poniedziałek, 7 stycznia 2013

Edgar Allan Poe - Cień


Zaiste, choćbym kroczył przez dolinę cienia

Psalm Dawidowy

          Wy, którzy czytacie me słowa, żywcem jeszcze trwacie na ziemi, lecz ja, który je kreślę, od dawna uszedłem w krainę cieniów. Zaprawdę bowiem, wiele dziwów się zdarzy, wiele tajemnic odsłoni swe oblicze, wiele wieków przeminie, zanim wzrok ludzki padnie na to pismo. A gdy padnie, jedni - nie uwierzą, inni - zwątpią. I garstka jeno szczupła znajdzie podnietę do zadumy w znakach, które na tych oto tablicach żłobię rylcem spiżowym.
          Rok ów był rokiem zgrozy, a pełnił się doznaniem uczuć możniejszych nad zgrozę, dla których nie masz na ziemi nazwy. Sporo bowiem przytrafiło się cudów i znaków; i wszędy - na ziemi i morzu - czarne skrzydliska Dżumy rozpostarły się bezbrzeżnie. Nie uszło wszakże uwagi tych, którzy są gwiazd świadomi, że pozór nieba zapowiada klęskę, a między innymi ja, Grek Oinos, widziałem - jak na dłoni - żeśmy drogą powrotu dotarli wstecz do roku siedemset dziewięćdziesiątego czwartego, gdy w pobliżu gwiazdozbioru Barana Jowisz zderza się ze szkarłatnym pierścieniem straszliwego Saturna. Tym właśnie potęgom niebios - jeśli nie mylę się zasadniczo - dane było okazać swą przemoc nie tylko na widomej skorupie ziemskiej, lecz i na duszach, myślach i zadumach ludzkich.
          Pewnej nocy, siedmiu nas było we wnętrzu dostojnego zamczyska, w posępnym grodzie, zwanym Ptolemaida. A zasiedliśmy kołem kilka butli purpurowego wina z Chios. I nie miała komnata nasza innego wejścia, okrom jednych wysokich drzwi ze spiżu, rzadkim wykonanych kunsztem przez mistrza Korinnosa, które zamknięte były od wewnątrz. Czarne kotary, stróżujące tej komnacie melancholijnej, oszczędzały nam widoku księżyca, gwiazd żałobnych i wyludnionych ulic. Nie mogliśmy wszakże z tą samą łatwością usunąć przeczuć i wspomnień klęski. Wokół nas - tuż obok - przebywało coś, czego nie mogłem dostatecznie uchwycić - coś cielesnego i bezcielesnego, jakieś brzemię w powietrzu, poczucie zdławienia - trwoga raczej. A ponad wszystko - ów straszliwy rodzaj trwania, któremu podlegają ludzie nerwowi, gdy zmysły ich drapieżnie żyją i czuwają, a władze rozumu drzemią i ciemnieją. Tłoczył nas jakiś ciężar śmiertelny. Szerzył się po naszych ciałach, po sprzętach komnaty i po kielichach, z których piliśmy. I wszystko wokół zdało się zmiażdżone i znicestwione tym uciskiem - wszystko, prócz płomiennych jęzorów siedmiu lamp ze spiżu, które rozwidniały naszą orgię. Wydłużone w smukłe łodygi świateł, trwały tak społem, płonąc blado i nieruchomo. I w okrągłym, hebanowym stole, który zwierciedlił się od świateł, każdy z biesiadników oglądał bladość swojej własnej twarzy oraz niespokojny błysk posępnych oczu swych towarzyszy. Wszelako dawaliśmy ujście swym śmiechom i byliśmy weseli po swojemu - spazmatycznie weseli. Śpiewaliśmy pieśni Anakreona, które są jeno szaleństwem, i piliśmy do woli, chociaż barwa wina przypominała nam krwi purpurę.
          Był bowiem w komnacie jeszcze ktoś - ósmy z kolei - młody Zoilus. Martwy, leżący wzdłuż całym ciałem i w całun spowinięty, był dobrym i złym duchem zebrania. Niestety! Nie miał swego udziału w naszej pohulance. Chyba jeno, że twarz zarazą pokurczona i źrenice, których śmierć do połowy tylko skwar dżumy stłumiła, zdawały się z naszego wesela wygarniać swą cząstkę o tyle, o ile martwi potrafią wygarnąć ją z uciechy tych, którzy umrzeć muszą. A chociaż ja, Oinos, wyczułem utkwione we mnie oczy zmarłego, stroniłem jednak usilnie od zrozumienia ich bolesnego wyrazu i uporczywie zaglądając do pogłębień hebanowego zwierciadła śpiewałem głosem donośnym i dźwięcznym pieśni poety z Teos. Lecz stopniowo śpiew mój ustawał i echa, rozlegając się w dali, pomiędzy czarnymi kotarami komnaty, słabły, głuchły, aż doszczętnie zamarły. I oto, z przegubów owych żałobnych kotar, gdzie skonał przed chwilą dźwięk pieśni, powstał cień posępny i nieskończony - cień podobny do owego, który księżyc, gdy utkwi na schyłku niebios, potrafi wysnuć z postaci człowieka. Ale to nie był cień człowieka, ani Boga, ani żadnej znanej istoty. Mżąc przez chwilę pomiędzy kotarami, utwierdził się wreszcie - widzialny i sztywny - na powierzchni drzwi spiżowych. Wszakże cień ów był mglisty, bezkształtny, nieskończony. Nie był to cień człowieka, ni Boga - tak greckiego czy chaldejskiego, jak i żadnego z bóstw egipskich. I poległ cień na wielkich drzwiach brązowych pod sklepionym gzymsem. I nie poruszał się z miejsca - i żadnego nie uronił słowa. Utrwalał się jeno coraz bardziej, aż znieruchomiał. I drzwi, na których cień zalegał, tkwiły - o ile nie myli mnie wspomnienie - na wprost stóp młodego Zoilusa spowiniętego w całuny. Lecz my - towarzysze siedmiokrotni - postrzegłszy cień, gdy się wysnuwał z kotar, nie mieliśmy śmiałości przyjrzenia mu się wręcz i nieodparcie, jeno spuściliśmy oczy i zaglądaliśmy wciąż do pogłębień hebanowego zwierciadła. Aż wreszcie ja, Oinos, odważyłem się półgłosem wyrzec słów kilkoro, zapytując cień , gdzie ma swój pobyt i jak mu na imię? I odpowiedział cień:
          - Jam jest Cień, a mam swe barłogi obok katakumb Ptolemaidy, tuż w pobliżu ponurych pustyń piekielnych, które tają we wnętrzu nieczysty kanał Charona!
          I wówczas - wszyscy siedmiu - porwaliśmy się z miejsc, dotknięci strachem i trwaliśmy - chwiejni, drżący na ciele i obłędni - bowiem dźwięk głosu owego cienia należał nie do jednej istoty, jeno do całej gromady. I głos ów, zgłoska po zgłosce odmieniał barwę swego brzmienia i mętnie docierał do naszych uszu, przedrzeźniając znajome i poufne głosy tysięcy zniknionych druhów.

Przełożył Bolesław Leśmian

Opowiadanie znajduje się w antologii pt. Maska śmierci. Opowieści niezwykłe, tom 1,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2008
Oraz w zbiorze autora pt. Opowieści nadzwyczajne. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz