poniedziałek, 13 maja 2013

Václav Rodomil Kramerius - Żelazna koszula


          Zamek księcia Tolfi stał na wierzchołku stromej i daleko w morze sterczącej skały, nad bezdenną przepaścią zwaną Scyllą. Widok, jaki roztaczał się z zamku na piękną wyspę sycylijską, był przeuroczy. Tutaj w dawnych czasach, kiedy wojny domowe pustoszyły urodzajną ziemię italską, ukrywali się tacy więźniowie, za których wyznaczona była wysoka nagroda. Tu również zamknięte były w lochach, w twardej skale z wielkim trudem ciosanych, owe nieszczęsne ofiary, które prześladowała i dosięgła zemsta - mroczna, dzika zemsta nieczułych serc.
          Szlachetnie urodzony Vivenzio, nieustraszony w boju, ozdoba Neapolu w złotych czasach kwitnącego pokoju, tenże młody, mężny i dumny Vivenzio pojmany został przez swego podstępnego i nieprzejednanego wroga. Był więźniem Tolfiego i marniał w odosobnionym lochu skalnym, którego drzwi nigdy nie otwarły się dwukrotnie przed żadną żywą istotą. Więzienie to przypominało przestronną klatkę: jego strop, podłoga i ściany z kutego żelaza solidnie wykonane były. Na wysokim stropie, wypukłym niczym sklepienie, widniało siedem okien, zakratowanych mocnymi, żelaznymi prętami, przez które powietrze i światło do lochu dostać się nie mogło. Oprócz tych okien i ściśle przylegających drzwi nie było wokół ani jednej szparki, ani jednej szczelinki w tych czarnych, gładkich i zimnych żelaznych ścianach. Żelazne łoże z wiązką słomy stało w jednym kącie, a obok niego dzban wody i nędzne naczynie z jeszcze nędzniejszym jadłem.
          Nieustraszony Vivenzio zadrżał przecież, kiedy po wejściu do owego więzienia usłyszał, jak jego milczący przewodnik ciężkie drzwi za nim na trzy spusty zamyka. Milczenie dozorcy jak gdyby zwiastowało mu, że żywcem do grobu swego zstępuje. Pogróżki i prośby Vivenzia, domagającego się przesłuchania w majestacie prawa, jego trwożne wypytywanie o zamysły nieprzyjaciela - wszystko okazało się daremne. Przewodnik słyszał, lecz nie odpowiadał - akurat właściwy pomocnik, który powinien być niemy. Jakże straszny był odgłos jego oddalających się kroków! Kiedy ich milknące echo doleciało jeszcze uszu więźnia, opanowało go dręczące przeczucie, że nigdy więcej nie usłyszy już ludzkich kroków ani głosu człowieka. Chyba po raz ostatni istotę ludzką widział. Rozmyślając tak, spojrzał w górę, w stronę jasnego nieba, i przypomniał sobie ziemię piękną, ach, świat wspaniały, który tak kochał i przez który tak był kochany! A tu żywota swego dokonać miał - żywota, którego dopiero zaczął był używać. Jakimże sposobem? Zostanie potajemnie otruty czy może napadnięty? Nie - przecież po to nie trzeba by go było wlec aż tutaj. Albo zamorzony głodem? Śmierć to po stokroć gorsza od innych! Okropną była myśl o wieloletnim więzieniu w tak strasznej samotności, gdzie dusza ludzka, wszelkich kontaktów ze światem pozbawiona, musiałaby w szaleństwo albo w zwierzęce otępienie popaść.
          Nawet najmniejszej nadziei na ucieczkę! Chyba żeby w gołych rękach spoczywała siła Samsona, która by potężne, żelazne ściany tego więzienia z posad wyrwać mogła. Nie można się też było spodziewać, żeby kiedykolwiek jego nieubłagany wróg zechciał go ułaskawić. Rychłe uśmiercenie Vivenzia - choćby w najokrutniejszy sposób - nie było zamysłem Tolfiego; przecież już się to stać mogło, a nie stało się. Z pewnością czekał go los straszliwy, lecz jakąż to zemstę wymyślił sobie ów piekielnik? Powolną śmierć głodową? Czy jeszcze powolniejszą - w samotnym więzieniu, w którym ostatnia iskierka życia pomału zgaśnie; gdzie duch pierwej zniknie, ciało zaś dopiero potem w proch się obróci.
          Był już wieczór, kiedy Vivenzio wszedł do więzienia swego, i teraz rąbek nocy coraz ciemniej i gęściej zakrywał grozę tego miejsca. Więzień, zatopiony w tych ponurych rozmyślaniach, spacerował tam i z powrotem po swoim lochu. Ani dzwon na zamku, ani też z pobliskiego kościoła nie obwieszczał biedakowi upływu godzin. O, jakże często przystawał, nasłuchując ludzkiego głosu! Wszak samotność tej pustelni, panująca wokół grobowa cisza - to wszystko nie było jeszcze tak ciche i opuszczone, jak smętny był ów stan, w jakim się znajdował. Upadł na duchu; omdlały, osunął się na słomiane posłanie. Tutaj senność z wolna przyćmiła litościwie jego świadomość i słodkie sny ukołysały ducha wspomnieniami tego, co było mu znajome, lecz co dla wszystkich więźniów Tolfiego stawało się z czasem coraz bardziej obce i smutne.
          Kiedy się Vivenzio obudził, było już jasno; nie wiedział wszakże, jak długo spał. Mógł to być wczesny ranek lub wieczór; nie znał innego rozróżnienia czasu niż następowanie po sobie kolejno światła i ciemności. We śnie czuł się taki szczęśliwy - był pośród swych krewnych, którzy go kochali, ach, wśród swoich najbliższych, miłujących go bardziej, goręcej niźli najlepszy przyjaciel. Sen ów był taki przyjemny, że nieszczęśnik, ocknąwszy się ponownie, poczuł gorycz pierwszego, strasznego momentu przebudzenia.
          Niepewnie i ze zdziwieniem rozglądał się dokoła. Wziął potem niby od niechcenia garść słomy z posłania, jak gdyby się pytał, co to ma znaczyć. Jednakże pamięć - ta wierna służebnica ducha - rychło uchyliła rąbka przeszłości, a ciemniejsze jeszcze, potworne widmo niepewnej przyszłości wynurzało się z otchłani bezdennej. Wstrząsnęło nim to i głośno biadał Vivenzio nad utraconym snem, jakby był on rzeczywistością.
          Uciszywszy się wreszcie, spokojnie i uważnie rozglądał się po swym więzieniu. Ach, jaśniejsze światło dzienne utwierdziło go jedynie w tym przeświadczeniu, jakiego doznał w szarości zmierzchu poprzedniego dnia, o niemożliwości ucieczki. Wszakże gdy tylko powiódł dokoła wzrokiem, znowu dwie rzeczy uwagę jego zwróciły i ciekawość wzbudziły. Jedno mogło być złudzeniem, pomyłką, lecz drugiemu nie można było zaprzeczyć. Dzban i naczynie z jedzeniem - w czasie gdy spał - zostały bliżej ku drzwiom posunięte. A gdyby był nawet w to wątpił, dzban był z pewnością innego kształtu i koloru, i pożywienie było inne, lepsze niż wczoraj. Ktoś zatem odwiedził go w nocy? Ale którędy ów nieznajomy mógł się tutaj dostać? Czyż Vivenzio tak twardo spał, że go łoskot rygli i zamków w ciężkich żelaznych drzwiach nie obudził? A gdyby i temu chciał zaprzeczyć, wówczas tym bardziej niewiarygodny był inny, pozornie niemożliwy sposób, w jaki się ktoś tu przedostał. Nie miał więc umrzeć z głodu? Z tajemniczego sposobu dostarczania jedzenia mógł się domyślać, iż ma być od wszelkiej ludzkiej społeczności odseparowany. Tym, co w nie mniejszym stopniu zwracało jego uwagę, było pozorne zniknięcie jednego z siedmiu zakratowanych okien w sklepieniu więzienia; pamiętał dokładnie, że się im przyglądał i policzył je, zaś ich obecna liczba i przedziwne rozmieszczenie w niejednakowej od siebie odległości teraz tym bardziej rzucały mu się w oczy. Wszak o wiele bardziej prawdopodobne było, że się mylił, niż żeby się była ta ogromna żelazna masa poruszyła. Myśl ta uspokoiła go.
          Vivenzio spożył posiłek bez obawy. Gdyby nawet była to trucizna i tak przecież przed morderczym zamysłem Tolfiego ujść nie mógł, a rychła śmierć była tym, czego najbardziej pożądał. Powoli i w smutku dzień ów mijał. Miał tę nadzieję, że czuwając bezustannie przez całą noc, w końcu przecież przydybie nieznajomego, który mu może znów - jak przedtem - jedzenie i picie przyniesie. Ta jedna jedyna myśl o pojawieniu się żywej istoty, która, być może, powie, jaki los go czeka, dodała mu otuchy. A gdyby ten człowiek przyszedł sam jeden - czyby go nie mógł w desperackiej furii pokonać albo litość w nim wzbudzić i obietnicą hojnej nagrody do otwarcia więzienia nakłonić? A jeśliby nawet był uzbrojony i wobec wszelkich próśb i siły samej nieugięty - cóż by mogło Vivenzia gorszego spotkać niż oczekiwana i upragniona śmiertelna rana? Słodki to los w porównaniu z czekającym go zupełnym zapomnieniem!
          Nastała noc - Vivenzio czuwał. Przyszedł dzień i Vivenzio zdumiał się, grozą przejęty. A więc omdlałego jednak sen zaskoczył. Stał przed nim nowy dzban z wodą i nowe naczynie z jedzeniem. Na tym nie koniec: kiedy spojrzał w górę zobaczył - wielkie nieba! - tylko pięć okien! Nie mogło być mowy o złudzeniu! Cóż to wszak mogło znaczyć? Do jakiej to dziwnej i tajemniczej nory został wtrącony? Bacznie rozglądał się wokoło, aż mu się ćmiło w oczach, lecz nigdzie nie znalazł śladu, który by mógł ten fakt jakoś wytłumaczyć. Badał drzwi, sprawdzając, czy były otwierane, ale dzięki pewnemu drobiazgowi przekonał się, że nikt nawet nimi nie poruszył. Wiązka słomy, którą poprzedniego wieczora niedbale pod drzwiami porzucił, leżała w tym samym miejscu; a przecież musiałaby przy najmniejszym uchyleniu drzwi dalej zostać posunięta. Czyżby owa tajemnica kryła się w ścianach? Zdawały się być jednym, potężnym, żeliwnym blokiem. Jeszcze raz, a potem jeszcze, wszystko wokół dokładnie zbadał, także podłogę, strop oraz zwieńczenie owych upiornych okien, ale nigdzie nie znalazł ani śladu, który mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Wydawało mu się natomiast, że więzienie jakby się nieco zmniejszyło, lecz i to było zapewne złudzeniem, dzięki niespodziewanemu zniknięciu dwóch okien bardzo łatwo wytłumaczalnym.
          Z potwornym lękiem oczekiwał Vivenzio najbliższej nocy. Noc nadeszła, ale zdradliwy sen nie zaskoczy go tym razem. Postanowił aż do świtu po więzieniu spacerować i wytężać wszystkie zmysły, nieustannie w ciemności każdy przejaw tego zdumiewającego zjawiska śledzić. Jakieś dwie godziny po północy (liczył od tej chwili aż do świtu) poczuł słabe drganie podłogi - obserwował je z zapartym tchem. Trwało to może minutę, było jednak tak delikatne, że i to drganie złudzeniem mu się wydawało. Wtem poczuł chłodny powiew wiatru nad głową, a rzuciwszy się tam, skąd wiatr zdawał się dochodzić, potknął się o coś, co wziął za swój dzban z wodą. Podniósłszy się, jął obserwować dalej, lecz przez całą noc nic więcej się nie działo. Zaczynało świtać, rozwidniło się. Ze zgrozą spojrzał Vivenzio w górę na okna - widział tylko cztery. Patrzył i liczył, ale naliczył jedynie cztery; piąte okno widocznie coś jeszcze zakrywało. Światło dnia odsłoniło każdy kącik jego więzienia, i znowu inne przedmioty rzuciły mu się w oczy. Na podłodze leżały skorupy wczorajszego dzbana, a nieopodal, tuż obok ściany, stał na nowo napełniony dzbanek i naczynie z jedzeniem. Stukał we wszystkie ściany - dotychczas sprawiały wrażenie jednolitego, pewnego i niewzruszonego muru. Walił w nie mocno i gwałtownie, lecz nic nie wskazywało na to, żeby gdzieś mogły być wydrążone. Z niepokojem znów spojrzał w górę - piąte okno rzeczywiście zniknęło bez śladu. Nie mógł też dłużej wątpić w to, że więzienie naprawdę się zmniejszyło. Strop obniżył się, a przeciwległe ściany zbliżyły się do siebie o tyle, ile miejsca zajmowały trzy brakujące okna. Myśli plątały się w głowie Vivenzia. Jakiś arcyokrutny zamysł, jakaś piekielna męka i niesłychana udręka kryły się za tymi okropnymi przygotowaniami.
          Taką to troską i okrutną niepewnością swego losu dręczony, siedział milcząc, w zamyśleniu, a godziny jedna za drugą biegnące trwożyły ducha jego straszliwymi obrazami. W końcu zerwał się z obłędem w oczach:
          - Tak! - zawołał strasznym głosem. - Tak jest i tak być musi! Diable! Nieludzki piekielniku, czy taka jest twoja zemsta?
          W obłąkaniu zwalił się na ziemię, łzy popłynęły mu z oczu i zimny pot wystąpił na czoło. W dzikiej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy i, ogarnięty wściekłością, gryzł żelazną podłogę. Lżył i przeklinał Tolfiego, a zaraz potem znowu pokornie się modlił. Gdy zaś nagły przypływ cierpienia i lęku odrobinę zelżał, rzucił się na ziemię i płakał jak dziecko.
          Wieczorna szarość odchodzącego dnia jeszcze go w takiej rozpaczy zastała. Nie jadł tego dnia ani łyżki strawy, ani kropla wody nie zwilżyła jego wyschniętych ust i przez dwie noce nawet oka nie zmrużył. Wreszcie jednak głód i zmęczenie zmogły go. Skosztował jadła, z nieposkromioną łapczywością wodę z dzbana wypił i upadł jak pijany na swe łoże, gdzie go okropny strach także we śnie koszmarnymi obrazami dręczył. Nagle z bolesnym lamentem zerwał się ze snu i wyciągniętymi ramionami chciał jak gdyby walące się pomieszczenie podeprzeć; ale oprzytomniawszy - czując, że dość ma jeszcze przestrzeni, by móc swobodnie oddychać - usnął na nowo i okropne sny go dręczyły.
          Ranek czwartego dnia rozjaśniał się nad Vivenziem, był już jednak biały dzień, kiedy się z zamroczenia swego całkiem ocknął. Jakaż bolesna melancholia nieszczęśnikiem owładnęła, gdy tylko trzy pozostałe jeszcze okna ujrzał. Trzy tylko! Wyglądało na to, że oznaczają one liczbę dni, które mu jeszcze pozostały. W ciszy, przygotowany na wszystko, mierzył szerokość i wysokość swego przybytku, i zrozumiał jasno, z przerażającą pewnością, co oznaczają obniżające się sklepienie i schodzące się ściany. Te zmiany były teraz widoczne, wręcz namacalne, iż nie można było uważać ich jedynie za wytwór chorej wyobraźni. Jakimże to wszak piekielnie tajemniczym sposobem ściany, strop i okna bez żadnego hałasu, ba, prawie niezauważalnie, rzec by można, kurczyły się i schodziły ku sobie? Było to dla niego niezrozumiałe, ale działo się naprawdę, a towarzyszyła temu najstraszliwsza trwoga w obliczu śmierci. Jakże chętnie byłby się najbardziej nieśmiałą choćby myślą o jakiejkolwiek możliwości oswobodzenia pocieszył, czyż jednak można było je sobie wyobrazić? Jakież to niebywałe okrucieństwo tak powoli, dzień po dniu ku tak potwornej śmierci nieszczęśnika przybliżać, bez żadnej pociechy religijnej, bez ludzkiej obecności, w osamotnieniu go pozostawić. W samotności miał umrzeć, w samotności oczekiwać zbliżającej się pomału śmierci, a najbardziej wymyślne katusze właśnie na owej powolności i samotności polegały!
          - Nie boję się śmierci! - zawołał - lecz przygotować się do niej muszę, a gdyby nawet w tej chwili nadeszła w całej swej potworności, mógłbym jej - jak sądzę - czoło stawić! W jaki sposób wszakże do tej ostatniej chwili dzielność swą mam zachować? Czy wytrzymam jeszcze te trzy okropnie długie dni i noce? Żadna siła we mnie nie jest w stanie tego straszliwego koszmaru odpędzić. O, żebym tak bez czucia mógł w objęcia śmierci paść! Ach, cały świat bym oddał, by móc zasnąć twardo, na wieki.
          Biadając tak, zauważył Vivenzio, że naczynie z jedzeniem i dzban z wodą jak zwykle wymienione zostały. W takiej rozpaczy przyszła mu do głowy myśl o jeszcze jednym sposobie uwolnienia. Postanowił więc, że w nocy, w momencie gdy poczuje owe drgania i powiew wiatru, głośnym wołaniem trwogę swą objawi. Musi być przecież ktoś w pobliżu w tej chwili, kiedy mu jadło podają. Może usłyszy go ludzkie ucho, może ucho na krzywdę ludzką wrażliwe. Cóż, w najgorszym razie się dowie, co go właściwie czeka; wolałby najokrutniejszą pewność aniżeli przyszłość mglistym wyobrażeniom i dręczącym snom pozostawioną.
          Nadeszła noc i Vivenzio stał nieruchomo jak posąg, wstrzymując nawet oddech, by przez najlżejsze choćby poruszenie - oczekiwane z upragnieniem przybycie człowieka uwadze jego nie uszło. Kiedy tak wszystkie siły fizyczne i duchowe wytężał, przyszło mu na myśl, że leżąc na podłodze każdy ruch pod sobą jeszcze wyraźniej mógłby odczuć. Nie minęło wiele czasu, gdy wtem podłoga się pod nim poruszyła. Vivenzio zerwał się i krzyczał ile sił, wzywając pomocy. Potem nasłuchiwał w milczeniu. Powiewu wiatru nie poczuł, wokół panowała grobowa cisza - żadnej odpowiedzi. Wtedy wybuchnął żałosnym płaczem i na nowo trwogą przejęty, na ziemię upadłszy, biadał;
          - Ach, Boże, Boże miłosierny! Tylko ty mi pomóc możesz, zechciej choć sił mi dodać na nadchodzącą próbę!
          Znowu wstawał dzień nad biednym więźniem i z narastającą grozą spoglądał nań z góry niemy zwiastun jego rychłej zguby. Dwa okna, dwa dni - i będzie po wszystkim. Świeży napój, świeże jadło - jak co ranka. Doszło do potajemnych odwiedzin i Vivenzio nie został wysłuchany. Jakże makabryczna była ta niema odpowiedź na błagalne jego prośby. Strop więzienia wznosił się ledwie o pół łokcia nad nim. Ściany stały tak blisko siebie, że szerokość pomieszczenia nie wynosiła nawet sześciu kroków. Zgroza nie do opisania przejmowała opuszczonego więźnia. Wszakże głęboka boleść jego nie ozwała się więcej głośnym łkaniem. Z założonymi rękami i zaciśniętymi zębami, z przekrwionymi od bezustannego czuwania, zmęczonymi oczami, które miotały wokół dzikie spojrzenia, z ciężkim, przyspieszonym oddechem, nerwowym krokiem przechadzał się niezmordowanie, w oszołomieniu i zamyśleniu tam i z powrotem. Kto zrozumie, kto wypowie i kto opisze nieprzeniknione mroki jego myśli? Brzemię śmierci, pod którym z wolna oddychał, nieporównanie cięższe było od wszelkiej ludzkiej niedoli. Nagle wzrok jego przykuła żelazna ściana nad łóżkiem. Widniały na niej słowa - słowa pisane ręką człowieka! Przywarł wzrokiem do tego miejsca, ale krew zastygła mu w żyłach, gdy czytał:
          "Ja, Ludovico Sforza, otumaniony pieniędzmi księcia Tolfiego, poświęciłem trzy lata pracy i przemyśleń, aby ową piekielną sławę sztuki mojej stworzyć i ukazać. Po zakończeniu dzieła przyprowadził mnie tu pewnego ranka podstępny Tolfi - diabeł raczej niż człowiek - pod pretekstem, że chce się sam przekonać o efektach zleconej mi pracy, i pozostawił mnie tu samego na pastwę nowego, morderczego wynalazku, żebym w ten sposób nie mógł ani tajemnicy zdradzić, ani gdzie indziej czegoś podobnego wykonać. Odpuśćcie mu to, miłosierne niebiosa, jako i sam żywię nadzieję, że i mnie, którym stał się narzędziem tak piekielnego pomysłu, zostanie odpuszczone! Nieszczęśniku, który czytasz te słowa - kimkolwiek jesteś, upadnij na kolana i błagaj, tak jak ja, o Boskie miłosierdzie, gdyż jedynie Bóg może ci sił użyczyć, abyś o zemście Tolfiego mógł ze spokojem myśleć. Wkrótce bowiem zostaniesz zmiażdżony, jak zmiażdżony został twórca tej zbrodniczej machiny".
          Vivenzio westchnął głęboko. Jakby morderczym ostrzem przebity, stał z wybałuszonymi oczami, z drżącymi wargami i, ciężko dysząc, wciąż na napis uporczywie patrzył. Miał wrażenie, jakby go głos z zaświatów upominał. Nadzieja wszelka go opuściła. Widniał tu wyrok śmierci jego w kilku zaledwie, za to okropnych, słowach zawarty. Najbliższa przyszłość jawiła mu się jak na dłoni - monstrualna i straszliwa. Czuł już niemal spadający na ciemię potworny ciężar, wydawało mu się, jakby go już ogromne ramię żelaznych ścian ściskało i kości mu pękały. Nieprzytomnie szukał w odzieniu swym jakiegoś narzędzia śmierci. Sam się udusi własnymi rękami! Daremne wszakże były to zamiary. Dzikim wzrokiem po ścianach wodząc, zawołał z okrutną wściekłością:
          - Uprzedzę swe przeznaczenie, głowę sobie roztrzaskam! - Cierpka drwina z tego zwątpienia piersi mu przeszyła. - Właściwie dlaczego miałbym to robić - westchnął - przecież i ten człowiekiem był, który pierwszy w drapieżnym uścisku waszym skonał; doczekam się losu swego, tak jak on!
          Miało się ku wieczorowi. Vivenzio patrzył przez obniżone okna na złote promienie zachodzącego słońca. Radosne uczucie wypełniło na chwilę jego duszę. Była to słodka, acz bolesna więź po raz ostatni w tym momencie ze światem go łącząca. Podciągnął się w górę do okna, przez które - krat się trzymając - w bezmierną, wspaniałą dal spoglądał. Ach, to co widział i słyszał, zdawało się istnieć właśnie po to, aby pod wpływem owego czarownego widoku nieszczęśnik przez cały świat opuszczony zupełnego pomieszania zmysłów dostał! U wylotu długiego kanału wentylacyjnego, wyciosanego w skale, błyszczało przyjazne niebo, zachodzące słońce, bezkresne morze, a w oddali wybrzeże Sycylii z gaikami oliwnymi, jasnozielonymi trawnikami i ciemnymi, rozmarynowymi lasami. Ach, jak przyjemnie wiał zachodni wietrzyk pełen wonnych oparów. Vivenzio chwytał go łapczywie w nozdrza, jak ryba wyrzucona na brzeg pragnie pochwycić falę, która ją dosięga. Piękno tego krajobrazu w wieczornym blasku i daleki szum fal morskich dodały otuchy jego zamierającemu sercu, tak jak rosa wyschłą zwilża ziemię.
          Napawał się owym widokiem, to jedną, to drugą ręką, albo obiema naraz krat się uczepiwszy, aż wreszcie omdlały, z opuchniętymi rękami, z powrotem na ziemię się osunął w głębokim oszołomieniu. Nie wiedział, co się z nim dzieje; zdawało mu się jedynie, że znów jest na wolności, w boju okrutnym, wśród huku i zgiełku wojennego. Odgłosy strzałów i szczęk oręża daleko i szeroko się niosły, a przeraźliwe krzyki i chrzęst zbroi walczących w uszach jego łagodnie brzmiały. Kiedy się znowu z omdlenia ocknął, sen pierzchnął, zniknął także wspaniały obraz: było już ciemno. Ach, raz jeszcze roztoczył się przed jego oczyma cudowny widok urzekającej przyrody, jeszcze raz promyk zachodzącego słońca oczy jego ucieszył, jeszcze raz zakosztował piękna łagodnej zieleni oliwek i błękitu głębiny morskiej. I co więcej? W oddali dojrzał też łodzie, wiele łodzi, tu i ówdzie na falach się kołyszących. Tak, wydawało mu się, że i ludzi na nich wyraźnie dostrzega. Wszak mogło to być jedynie złudzenie, sen tylko, ale słodki, nieszczęśnikowi nowych sił dodający. Pragnął znaleźć się na łodzi, miotany najeżonymi wściekłością falami, lub też zarazą paskudną dręczony i życia syty, byleby tylko mógł tam, na tych dalekich łąkach, duszę swą uwolnić. Spodziewał się lżejszej śmierci niż ta w żałosnym osamotnieniu. Coraz bardziej mroczne i obłąkańcze były myśli i uczucia jego. Niczym pijany leżał w głębokim otępieniu. Ani głód, ani pragnienie nie dawały znać o sobie, chociaż już od trzech dni nawet kroplą wody wyschniętego języka nie zwilżył. Trwał w ten sposób, nieruchomo siedząc czy leżąc, spał lub czuwał, albo pogrążał się w myślach, bądź nieświadomie mówił na głos sam do siebie o krzywdzie, jaka mu się dzieje, o przyjaciołach i swych bliskich, o domu i o straszliwej przyszłości. Ale przy tym wszystkim zdawało mu się, że zgiełk daleki, a nieraz i wystrzał jak gdyby słyszy. Wyglądało na to, że wojna, dotychczas z okrucieństwem prowadzona, ku ziemiom tym się zbliża. Lecz nawet wytężając słuch, niemożliwością było rozpoznać, z której strony ów zgiełk dochodzi ani też - czy to złudzenie, czy rzeczywistość.
          W takim żałosnym stanie zastał Vivenzia siódmy ranek, o ile rankiem można było nazwać tę odrobinę światła, które - blade jeszcze - jedynym pozostałym oknem do ciemnego więzienia wpadało. To wszystko nie byłoby go poruszyło, ale inna zmiana przeraziła go w najwyższym stopniu: oto za pomocą misternego urządzenia Ludovica Sforzy, w postaci ukrytych sprężyn naciskanych przez schodzące się ku sobie ściany, żelazne posłanie zamieniło się w mary. Tym sposobem strach i rozpacz nieszczęsnej ofiary miały być spotęgowane do granic; dlatego też ostatnie okno przepuszczało jedynie wątłe światło - na znak gasnącego już życia. Vivenzio zerwał się gwałtownie i uderzył głową o strop, który tak bardzo się obniżył, że biedak nie mógł się już wyprostować.
          - Niech się stanie wola Boża! - westchnął, na marach się kładąc. Potem ukląkł i modlił się pobożnie, i łzy wypłynęły mu spod powiek.
          Powietrze wokół wydawało mu się zgęstniałe, z trudem oddychał; a może sprawiał to nieznośny ucisk w piersiach, bowiem ciasnota pomieszczenia nie pozwalała mu się wyprostować ani wyciągnąć na posłaniu. Jednakże dogasające już siły i wyczerpany duch były ze wszelkich doczesnych utrapień wyzwolone. Wszystka nadzieja przepadła i nie czuł już więcej strachu. Jedynie narastający jakiś zgiełk i wrzawa, wyraźnie do uszu więźnia dochodzące odgłosy strzałów, dające się słuchem dobrze rozpoznać, wciąż jeszcze uwagę jego przyciągały. Ach, gdybyż mu była zemsta teraz ostatni zadała cios, nie byłby go poczuł ani zauważył. Jednak możliwość takiego odurzenia miłosierną naturą Tolfi również wcześniej przewidział.
          Zgiełk i wrzawa na zewnątrz wzmagały się, strzelanina była coraz bliższa, i Vivenzio - zdumiony wielce - myślał o tym, co się jeszcze zdarzyć może. Był już późny wieczór. Nagle rozległo się raptowne uderzenie w dzwon ogromny i zadźwięczało w uszach Vivenzia. Wybiła pierwsza. Dźwięk był tak bliski i ogłuszający, że zdawał się mózg przeszywać, a zdziesięciokrotnione echo niczym grzmot huczało w jaskiniach skalnych. Potem dał się słyszeć potężny łoskot, który wstrząsnął całym pomieszczeniem, jakby się miało wszystko naraz w gruzy rozsypać. Vivenzio zerwał się, chcąc jak gdyby nadludzką jakąś siłą walącą się budowlę powstrzymać. To wszakże tylko ściany zbliżyły się jeszcze bardziej do siebie i znowu zaległa cisza. Strop ugniatał mu już czaszkę, choć siedział mocno zgarbiony; jeszcze kilka piędzi niżej - i będzie po wszystkim. Drżał na całym ciele, z trudem łapał powietrze, rękami sięgał otaczających go ścian. Leżał tak, śmiertelnie zgnębiony, aż tu dzwon ponownie zadźwięczał, łoskot i trzask znów się odezwały. Trzaski następowały jeden po drugim, a strzelanina na zewnątrz była tak gwałtowna, że się podłoga pod nogami Vivenzia raptem zatrzęsła, i ów, zupełnie nieprzytomnym na ziemię się zwalił.
          Słońce wysyłało skąpe promienie zza gęstej chmury i niebo dokoła zaciągnęło się, jak gdyby swą czarną szatą chciało oddać cześć konduktowi żałobnemu biednego Vivenzia. W końcu jednak silniejsze słońce potargało i rozpędziło chmurę i w pełnym blasku zanurzyło się w głębinie bezkresnego morza. Vivenzio ocknął się z wiecznego - jak mu się zdawało - snu. Oddychając głęboko stwierdził ze zdziwieniem, że wciąż jeszcze żyje. Powoli otworzył oczy, znów je zamknął i znowu otworzył, rozejrzał się dokoła i - Boże miłosierny!! - zobaczył, że leży w wygodnym łóżku, a wokół siebie ujrzał swych wiernych przyjaciół i służbę. Nie wiedział, co się z nim dzieje - żyw jest czy to tylko sen mamiący? Może wszystko, co przeżył, było jedynie złudzeniem? Bynajmniej - czuł się przecież taki słaby, taki wyczerpany, wszelkich sił pozbawiony, iż nie mógł nawet ręką poruszyć. A jednak znajdował się pośród swych wiernych przyjaciół. Jakiż to cud wyrwał go z objęć śmierci? Takie i tym podobne myśli nachodziły Vivenzia w pierwszym momencie po przebudzeniu.
          Kiedy tak rozglądał się był dokoła, przystąpił do niego starzec, w którym Vivenzio rozpoznał lekarza, prosząc, aby zażył stosowne leki, leżał spokojnie i ani słowem o nic nie pytał, zanim sił nie odzyska. Chory posłuchał rady roztropnego starca i, odpocząwszy w spokoju kilka godzin, zupełnie oprzytomniał. Przyjaciele czuwali nad nim całą noc, a Vivenzio, trochę wzmacniającego pokarmu spożywszy, zasnął głęboko i do białego dnia błogo odpoczywał.
          Obudziwszy się rano, taki się wzmocniony poczuł, że - wprawdzie jeszcze słabym i mdlejącym głosem, przecież jednak wyraźnie - mógł się obecnych wypytywać i o wyjaśnienie wszystkiego, co się z nim działo, prosić. Obecny przy tym lekarz, który stwierdził, że Vivenzio więcej zawdzięcza swej młodości niźli jego lekom, nie odmówił prośbie chorego, i stary Cavallo, towarzysz Vivenzia w niejednej walce czy szermierce słownej, tak mówić począł:
          - Po nieszczęsnej bitwie pod Viduną, kiedy cię krwiożerczy Tolfi własnymi rękoma pojmał, pierzchało wprawdzie wojsko nasze aż do najbliższego lasu, tam jednak rozstawieni strzelcy wyborowi zaatakowali znienacka nieprzyjaciela, ciągłym prześladowaniem naszych zmęczonego, i tak nań napierali, że choć początkowo stał niewzruszenie i dzielnie się bronił, w końcu jednak ustąpić musiał. Tolfi się srożył, objeżdżał szeregi i cały lud swój do boju gnał, ale nadaremnie. Tego dnia nie mógł już rozproszonych żołnierzy zebrać. Zastępy jego rzedły i Tolfi, chcąc nie chcąc, musiał się wycofać. Nasze wojska tak bardzo go naciskały, że był zmuszony z paroma tylko chorągwiami przez rzekę się puścić. Tam go zaskoczyli nasi i zupełnie od reszty jego zastępów odcięli. Sprzymierzeńcy Tolfiego - Grimaldi, Toldo i Bannieri - poddali się, inni zaś zostali rozbici.
          Tolfi przedzierał się ze stale malejącym oddziałem na swój zamek. Myśmy pędem za nim gnali i nim się jeszcze zdołał do zamku wedrzeć, do bitwy go zmusiliśmy. Tolfi bronił się niczym lew, ale nie mogąc sile wielkiej sprostać, znacznie poniósłszy straty, schronił się do zamku swego, w którym pewnie się chciał obwarować. Nie miał wszak zbyt wiele czasu; otoczyliśmy zamek ze wszystkich stron - także od strony morza okręty nasze się ukazały - i przypuściwszy szturm, z wielkim trudem przełamując opór nieprzyjaciół, wreszcie nocą zamek zdobyliśmy.
          Tolfi ryczał wściekle, kiedym jako pierwszy z oddziałem swym mury sforsował, a tymczasem inni, wyważywszy wrota, tłumnie na dziedziniec się wdarli. Nacierał na nas z mieczem, gdy jeden z giermków, miecz mu z ręki wytrąciwszy, chciał go pojmać; wtem Tolfi, dobywszy sztyletu, żołnierza nim pchnął, waląc go na ziemię, i z okrzykiem: "Zemsta moja dokonać się musi!" popędził przez dziedziniec ku jakiemuś wejściu, gdzie jednemu z pachołków swych zapaloną pochodnię wyrwawszy, w otworze z nią zniknął. Przypuszczając, iż tajnym przejściem zamierza zbiec, puściłem się za nim z kilkoma wiernymi druhami. Korytarz skręcał tu i ówdzie, wiodąc coraz głębiej w dół, aż nie opodal ujrzeliśmy jaskinię przestronną, w której znajdowało się mnóstwo dużych i małych żelaznych kół i maszyn z ciężarkami o pokaźnej wadze; niektóre z nich, Bóg wie jak głęboko, w czeluści bezbrzeżnej zwisały. Tutaj ujrzeliśmy Tolfiego, który właśnie sztyletem swym linę niezmiernej grubości przecinał.
          Zatrzymaliśmy się, nie wiedząc, czy nie szykuje nam zasadzki. Tolfi wszak, dostrzegłszy nas, jeszcze szybciej linę ciął, wołając: "Zginie ten, którego szukacie - zemsta moja go zmiażdżyła!" Ledwie to powiedział, przecięty sznur trzasnął, ciężarek na nim wiszący zleciał i z okrutnym łoskotem toczących się z ogromną prędkością kół, rozstępowała się tylna ściana. Ujrzeliśmy człowieka na marach leżącego. Skoro tylko Tolfi to zobaczył, osłupiały ze zdumienia zakrzyknął wściekle: "Moce piekielne, które mnie prześladujecie! Jakże się to stać mogło, żem niewłaściwy ciężar odciął? Wszak przez to zemsta moja się nie spełni!"
          Ciężarek spadł na dno, koła przestały się kręcić, Tolfi zaś, gdyśmy go pochwycić chcieli, rozpędziwszy się, skoczył ponad czeluścią - i wpadł do otchłani bezdennej, skąd jedynie głuchy łoskot nas doszedł. Bez wątpienia, zanim dna dosięgnął, na zwisających ciężarach się roztrzaskał. O tym, żeś to ty jest owym domniemanym zmarłym, dowiedzieliśmy się wkrótce od jednego z giermków Tolfiego, który - skazany na męki - wszystkie nikczemności pana swego wyjawił, dodawszy, że Tolfi, gdy cię tylko pojmał, z tym poleceniem na zamek wysłał, aby cię bez zwłoki w żelazną koszulę ubrali (tak nazywają tutaj to okrutne więzienie, ponieważ przy ostatecznym zetknięciu się ścian całe to żelastwo do ciała człowieka przylgnąwszy, wszystkie mu kości powoli łamie). Strażnicy twoi zwlekali jednak, dzięki czemu później dostałeś się do więzienia - inaczej dawno byś już nie żył. Giermek dodał także, że jego pan z całą pewnością chcąc ci prędko jednym ciosem śmierć zadać, zanim by cię przyjaciele twoi uwolnić mogli, pospiesznie starał się ciężarek spuścić; lecz w obłąkaniu i w złości swej przeciął inny sznur, na którym wisiał ciężar ściągający, i gdy się tylko kamień do czeluści zwalił, drugi ciężar - pozbawiony przeciwwagi - natychmiast żelazne ściany twego więzienia rozciągnął. Ty wszakże byłeś nieprzytomny. Wynieśliśmy cię i troskliwie pielęgnowali, oddawszy pod opiekę doświadczonego lekarza, przy którego pomocy dopiero trzeciego dnia przytomność odzyskałeś. Decyduj teraz, co począć z pojmanymi.
          Vivenzio powrócił do zdrowia, lecz smutek i posępność nie odstąpiły go już nigdy. Wszystkich więźniów wypuścił na wolność i, żeby zatrzeć wszelkie wspomnienia przeżytego koszmaru, kazał zburzyć żelazne więzienie i całe to miejsce zasypać ziemią, pod którą głęboko Tolfi okrutny spoczywa.


Przełożył Jacek Illg

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

1 komentarz:

  1. Wciągające opowiadanie, trzymające w napięciu. Szkoda tylko że takie krótkie :)

    OdpowiedzUsuń