poniedziałek, 14 stycznia 2013

Georg Britting - Bratobójstwo na wodach starorzecza


          Są to zielonoczarne bajora, nad którymi zwisają gałęzie wierzb i z brzękiem latają ważki, to znaczy trzeba to traktować jako bajora i małe stawki, a także jako duże stawki, a przecież jest to tylko woda Dunaju, oddzielona kamiennymi wałami od wielkiego zielonego nurtu, słowem - starorzecze, jak to się mówi. W wodach starorzecza są ryby, jest dużo ryb, których królem jest tołkuń - drapieżnik z zębatą, drapiącą płetwą grzbietową, ze złymi oczami, żarłocznym pyskiem, mieniący się zielonawoczarną barwą jak woda, w której poluje. A jak gorąco tu latem! Wierzby pochłaniają wiatr wiejący od nurtu rzeki. Z mułu zaś podnosi się odór zgnilizny, błota i śmierci. Nie można znaleźć lepszego miejsca do zabawy dla chłopaków od tego drzemiącego w zieleni terenu. Tu właśnie zdarzyło się to, co teraz opowiem.
          Trzej chłopacy Hofbergera - jedenastoletni, dwunastoletni i trzynastoletni - byli wtedy, w sierpniu, codziennie na gorących wałach kamiennych, wysiadywali pod wierzbami, bawili się w Indian w chaszczach i splotach korzeni, zrywali jeżyny, błyszczące czarną wilgocią i chronione kolcami, kryli się w trzcinie wyrosłej w długie pałki, cięli sobie witki z wierzbiny, brali się za łby, zadali też raz najmłodszemu, jedenastoletniemu, głęboką ranę, tak że jego twarz była usmarowana czerwono jak maska ludożercy, rzucili się jak jelenie z krzykiem przez zarośla i rowy do płynącego szerokim korytem Dunaju, umyli okrwawioną głowę, a kiedy przykryli ranę włosami, znów byli w najlepszej zgodzie. Rodzice, oczywiście, nie powinni dowiedzieć się nic o takich figlach, toteż wśród śmiechów wszyscy trzej umówili się jak zawsze: "W domu nic o tym nie powiemy!"
          Łachy starorzecza ciągną się kilometrami wzdłuż Dunaju. Pewnego razu w czasie włóczęgi trzej chłopcy dotarli daleko w zielone odludzie, dalej niż kiedykolwiek, aż do stawu większego od wszystkich widzianych, o czarnym zwierciadle wody. U brzegu znajdowała się łódź rybacka, uwiązana na łańcuchu. Pal, do którego przymocowany był łańcuch, wyrwali z mulistego gruntu, wrzucili łańcuch i pal do łodzi, wsiedli do niej, a ponieważ przy łodzi było wiosło, wyjechali na środek stawu.
          Byli teraz piratami, śnili i wymyślali dzikie plany. Słońce świeciło na niezakryte głowy, łódź stała bez ruchu, nie poruszała się też trzcina na przeciwległym brzegu, w gęstym powietrzu fruwały z cichym brzękiem kolniszki - małe krwiopijce, ale zahartowani chłopcy nie czuli ich ukłuć.
          Trzynastoletni chłopiec zaczął bujać lekko łódź. Zaraz dwaj inni przyłączyli się do kołysania - do góry i w dół, tak że przez staw przebiegały wodne kręgi, fale z pluskiem uderzały o brzeg, sitowie poruszało się i chwiało. Chłopcy rozkołysali łódź tak silnie, że krawędź jej pochylała się aż do lustra wody, a wprowadzona w ruch woda wpadała z chlupotem do łodzi. Najmłodszy chłopiec, ten jedenastoletni, postawił stopę na krawędzi łodzi i z okrzykami radości brał udział w huśtaniu.
          Wtem najstarszy dał znak dwunastoletniemu, żeby wystraszyć małego, więc nagle obaj rzucili się na tę stronę łodzi, po której stał mały. Łódź przechyliła się mocno, najmłodszy wpadł do wody i zaczął krzyczeć, poszedł pod wodę, uderzał z dołu w łódź, nie krzyczał już i nie stukał, i nie wydostał się już spod łodzi, nie wydostał się spod łodzi, już nigdy.
          Obaj bracia siedzieli bez słowa i bladzi jak kreda na ławkach wioślarskich w prażącym słońcu, jakaś ryba plusnęła, wyskoczywszy z wody. Na wodzie przestały tworzyć się kręgi, sitowie znów znieruchomiało, kolniszki brzęczały złośliwie i kłuły. Bracia wrócili łodzią do brzegu, wbili pal z łańcuchem z powrotem w nadbrzeżny muł, wysiedli, pobiegli długim wałem kamiennym, pobiegli do miasta, nie mieli odwagi spojrzeć za siebie, biegli jeden za drugim, nie zważając na gałęzie wierzb, które smagały po twarzach, na kolce krzewów jeżynowych, które kaleczyły, potykali się o wężowate korzenie drzew, biegli, biegli i biegli.
          Łachy starorzecza zostały w tyle, zbliżył się zielony Dunaj, szeroki i zażywny, z szumem podpływał ku miastu, ujrzeli pierwsze domy, ujrzeli katedrę, ujrzeli dach domu rodzinnego. Zatrzymali się, zlani potem, drżąc ze zmieszania - chłopcy, mordercy, a potem starszy powiedział jak zawsze po jakimś figlu:
          - W domu nic o tym nie powiemy!
          Drugi skinął głową, zagłuszony dziką nadzieją, i poszli, zdecydowani na wieczne milczenie, w stronę drzwi domowych, które wchłonęły ich w swój czarny otwór.


Przełożył Henryk Paweł Anders

Opowiadanie znajduje się w antologii Gabinet figur woskowych. Opowieści niesamowite

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz