środa, 15 maja 2013

Alois Jirásek - Dom Fausta


          Ten stary dom stał na Skałce, na końcu Bydlęcego Targu, w samym jego rogu - na przeciw klasztoru Na Słowianach. Ponieważ od dawien dawna nikt w nim nie mieszkał, wyglądał zgrzybiale i posępnie. Dach, niegdyś czerwony, pociemniał, ściany nadkruszyły się, a okna, zmętniałe od kurzu i deszczu, zasnute pajęczynami, wyglądały jak ślepe. Ciężka dębowa brama, nabijana gwoździami, nigdy się nie otwierała, tak samo jak i znajdująca się w niej furtka. Nikt tam nie przystawał, by sięgnąć do artystycznie wykutej antaby.
          Za bramą była pustka i cisza; żaden pies nie zaszczekał, żaden kogut nie zapiał. A przed bramą, spomiędzy kamiennych płyt wyrastała trawa. Równie posępnie wyglądał znajdujący się za domem ogród. Nikt go nie doglądał. Nie było w nim ani grządek warzywnych, ani klombów z kwiatami. I ścieżki pozanikały. Zarosły trawą, która rozpanoszyła się wszędzie. Była tak bujna i wysoka, że stare jawory, lipy i owocowe drzewa w niej tonęły. A ich pnie i gałęzie jeno liszaj porastał i mech.
          Tylko wiosną, gdy drzewa rozkwitały, gdy gęsta trawa upstrzona była mleczem jak monetami ze złota, gdy tu i ówdzie bieliły się wiciokrzewy i cykuta, widok stawał się nieco pogodniejszy.
          Ale jesienią, kiedy ogród zaścielały opadłe liście, kiedy ciężkie pochmurne niebo wisiało tuż nad ziemią, a wicher miotał gołymi koronami drzew, gdy wczesne zmierzchy i dom cały, i ogród spowijały mrokiem!
          Z domostwa emanował smutek i niepokój, który ludzi porażał. Było to przeklęte miejsce, po nocach błąkał się tutaj duch doktora Fausta, któremu i po śmierci nie dane było zaznać spokoju. W dawnych czasach Faust mieszkał w tym domu. Odprawiał czary, studiował czarnoksięskie księgi i nie dość, że szatana tutaj przywoływał, to jeszcze mu własną duszę obiecał. A ten służył mu chętnie i spełniał wszelkie jego życzenia. Lecz w końcu, kiedy przyszła pora, rzekł diabeł: "Już dosyć. Chodź ze mną!"
          Ale doktor nie chciał, bronił się, jak tylko potrafił. Zaklinał, czarował - jednak na próżno. Szatan, uparłszy się na dobre, chwycił go pazurami, a kiedy Faust wciąż jeszcze stawiał opór, wyleciał z nim na zewnątrz - ale nie drzwiami, tylko prosto przez sufit. I tak oto Fausta dosięgło to, na co się był umówił: diabłowi duszę obiecał i diabeł ją sobie zabrał.
          A dziura, którą w stropie wybił, została. Wprawdzie nieraz ją zamurowywano, lecz zawsze nad ranem zaprawa osypywała się i dziura zionęła czernią jak przedtem. Wreszcie przerażeni ludzie zaniechali tych napraw. Zwłaszcza kiedy po domu zaczął się błąkać duch Fausta. Każdej nocy pojawiał się i straszył, tak że nawet największy śmiałek nie był w stanie tego wytrzymać.
          Potem już nikt się nie wprowadzał i stary budynek pozostawał pusty. Marniał. Nie tylko, że nikt tam nawet nie zaglądał, ale wszyscy przechodnie omijali ten dom z daleka, zwłaszcza wieczorem i w nocy. Jednak pewnego razu, a było to jesienią, prawie o zmroku, przed bramą zatrzymał się młody mężczyzna, student. O tym, że mu się nie przelewało, wyraźnie świadczył jego znoszony trójgraniasty kapelusz, stary płaszcz, wyświecone spodnie sięgające kolan, cerowane pończochy i mocno schodzone trzewiki.
          Był chudy jak żebrak, jak zbłąkany pies. Już nawet nie miał gdzie mieszkać. Nie miał czym płacić i właśnie mu wymówiono kąt. Chodził więc po Pradze, szukając jakiegoś schronienia, błagał o litość i wyrozumiałość, lecz wszędzie go odprawiano. Cały dzień tak przechodził, aż zmęczony stanął przed domem Fausta. Sam nie wiedział, jak się tam znalazł. Mżyło i wiał przenikliwy wiatr. Przy takim wietrze studencki lada jaki płaszcz był zupełnie do niczego, a nędzne trzewiki również nie chroniły przed wilgocią. Student trząsł się z zimna. Deszcz padał coraz gęściej, ciemniało, nastawał jesienny wieczór. Ale gdzie przenocować?
          Nie miał gdzie złożyć głowy. Rozejrzał się dookoła, a potem znów popatrzył na stary, posępny budynek. "Stąd cię nie wyrzucą" - pomyślał z goryczą. Wahał się jeszcze przez chwilę, zanim nacisnął klamkę. Furtka ustąpiła i oto znalazł się w sklepionej łukowato bramie. Tutaj było sucho i bezwietrznie. Skoro zdobył się na pierwszy krok, to i poszedł dalej.
          Schodami, na których po prawej stronie, we wnękach, stały osobliwe posągi, dostał się na korytarz. Był długi, a jego koniec tonął w mroku. Wzdłuż korytarza ciągnął się cały rząd ciemnych drzwi, wiodących do pokoi. Panowała tu cisza i pustka, jedynie z podwórza i z zapuszczonego ogrodu dobiegał jęk wiatru.
          Student namyślał się przez chwilę, po czym śmiało nacisnął klamkę najbliższych drzwi i wszedł do środka. Już zmierzchało. Panujący wewnątrz półmrok potęgowało również i to, że ściany aż do połowy pokryte były dębową okładziną, a wszystkie meble - staroświecki stół, szafa i ławy pod ścianami zrobione były z ciemnego drzewa. Obok stołu znajdowało się krzesło z wysokim oparciem.
          Młodzieniec postał chwilę przy drzwiach, po czym usiadł na krześle. Rozejrzał się i zaczął nasłuchiwać. Ale w domu panowała cisza i nikt się nie zjawił. Słychać było tylko huczenie wiatru na dworze i stukot deszczu o szyby. Siedział tak i nasłuchiwał, aż w końcu szum wiatru, deszczu i zmęczenie zmogły go. Zasnął.
          Przespał północ i zbudził się dopiero o jedenastej. Zdziwił się bardzo, gdzie jest, a kiedy przypomniał sobie, w jakim to domu przenocował (i jak spokojnie), pozbierał myśli. I nie rzucił się do ucieczki, tylko żwawo wkroczył do sąsiedniego pomieszczenia. Było umeblowane. Na ścianach wisiało kilka starych poczerniałych obrazów, z których wyraźniej wybijały się tylko posępne twarze brodatych mężów. Po byłym mieszkańcu, doktorze Fauście, o którym nieustannie myślał, nie dostrzegł żadnej pamiątki.
          Dopiero w trzecim pokoju. Stało w nim staroświeckie łoże z wypłowiałym baldachimem, na podłodze leżały wytarte poduszki, poprzewracane zakurzone zydle i rozwarta księga w pożółkłej, a niegdyś białej, skórzanej oprawie. A w suficie dziura! Zionęła czernią i wyglądała, jakby wybito ją jednym uderzeniem.
          Student zatrwożył się. Przypomniał sobie, co o tym domu mówiono, a teraz sam ujrzał, że izba wyglądała jak wówczas, kiedy diabeł przyszedł, aby zabrać Fausta ze sobą. Te zydle może szatan przewrócił, a tą księgą może doktor Faust cisnął w swego prześladowcę. Student nie odważył się nawet jej dotknąć. Długo tam nie wytrzymał. W następnym pomieszczeniu nie ujrzał nic szczególnego, poza tym że pod sufit prowadziły drewniane schody. Wstąpił na nie. Zatrzymał się dopiero pod sklepieniem, przy otworze, przez który można było przejść dalej. Gdy stanął na ostatni schodek, usłyszał za sobą szmer. Zląkł się i zdumiał: schody złożyły się, jakby były z papieru, i schowały w stropie. Znalazł się w ogromnej komnacie, większej od wszystkich, które już widział. Zdziwiony, już po chwili zapomniał, jak się tu dostał.
          Na łukowatym sklepieniu wymalowane były słońca, księżyce i astrologiczne symbole. Wzdłuż ścian wisiały ciemne półki ze staroświecko oprawionymi księgami oraz stoły, na których stały naczynia ze szkła i metalu. Wiele flaszek wypełniały tynktury o barwie czerwonej, złotej, błękitnej i jasnozielonej. Środek tej obszernej komnaty zajmował długi stół na kozłach, powleczony zielonym suknem. Na nim zaś połyskiwały mosiężne i miedziane naczynia oraz rozmaite przyrządy. Obok leżały pożółkłe pergaminy i papiery, czyste i zapisane, a także otwarta księga z przysuniętym do niej cynowym lichtarzem. Świeca była nieco nadpalona. Wszystko wyglądało tak, jakby od bardzo dawna nikt tutaj nie zaglądał.
          W tej komnacie zatrzymał się najdłużej. Kiedy znów podszedł do otworu w podłodze i stanął na jego krawędzi, schody same się opuściły, tak że mógł po nich zejść na dół bez żadnych przeszkód. Nie skierował się jednak ponownie do sypialni Fausta. Otworzył inne drzwi i znalazł się w holu. Ujrzał w nim posąg pięknego chłopca z bębenkiem zawieszonym na szyi. Gdy student podszedł bliżej i dotknął bębenka, posąg poruszył się jak żywy, a pałeczki zaczęły śmigać w powietrzu. Bęben terkotał tak głośno, że omal nie popękały szyby. Przerażony młodzian uciekł na korytarz.
          Stamtąd pobiegł do bramy, a potem na podwórze, gdzie w rogu znajdowała się studnia. Żółty liszajec i zielony mech porastały jej piaskowe kręgi, a opadłe liście lip i jaworów, żółte i rude, niemal już zasypały starodawną kamienną rzeźbę, która studnię zdobiła: przedstawiała jakiegoś dziwnego stwora.
          Przeszedł się również i po ogrodzie, lecz długo w nim nie zabawił.
          Pod starymi drzewami, wśród gęstych głogów i rozmaitych krzewów, w ten pochmurny jesienny dzień nie było wesoło. Wrócił zatem do domu. Panowała tu już cisza, dobosz przestał bębnić. Student ominął go ostrożnie i znów poszedł do wielkiej komnaty. Zaczął przeglądać papiery i pergaminy. Pod nimi znalazł gładką błyszczącą misę z czarnego marmuru, a w niej - srebrnego talara: wyglądał jak nowy.
          Student ucieszył się i przeraził. Stał tak przez chwilę, zastanawiając się, co zrobić. W kieszeni nie miał złamanego szeląga, a w brzuchu burczało. Ale kto wie, może to Faust, albo i sam diabeł, mu ten pieniądz podsunął!
          Po dłuższym wahaniu wziął talara i wyszedł na miasto. Wieczorem wrócił syty, ale pełen obaw, czy jakiś duch w nocy mu się nie pojawi. Usiadł na tym samym krześle, co wczoraj, żeby się przespać. Ale nie zasnął tak szybko jak poprzedniego wieczora, a w nocy nawet raz się przebudził. Jednak ani duch Fausta, ani diabeł się nie pojawił.
          Kiedy ponownie przeglądał bibliotekę i przyrządy na stole, znalazł na czarnej misie następnego talara. Wczoraj z pewnością była tam tylko jedna moneta, którą zabrał ze sobą do miasta i rozmienił - trochę drobnych miał jeszcze w kieszeni. A skąd się wziął ten nowy talar, nie wiadomo. Połyskiwał jak białe mleko w czarnej misie. To z pewnością dla niego. Widocznie Faust albo ktoś inny mu sprzyja. Tak sobie student pomyślał, zanim sięgnął po pieniądz.
          Wyszedł przed południem i wrócił dopiero wieczorem. Z drugiego talara pozostało mu zaledwie parę groszy. I znowu spał spokojnie, jak poprzedniej nocy. Rano poszedł do biblioteki i skierował się prosto do stołu. Kolejny nowiutki talar leżał w czarnej misie. Student nie wątpił już, że to dla niego i wziął go bez skrupułów.
          I tak każdego ranka znajdował jednego talara. Było to nawet więcej, niż potrzebował. Więc odkładał to, co mu zostawało, aż uzbierał na nowe ubranie - na płaszcz, kapelusz i buty. I w ogóle miał się całkiem dobrze. O mieszkanie nie musiał się martwić. Do cichego domu już się przyzwyczaił, a duch, który się o niego troszczył, nigdy mu się nie ukazywał. Na zimę drewna miał dosyć - na dworze i w ogrodzie. Drwa trzeszczały i paliły się miłym płomieniem: w dolnej komnacie - w piecu, i na górze - w bibliotecznym kominku. Studiował księgi Faustowej biblioteki - i tę, którą znalazł na wielkim stole, i tę, którą zabrał z sypialni. Tej drugiej nie od razu odważył się dotknąć, ale właśnie ona zaciekawiła go najbardziej - pełna była tajemniczych znaków, symboli i zaklęć. Z lękiem zaczął je odczytywać i nieraz aż włos mu się jeżył przy tej magicznej lekturze.
          Czasami doskwierała mu samotność, ale wyprowadzić się nie zamierzał. Miał spokój i wystarczające wygody, a do tego codziennie talara, na którego nie musiał pracować! Koledzy z uniwersytetu, gdzie coraz rzadziej go widywano, dziwili się, że tak bardzo się zmienił, że taki elegancik z niego. Drętwieli ze zgrozy, kiedy im opowiadał, gdzie mieszka, i za nic nie chcieli go odwiedzić. W końcu kilku z nich zmogła ciekawość. Student oprowadził ich po całym domu, od bramy aż po strych. Pokazał bibliotekę, sypialnię z uporządkowaną pościelą, albowiem sam już tam sypiał; pokazał im nawet dziurę w stropie, którą zatkał i przesłonił kobiercem. Zaprowadził ich także do ogrodu. Pochwalił się wszystkim, co w tym starym budynku naprawił i udoskonalił.
          Opowiadali potem, pełni zdumienia, o dziwach tajemniczego domostwa: o bębniącym chłopcu; o śpiewających posągach; o metalowej pannie, która ich wodą polała; o klamce do jednego z pokoi, która sypie iskrami, raniąc każdego, kto jej dotknie; o wysuwających się schodach; o dziwnych przyrządach i czarnoksięskich księgach. Dowiedzieli się także i o żelaznych wrotach wiodących do długiego podziemnego korytarza.
          Tylko czarną misą i białym talarem student się nie pochwalił. Ale śmiał się ze znajomych, kiedy przestrzegali go, żeby jednak nie pozostawał tam na stałe; że wszystko do czasu i w końcu może się wydarzyć nieszczęście; że zły duch zastawił na niego pułapkę. I nie mówili od rzeczy: przynęta znajdowała się w czarnej misie.
          Dzień w dzień miał nowego talara i nie musiał się o nic troszczyć. Przywykł do wygód, wiodło mu się coraz lepiej, stroił się. Wydatki rosły, a pieniędzy nie przybywało. Talar dziennie już mu nie wystarczał.
          Student odzwyczaił się od skromnego życia. Zapomniał, jak mu się wiodło, zanim tu przybył. I do pracy nie miał już ochoty. Zdał się całkowicie na owe księgi z pracowni Fausta i z jego sypialni. Było w nich napisane, jak czynić zaklęcia i przywoływać duchy. Duchy dotychczas się nie pojawiły, dały mu spokój, a i sam do tej pory ich nie przywoływał. Nie śmiał spróbować. Ale chciwość zaczęła go dręczyć i ponaglać. Srebro już go nie zadowalało. Nawet i stos talarów uznałby za zbyt skromne bogactwo. Pożądał złota i miał nadzieję, że księgi dopomogą mu w zdobyciu go.
          Pewnego razu, hulając cały dzień w Pradze, przepuścił pożyczone pieniądze. Nie przerywając sobie zabawy, zachęcał nonszalancko swoich kompanów, by nadal pili, nie żałowali sobie, i zapewniał ich, że nazajutrz będzie miał jeszcze więcej pieniędzy, i to szczere złoto, nie pożyczone, a swoje własne; że zmusi ducha, który mu dotychczas służył, by dawał dukaty zamiast prostackich talarów...
          Późnym wieczorem postanowił wreszcie wrócić do domu. Kilku pijanych druhów chciało go jeszcze odwiedzić. Nie zgodził się na to, twierdząc, że tej nocy ma wykonać pewną ważną pracę i musi być sam. Więc tylko popatrzyli w ślad za nim, póki nie zniknął za ciężką bramą. I więcej go nie ujrzeli. Nie pojawił się ani w kolegium, ani w beztroskiej kompanii.
          Kiedy po pewnym czasie paru znajomych udało się do domu Fausta na poszukiwania, z komnat wiało grozą. Wszędzie panowała cisza. Wszystko było zaniedbane i opuszczone. Po studencie ani śladu. Tylko w sypialni ujrzeli rozrzucone pościel i ubrania, podarty płaszcz, poprzewracane zydle. Na podłodze leżała otwarta księga, a obok przewrócony lichtarz z nadpaloną świecą...
          Pomieszczenie wyglądało jak pobojowisko. A w suficie! Kobierzec leżał rozdarty na podłodze, a odsłonięta dziura zionęła mrokiem. Wokół niej ujrzeli świeże plamy, jakby tam krew bryzgała, i to całkiem niedawno, bo jeszcze nie zdążyła poczernieć.
          Wszyscy się przeżegnali i w przerażeniu uciekli z Faustowego domu. To, co spotkało ich kompana, było niesamowite. Zapewne z butną zuchwałością przyzywał złego ducha, a ten nie kazał na siebie czekać. Porwał studenta przez dziurę w suficie, podobnie jak kiedyś, dawno temu, doktora Fausta.


Przełożył Jacek Bukowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

1 komentarz:

  1. Ciekawe i straszne opowiadanie, jak wszystko co może się wiązać z dr Faustem.

    OdpowiedzUsuń