadnego brzegu, a powierzchnia wody pieni się białymi grzbietami fal.
Poza mną na pokładzie znajdowali się tylko sternik i jeden marynarz. Ten ostatni był już dobrze wysłużonym żeglarzem, miał mocno szpakowatą brodę i niedowidział. Ale na balatońskie rejsy jeszcze się nadawał.
- Popatrzcie no - zagadnąłem go. - Czy widzicie ten czarny punkt, w stronę Tihany?
Odpowiedział, że widzi, chociaż na pewno nic nie widział.
- Wygląda zupełnie jak łódź.
- Ano tak. Nic innego, tylko łódź.
- Ciekawe, komu się zachciewa przy takiej pogodzie Pana Boga kusić?
- To chyba nikt inny, tylko rybak widmo.
Ucieszyłem się, że znów usłyszę jakąś miejscową bajdę.
- Cóż to za rybak widmo?
- Tylko tu go znają, nad Balatonem. To zjawa, zawsze łowi przy takiej pogodzie. Bo mu Pan Bóg taką wyznaczył pokutę na tamtym świecie.
- A cóż on takiego popełnił na naszym?
- To długa historia. Wie pan, że na Balatonie najlepszy połów to pewien gatunek leszcza, nazywany "garda". Ryby zjawiają się całymi ławicami, niczym niezliczone mrowie wojska. Ze szczytu góry na tihańskim cyplu widać, jak się zbliżają: płyną długim srebrzystym pasem, cała powierzchnia wody aż migoce, kto żyw wypływa na jezioro, a strażnik z góry daje znaki, żeby wskazać, czy mają płynąć bardziej na lewo, czy na prawo. Jak się uda dobrze rozpiąć sieci i schwytać ławicę, łodzie wracają załadowane po burty.
- O tym już słyszałem.
- Otóż kiedyś w Niedzielę Wielkanocną strażnik wypatrujący z góry dostrzegł ławicę ryb akurat wtedy, kiedy wszyscy byli w kościele opactwa na nabożeństwie. Ksiądz przeor podnosił właśnie Najświętszy Sakrament, ministrant dzwonił, ludzie padli na kolana i bili się w piersi; wtedy właśnie strażnik wpadł do kościoła z wrzaskiem: "Płynie garda!" Na ten krzyk wszyscy się zerwali i tłocząc się jeden przez drugiego wybiegali na dwór, do łodzi, żeby zdążyć na połów gardy. Ksiądz pozostał sam przy ołtarzu. Pan Bóg ich jednak ukarał, bo sprowadził taką burzę, że szczęśliwy był ten, komu się udało z pustą łodzią dopłynąć do przystani w Tihany. Nie powrócił tylko ten, który wywołał bezbożne zamieszanie w kościele. Zachłanność go zagnała w samą gęstwę ławicy. Ze szczytu góry widziano, jak szuflą wrzucał ryby do łodzi, potem i on, i ryby, wszystko zniknęło sprzed oczu patrzących. Od tego czasu jednak, ilekroć szaleje nawałnica, pojawia się rybak widmo i niesiony wiatrem przemierza całe jezioro. Nie wiosłuje i nie steruje łodzią, tylko szuflą wyrzuca ryby za burtę, ale nie może nadążyć. Teraz też z pewnością szaleje w pobliżu tihańskiego cypla, bo stamtąd pochodzi. Wszelki duch Pana Boga chwali!
Historyjka była dość naiwna. Zaczęła mnie jednak interesować, kiedy dostrzeżony w oddali czarny punkcik powiększył się i po jakimś czasie wyraźnie zbliżył się do statku.
Zjawisko robiło wrażenie cudu: wiatr wiał od północy, łódź zaś zbliżała się z południowej strony, płynęła więc pod wiatr. Dziwnie przeskakiwała z grzbietu jednej fali na drugą.
Sięgnąłem po lornetkę i zacząłem się przyglądać. W łodzi dostrzegłem tylko jednego człowieka, który zdawał się pochylać do przodu i znów prostować. Nie wiosłował i nie trzymał steru, może pracował szuflą.
Łódź zbliżała się do statku z niezwykłą szybkością, jakby chciała się z nim zderzyć.
Nasz stateczek parowy ledwie sobie radził z falą, mała łódź natomiast wprost igrała ze wzburzonymi odmętami.
Zbliżyła się tak, że można było gołym okiem dojrzeć twarz siedzącego w niej człowieka. Nigdy tej twarzy nie zapomnę. Rozwiane włosy i rozwichrzona broda powiewały na wietrze, a najdziwniejsze było to, że jedna połowa włosów i brody była czarna, druga siwa. Twarz blada i nieruchoma, usta otwarte, przekrwione oczy wpatrzone w jeden punkt. Łódź znajdowała się już zaledwie o dwie długości statku od nas, a wciąż jeszcze pędziła prosto na jego kadłub. Sternik krzyczał, marynarz walił w dzwon na pokładzie, kapitan zwabiony wrzawą uruchomił parowy gwizdek. Ale rybak widmo nic nie widział, nic nie słyszał, tylko z zawrotną szybkością gnał prosto na statek. Nagle, kiedy się zdawało, że już ma nastąpić zderzenie, łódź ruchem ryby wywinęła się płynąc przez chwilę równolegle, jakby się ścigała z kołowcem. I oto łódź, bez wioseł ani żagla, wyprzedziła statek i drugim zwrotem przecięła mu drogę. Siedzący w niej rybak widmo ani razu nie oderwał wzroku od wody. Było to spojrzenie nie z tego świata.
Obserwowałem zjawisko z odległości najwyżej pięćdziesięciu kroków i byłem całkowicie przy zdrowych zmysłach. Nie śniłem. Widziałem, że widmowa postać nawet przy szalonym skręcie nie dotknęła steru, tylko szybkimi ruchami wybierała szuflą z dna łodzi... może ryby?
Długo prowadziłem wzrokiem rozpędzoną łódź, póki jej nie skryła siekąca z nieba ulewa.
Co to było za zjawisko? Chyba historia, którą mi opowiedział stary żeglarz, nie była bajką? Może istotnie i w naszych czasach zdarzają się nadprzyrodzone zjawiska?
Kapitan stał i drapał się za uchem.
- Bardzo proszę, niech nikt tego w Fured nie rozpowiada, bo jak się wieść rozniesie, ludzie będą się bali wsiąść na nasz statek.
Obiecałem i dotrzymałem obietnicy. Nikomu nie wspomniałem o widmie na Balatonie. Złościło mnie jednak, że byłem świadkiem czegoś, czemu muszę wierzyć, bo widziałem to na własne oczy, ale rozumem nie umiałem rozwikłać zagadki.
Po tej burzy następny dzień był przepiękny. Tłumy spacerowiczów zaległy aleje parku w Fured. W porze, kiedy do przystani zawija statek, wszyscy wylegli na nabrzeże.
Teraz też statek przywiózł nowych letników i kuracjuszy, którym wyszli naprzeciw znajomi, służba lub osoby urzędowe. Największe zainteresowanie wzbudzało jednak czterech ludzi idących gęsiego po mostku i dźwigających na długim drągu jakiegoś potwora, uwieszonego za łeb i ogon. Był to niezwykłych rozmiarów sum.
Zdumiałem się na widok człowieka, który szedł przodem w tej grupie: był to rybak widmo, którego widziałem podczas wczorajszej burzy. Włosy po połowie czarne i siwe, blada twarz, przekrwione oczy: tak, to niewątpliwie ten sam!
- Hej, przyjacielu! - zagadnąłem go. - Czyście się wczoraj nie ścigali podczas burzy ze statkiem parowym?
- A jakże, to byłem ja. Miałem lepszy kocioł, niż ten na statku. Właśnie go niesiemy na drągu.
Idąc opowiedział, że wybrał się na połów w pobliżu Boglaru, bo z tej wioski pochodzi. Koło południa dostrzegł na dnie jeziora wielkiego suma, który podpłynął na płyciznę, żeby się pogrzać. Rzucił w niego harpunem, ale olbrzymia ryba ruszyła jak strzała ciągnąc za sobą harpun, linę i łódź. Rybak miał tylko jedno do roboty: wybierać wodę z dna. Pędzili pod wiatr, o żadnym wiosłowaniu czy sterowaniu nie było mowy, bo ranny potwór gnał tam, gdzie miał ochotę. Może się przestraszył parowca, bo tuż przed nim nagle skręcił, aż wreszcie utknął na płyciźnie pod Siófokiem. Rybacy dobili go drągami.
Wielomilową odległość od Boglaru do Siófoku łódź holowana przez suma przebyła w ciągu dwóch godzin. Ryba ważyła ponad dwieście kilo, zapłacono za nią rybakowi sto dwadzieścia forintów. A na dokładkę wsławił się takim wynikiem regatowym, jakiego ani przed nim, ani po nim nikt już chyba nie osiągnie.
Przełożyła Camilla Mondral
Opowiadanie znajduje się w antologii pt.: O duchach opowieści prawdziwe.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz