W pierwszej chwili pomyślał, że to złudzenie optyczne albo coś w rodzaju zaćmy, przetarł oczy, kilkakrotnie zacisnął je mocno, a potem znowu spojrzał przez rzęsy. Lecz jodła, którą notabene sam zasadził w ogrodzie, nadal stała na piaszczystej ścieżce przed ich mieszkaniem.
Wykluczone, by ktoś przesadził ją ukradkiem w nocy. Jodłę gęsto porastały gałęzie, korzenie sięgały głęboko i rozlegle w ziemię. Nie raz natrafiał na nie łopatą, gdy wiosną okopywał ogród.
Poza tym nie było absolutnie żadnych śladów ewentualnego przesadzenia. Ogród, płaski i zamknięty, nie nosił żadnych oznak niedawnego kopania. Drzewo trzepotało nieznacznie igłami na wietrze, obojętne, całkowicie już pogodzone ze swym zmienionym miejscem postoju, nie mrugnąwszy przy tym nawet, rzecz jasna w przenośni, okiem, przed czym nie zdołał się pohamować Josias Mure. U stóp jodły żółty, zmieszany z resztkami popiołu piasek otulał luźno pień, jakby drzewo stało tam zawsze, pośrodku ścieżki, przeszkoda dla listonosza i mleczarza. Lecz oczywiście nie to było najgorsze, tamci rzecz jasna mogli ominąć drzewo. Najgorszy był fakt, że przedtem tam nie stało.
Josias nie wspomniał o niczym swojej żonie. Stała się ostatnio dość zjadliwa i nieufna, i nie było wcale wykluczone, że gdyby jej coś napomknął, udałaby po prostu, że go nie słyszy.
Wyobraził sobie, jak nie spoglądając nawet w stronę okna, nie zmieniając wyrazu twarzy, moczyłaby dalej skórki od chleba w kawie, mówiąc co najwyżej: "Ach tak, Josias", co było jej typową reakcją na wszystko, co go dotyczyło lub co jemu wydało się warte wzmianki.
Ponieważ w tym właśnie przypadku nie zniósłby owego lodowatego "ach tak, Josias", milczał. Święty spokój też był przecież coś wart.
Tymczasem zjadł szybko swoje cztery grube kromki pszennego chleba, wysiorbał całą filiżankę kawy - obejmując ją obiema rękami, by ogrzać stale, a zwłaszcza rano, zimne i sztywne palce - i usiłował, nabijając fajkę, odkryć jakiś związek między osobliwym zachowaniem się drzewa (na które co chwila zerkał skrycie przez okno, za każdym razem coraz bardziej poruszony pewnością, że stało ono teraz oddalone od swego dawnego miejsca nie mniej niż trzy metry) a tym, co przyśniło mu się w nocy.
Wprawdzie na pierwszy rzut oka związek taki zdawał się nie istnieć, lecz doświadczenie - co potwierdziła także jego bogobojna i religijna małżonka, gdy czasem o tym napomknął - nauczyło go, że niemal zawsze strzępy tego, co nocą roiło mu się niewyraźnie w mózgu, powracały na jawie.
Minionej nocy śniło mu się, że jest w koszarach. Nie było w tym jeszcze nic szczególnego; Josiasowi zdarzało się często śnić o swych żołnierskich czasach, spędzonych w pobliskim garnizonie. Zazwyczaj następował taki czy inny incydent - wychodził w lewo z szyku, podczas gdy plecy przed nim zwracały się nagle w prawo, i podoficer, którego rozpoznawał zawsze po krótkich, człapiących bezsilnie nóżkach i czerwonej twarzy pijaka, zaczynał miotać obelgi.
Tym razem jednak wypadki we śnie potoczyły się całkiem inaczej. Wraz z grupą zupełnie nie znanych mu młodych, niekiedy wręcz młodocianych żołnierzy znalazł się w swej sali w koszarach, mogło to być około dziesiątej wieczorem.
Lampy rzucały żółtawą poświatę na nagie, ceglane ściany, na szafy i pościel w białe i niebieskie pasy.
Wszyscy żołnierze zajęci byli czyszczeniem broni przy długim stole. On miał to już najwidoczniej za sobą, bo leżał spokojnie pod kołdrą przyglądając się gorączkowej krzątaninie kolegów i przysłuchując się ich sprzeczkom o wycior czy pojemnik na olej. Nie potrafił dociec, gdzie mogła leżeć przyczyna podobnej gorliwości jak na tego rodzaju zajęcie o późnej porze, gdy nagle, nie zapowiedziany dobrze znanym dźwiękiem gwizdka, otworzył drzwi i wszedł do środka nienaturalnie niski porucznik, który nie zwracając uwagi na żołnierzy przy stole zaczął przechadzać się między łóżkami rozglądając się złym, świdrującym spojrzeniem.
Doszedłszy do jego łóżka (Josias spał na dole, tak jak to rzeczywiście niegdyś było), oficer zatrzymał się i spojrzał na niego badawczo z tym groźnie lodowatym spokojem, który zawsze poprzedzał niczym nie uzasadniony wybuch wściekłości lub karę.
"Czy jesteś już gotów?" - powiedział. Josias, uniósłszy się na łokciu, zsunął nieco kołdrę ze swej okrytej piżamą piersi i chciał zareagować, lecz porucznik odwrócił się tymczasem i powiedział coś do żołnierzy, którzy do tej pory bez najmniejszych oznak zainteresowania kontynuowali czyszczenie broni. Teraz wstali jak jeden mąż z bronią - nowym, nie znanym mu modelem, przypominał sten, w każdym razie miał rozkładane podpórki na lufie - skierowaną jak do ataku. Jeden z nich wepchnął jeszcze z krótkim, suchym trzaskiem coś podłużnego i czarnego, co zapewne było magazynkiem, na swoje miejsce, na co oficer natychmiast nastroszył brwi.
Wstał, bardziej zdumiony niż oburzony niecodziennym zachowaniem zarówno porucznika jak i żołnierzy. Nie padło ani jedno słowo. Josias wyszedł z łóżka, palce jego stóp dotknęły, kurcząc się przez chwilę z obrzydzenia, zimnej kamiennej posadzki.
Żołnierze otoczyli go kołem, teraz z bronią u nogi. Czyżby szykowali się do nocnych ćwiczeń? Niemożliwe, sądząc po ich stroju, który składał się jedynie z munduru polowego, pasa i czapki. Sterty ciemnozielonego wyposażenia bojowego z połyskującymi w świetle lamp hełmami na wierzchu leżały uporządkowane na szafach.
"Damy mu trzy minuty fory" - powiedział porucznik do żołnierzy, którzy stali nieruchomo z uniesionymi głowami, nie mrugnąwszy nawet powieką.
Podnieśli zręcznie broń z podłogi, zarzucili ją na plecy i stanęli wyczekująco po dwóch przy każdym łóżku. "Jazda" - powiedział porucznik, dźwigając Josiasa pod żebro.
Wybiegł z sali, zbiegł po schodach, pognał drogą przez obóz, w zarośla, jak się okazało, pełne już żołnierzy, którzy również przepuścili go spokojnie. Obudził się w chwili, gdy usłyszał krzyk porucznika dobiegający z koszar, nie był to wrzaskliwy głos służbowy, lecz jego własny głos: niewiarygodnie cienki, piskliwy głosik, który przywodził na myśl odgłos hamującego nagle samochodu i niemal nie był głosem, a który wyrażał zdumienie, może nawet oburzenie.
Wgryzał się w ten sen, rozkładał go na części i starał się powiązać te strzępy z przesuniętą w niejasny sposób ze swego miejsca jodłą.
Sprawa ta nadal jednak pozostała niejasna; sen trudno byłoby nazwać szczególnie niepokojącym. Josias wiedział, że zagrożenie jest we śnie czymś zupełnie normalnym. Przybierało najprzeróżniejsze postaci: na przykład ścigało go jakieś zwierzę, a gdy go miało dopaść, wpadał głową do studni i budził się rano zlany potem na całym ciele.
Podobne obrazy nie odbiegały wiele od tego, co przyśniło mu się minionej nocy.
A jednak ów sen był inny, może nie tyle w sferze faktów, co atmosfery. Miał w sobie coś lodowatego i mechanicznego, co zdawało się uwidaczniać nie tylko w reakcji żołnierzy na niezrozumiały dla niego rozkaz oficera czy też w jego niejasnych, acz bardzo wyraźnie (może nawet jak na sen zbyt wyraźnie) wypowiedzianych słowach, skierowanych do Josiasa, lecz tkwiło gdzieś głębiej i nadawało całemu temu w innych okolicznościach nieistotnemu wydarzeniu niepokojący wymiar.
Nie potrafił dociec, co go tu tak bardzo niepokoiło. Być może, pomyślał, cały ten sen był nieco zbyt dokładny, zbyt ostry i nazbyt spójny, by był zwyczajnym snem.
Nie zdołał odkryć bezpośredniego związku z drzewem, prócz tego - gdyby aż tak bardzo się wgłębiać - że wbiegł w zarośla, lecz nie było to nic niezwykłego we śnie człowieka, który strawił połowę życia jako gajowy.
Podczas gdy jego żona wstawiała w milczeniu naczynia do spiżarki, on zastanowił się przez chwilę, czy by jednak jej nie wtajemniczyć. Jej lodowate, szare, bawełniane plecy bynajmniej go do tego nie zachęcały, postanowił więc trzymać język za zębami.
Obserwował ją uważnie, gdy siadała przy oknie - jej ulubione miejsce, z którego podnosiła się jedynie po to, by znów przyrządzić posiłek, by udać się do toalety za domem lub odebrać gazetę od listonosza, który z powodu jodły będzie teraz musiał podejść pieszo zamiast podjechać jak zwykle na rowerze aż do samych drzwi kuchennych i podać jej gazetę ponad kierownicą.
Pochyliła swą pomarszczoną twarz ku oknu, przesunęła doniczkę z bodziszkiem i założywszy ręce na piersi wyglądała na dwór.
Po kilku minutach napiętego oczekiwania Josias zdał sobie sprawę, że niczego nie zauważyła.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Nie nałożyła okularów, a ponieważ nie wiedział dokładnie, dokąd sięga jeszcze jej wzrok, było wielce prawdopodobne, że nie jest ona w stanie stwierdzić, iż jodła przeniosła się na inne miejsce. W tym przypadku zareagowałaby na jego słowa swym "ach, tak". Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że do tego ograniczyłoby się jej zainteresowanie. Wydało mu się nieprawdopodobne, by wyciągnęła swe okulary z pudełka na szycie, żeby to sprawdzić.
Aby uniknąć sprzeczki, powiedział tylko, że jodła wyrosła niezwykle wysoko, rzadko widuje się tak dorodne egzemplarze.
Nie raczyła nawet odpowiedzieć, postanowił więc nie zawracać jej więcej głowy tą sprawą.
Wytrząsnął wygasłą tymczasem zawartość fajki na dłoń, wrzucił popiół i czarne, poskręcane resztki tytoniu do skrzyni na węgiel i zaczął rozważać, zostawiając na chwilę drzewo w spokoju, jaką aluzję, jakie przesłanie mógł zawierać sen.
Także i to nie na wiele się zdało. Żołnierze miejscowego garnizonu odbywali regularne ćwiczenia na stanowiącym część lasu, ogrodzonym drutem kolczastym terenie, gdzie cywilom wstęp był surowo wzbroniony. Krzyk porucznika, gdy on, Josias, znajdował się już pod osłoną zarośli, mógł zwiastować nadciągające nieszczęście, takie wytłumaczenie wydało mu się po głębszym namyśle najtrafniejsze.
I znów przyszło mu na myśl drzewo, stojące teraz na nowym miejscu, co jego żonie - jeśli to spostrzegła, a nie gapiła się przed siebie ślepym starczym wzrokiem - nie wydało się niczym osobliwym. Sen musiał się jakoś wiązać z co najmniej niezwykłym zjawiskiem przemieszczenia jodły, był tego pewien. Jej kołysząca się leniwie korona, w części skryta obecnie przed jego wzrokiem, ponieważ drzewo stało teraz bliżej domu niż poprzednio, napełniała go takim samym obrzydzeniem, jakiego doznawał, wracając myślami do tajemniczego snu.
Także drzewo miało w sobie, i to pomimo regularnych i pozornie całkowicie naturalnych poruszeń, coś, co przywodziło na myśl roboty, niezdarnie kroczące mechanizmy, ba, zdawało się nacechowane tym w większym stopniu niż jego sen.
Zamknął oczy i usiłował wyobrazić sobie jodłę na dawnym miejscu, w ogrodzie, na skraju lasu, po drugiej stronie ścieżki, pośród krzewów róż i magnolii.
Drzewo zadrżało nieco, odchyliło się do tyłu i natężając wszystkie siły, wyciągnęło korzenie z ustępującego piasku. Wykonało niezgrabny krok.
Josias wystraszył się na ten widok, szeroko otworzył oczy: jodła stała teraz, jasnoszara, poruszając wciąż swą koroną, pośrodku ścieżki, na której po obu stronach pozostało jeszcze zaledwie trzydzieści centymetrów. Był teraz pewien, że dzielenie się z żoną myślami i spostrzeżeniami było bezcelowe. Nawet gdyby zdobyła się na to, by założyć okulary i spojrzeć, nawet gdyby zauważyła i przyznała, że jodła przesunęła się na kilka metrów dalej i zatrzymała na ścieżce, nawet wówczas jego wysiłki, zmierzające do uświadomienia jej przerażającego sensu tego faktu, zwłaszcza w powiązaniu z jego nieprzeniknionym snem, byłyby skazane na niepowodzenie.
Odłożył fajkę na półkę nad kominkiem i zerknął z pewnym zniecierpliwieniem na fotografie swoich dzieci. Ich twarze wydały mu się nagle obce, patrzyły na niego z błyszczącego papieru nic nie mówiącymi spojrzeniami. Czuł, że nie mają z nim już nic wspólnego, kroczyły teraz własną drogą, a w tej chwili spoglądały tylko nieco pogardliwie z góry na pokój, w którym od dobrych czterdziestu lat jadał, czytywał gazetę, czyścił strzelbę i patrzył na żonę, tęskniąc do rozmowy z nią, lecz wciąż uświadamiał sobie, że nie ma to żadnego sensu, ponieważ ona w istocie wcale go nie słucha, a jego wywody skwituje najwyżej lodowatym skinieniem głowy, monosylabami: "tak", "nie", "ach tak, Josias" lub całkowitym milczeniem.
Z fotografii wzrok jego prześlizgnął się mimowolnie na zawieszone powyżej lustro. Przyjrzał się, czego nie czynił nigdy, chyba że przy goleniu, swojej ogorzałej i wygarbowanej przez deszcz i wiatr twarzy. Miał worki pod oczami, wzdłuż nosa kilka głębokich bruzd, widniały tam zawsze, także przy ustach. Twarz człowieka ze wsi, nieco powściągliwa. Tylko te oczy, niebieskie i przenikliwe wśród zmarszczek, żywe i ruchliwe. Ile miał lat? Sześćdziesiąt sześć, prawie sześćdziesiąt siedem. Nie było tego po nim widać. Czuł się zdrów jak ryba - krew nie płynęła mu tak wartko w żyłach jak dawniej, szybciej się męczył, ale też na tym kończyły się jego dolegliwości. W porównaniu z nim jego żona była staruszką, która utraciła wszelkie zainteresowanie otaczającym ją światem i odżywała jedynie, gdy około południa listonosz przynosił gazetę, w której zagłębiała się na wiele godzin, mamrocząc coś pod nosem.
Tego południa listonosz nadjechał na rowerze nieco później niż zwykle, był to młody, blady mężczyzna w czarnym mundurze i w czapce. Josias zauważył, że gdy tylko pojawiał się w polu widzenia, jego żona wstawała i udawała się do kuchni, do drzwi kuchennych. Było coś wręcz pożądliwego w jej szarych oczach, gdy nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, mijała go szybko, jakby chciała pozbawić go jakiejś szansy, ubiec go w czymś. Josias stanął przy opuszczonym przez nią oknie i patrzył na przemian to na jodłę, która nie przesunęła się już ani o centymetr, to na listonosza, pochylonego nad kierownicą i naciskającego mocno na pedały. Przednie koło jego roweru kołysało się, jakby opony grzęzły w piasku, co jednak było niemożliwe, ponieważ tylko w okresie roztopów ścieżka traciła nieco na twardości. Widać już było czerwony otok na jego czapce, a także skórzany pasek biegnący przez plecy, na którym zawieszona była torba na listy.
Zbliżył się do jodły, był teraz nie więcej niż o metr od niej. Wciąż jeszcze pochylał głowę do przodu kierując wzrok ku ziemi. Jeszcze chwila, a wpadnie na drzewo. Josias ociągał się o sekundę za długo z ostrzegawczym okrzykiem czy stuknięciem w szybę: listonosz spostrzegł jednak w ostatniej chwili grożące mu niebezpieczeństwo, w każdym razie ześlizgnął się na bok z roweru, sprawniej niż można by się było tego po nim spodziewać, i ruszył, prowadząc rower, wysypanym żwirem placykiem między ścieżką a domem, unikając w ten sposób wyminięcia drzewa. Zniknął za ścianą, opierając o nią rower z metalicznym chrzęstem.
- Dzień dobry - powiedział listonosz spokojnym, beznamiętnym jak co dzień - prócz niedziel - głosem.
- Ach, pan listonosz - jego żona jak zwykle udała zaskoczoną, jakby zajęta była czymś zupełnie innym, znacznie ważniejszym, i zamierzała akurat otworzyć drzwi kuchenne w chwili, gdy on wydobył gazetę z torby.
- Piękna dziś pogoda, prawda, pani Mure? - usłyszał głos listonosza.
- Ano nie najgorsza - opowiedziała. Słyszał, jak gazeta zaszeleściła w jej palcach.
- No to do zobaczenia jutro - powiedział mężczyzna. Drzwi zostały zamknięte. Rozległy się kroki na żwirze.
Josias dopadł dwoma susami kuchni, odepchnął na bok żonę, która ze złożoną jeszcze gazetą w ręku gapiła się przez boczne okienko w ślad za odjeżdżającym mężczyzną z szeroką torbą na znów pochylonych plecach.
Otworzył drzwi i krzyknął: - Halo!
Jego okrzyk rozległ się nienaturalnie głośno. Listonosz jednak jakby go nie słyszał, w każdym razie jechał dalej, nie oglądając się za siebie. Czyżby się spieszył, zastanowił się Josias, a może celowo tak się zachował? Czyżby nie chciał porozmawiać z nim o jodle na ścieżce, która nieomal spowodowała jego upadek? Nie mógł to być fałszywy wstyd, któż bowiem mógłby wziąć mu za złe fakt, że nie przewidział jodły, która przesunęła się ze swego miejsca?
Stopniowo Josiasa zaczęło ogarniać pewne zaniepokojenie. Opadła go ta sama niepewność co podczas mijającego już poranka: jak wówczas gdy jego koledzy chcieli mu spłatać jakiegoś figla, a on mgliście zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie potrafił odgadnąć, co knują. Przeczucie zbliżającej się napaści, zagrażającej z niewiadomej strony i w niewiadomej postaci.
Podszedł do jodły. Rzecz najzwyczajniejsza w świecie - pomyślał, okrywając swe niezadowolenie chybioną drwiną - jodła pośrodku ścieżki. Nikt na nią nie zwraca uwagi, nikt jej nie dostrzega.
Obmacał palcami pokryty łuskami kory pień, podrapał go. Spojrzał na gałęzie i zielonkawobiałe igły. Nie było widać nic szczególnego. Także u stóp drzewa na ziemi, którą zbadał klęcząc, tylko tu i ówdzie grunt był nieco bardziej sypki, wypchnięty przez ciśnienie pnia i korzeni.
Drzewo sprawiało wrażenie, jakby zawsze tu stało, jakby tu zostało zasadzone. Gdyby - wystraszył się tej myśli - twierdził wobec kogoś obcego, że drzewo to stało jeszcze wczoraj trzy metry dalej, w ogrodzie, wśród krzewów, jego rozmówca z pewnością by mu nie uwierzył.
Gdy Josias podniósł się z klęczek i otrzepał nogawki, zauważył coś innego: nieprzerwany, głęboki, huczący szum, jaki wydają korony drzew poruszane dość gwałtownym powiewem wiatru. Wiał on rzeczywiście - przekonał się o tym natychmiast, spoglądając wzdłuż pnia w górę - lecz na tyle słabo, że drzewa nie mogły być źródłem tego dźwięku. Zresztą, czy to rzeczywiście był dźwięk? W miarę jak się wsłuchiwał, stawał się on coraz wyraźniejszy i pełniejszy, brzmiał w nim głęboki ton, niczym skrzypce w orkiestrze złożonej ze słabych instrumentów dętych, z fletów. Głębokie pasma dźwięków stawały się coraz jaśniejsze, lżejsze, przechodziły w szum i znów jaśniały.
Zaskoczony uświadomił sobie, że dźwięki, które słyszał, nie były powodowane przez wiatr w koronach drzew, a tym bardziej nie przez przejeżdżające szosą autobusy czy ciężarówki. Znał odgłos, jaki wydawały te pojazdy, był całkowicie odmienny, cięższy i bardziej regularny, przechodzący od narastającego szumu do szybko zamierającego brzęczenia.
Tym razem nie pomyślał o zmysłowej anomalii, teraz dotyczącej słuchu: to, co słyszał, nie było dźwiękiem, było nieobecnością dźwięku - sensacją, jakiej nigdy w życiu nie doznał tak głęboko i z takim lękiem.
Chwilami dobiegały rzeczywiste dźwięki, zniekształcone przez otaczającą ciszę, obce; strzępy głosów, ciche stąpanie i stukot, jakby gdzieś w lasach ścinano drzewa. Nie wchodziło to jednak w rachubę, wyręb o tej porze roku był zabroniony.
A potem znowu zapadła całkowita cisza, śpiewająca jak druty telefoniczne.
Josias ruszył, oszołomiony, ścieżką, która prowadziła do drogi, biegnącej kilkaset metrów dalej, być może pod wpływem niejasnego przypuszczenia, nadziei w sercu - sam już nie wiedział - że pogłębiające ciszę dźwięki okażą się dobiegać z silników.
Ponieważ drzewa i zarośla wzdłuż krętej ścieżki - z ich szyku wyłamała się tylko ta jodła, niczym nieostrożny lub źle wymusztrowany żołnierz - całkowicie zasłaniały mu widok, zorientował się, jaka była przyczyna wciąż potęgujących się dźwięków, dopiero gdy znalazł się tuż przy nich.
Wszędzie między drzewami uwijali się młodziutcy, odziani w jaskrawozielone mundury polowe żołnierze. Metal kołyszących się na ich pośladkach manierek połyskiwał w słońcu, które przenikało przez baldachim liści i rzucało kapryśne plamy światła na omszały grunt.
Czym zajmowali się żołnierze, trudno było na razie stwierdzić, niektórzy kryjąc się, skradali się ostrożnie od pnia do pnia, inni stali nieruchomo za drzewem lub leżeli na brzuchach z twarzą zwróconą przed siebie, osłaniając ją obronnym gestem jak ranni, w grubej warstwie opadłych liści i igieł.
Jeden z żołnierzy dostrzegł Josiasa i podbiegł do niego szybko. Był to szczupły chłopak w okularach, niknął niemal cały pod zbyt wielkim hełmem z siatką maskowniczą, której końce zwisały swobodnie. Chłopak przypominał bardziej studenta lub kogoś w tym rodzaju niż żołnierza, i to pomimo wyposażenia, w którym nie brakowało także broni. Trzymał ją jak nieznanego, olbrzymiego, połyskującego owada kilkadziesiąt centymetrów od brzucha, z lufą zwróconą lekko ku dołowi.
Kątem oka Josias dostrzegł, że broń ta podobna była do tej, którą widział we śnie. Wyposażona na czubku lufy w dziwne urządzenie, zapewne tłumik płomieni, oraz składane podpórki i w rękojeść pistoletu, którą chłopak trzymał jedną ręką, zacisnąwszy drugą na lufie.
Josias zmrużył oczy i zatrzymał się z wahaniem, świadom, że w tym otoczeniu czuje się bardziej swojsko niż żołnierz, który popatrzył na niego dość niepewnie i powiedział w końcu: - Co pan tu robi? Usiłował nadać swym słowom wojownicze brzmienie, co także mu się nie udało: jego głos był na to zbyt piskliwy, zbyt miejski.
Josias zastanowił się przez chwilę, co ma odpowiedzieć.
- Przyszedłem rozejrzeć się tu trochę, to chyba nie jest zabronione? - powiedział nieco ostrzej, niż zamierzał. Wojsko, pomyślał, nie ma tu nic do roboty, teren przeznaczony na ćwiczenia był przecież dość rozległy, obejmował wiele kilometrów kwadratowych. Znał z własnego doświadczenia pasję niszczycielską żołnierzy; nie miała granic, zwłaszcza gdy nie napotykała na sprzeciw zwierzchników.
Żołnierz odchrząknął, najwyraźniej by zyskać na czasie i znaleźć stosowną replikę na słowa Josiasa, i powiedział w końcu, niemal z zakłopotaniem, że sam porucznik będzie musiał teraz zadecydować, co się stanie z Josiasem. Zwykły żołnierz nie może obecnie ryzykować, dodał wyjaśniająco. Termin "zwykły żołnierz" był wyraźnie niewinną przechwałką; Josias zdawał sobie doskonale sprawę, że chłopak był w wojsku nie dłużej niż dwa miesiące, a zatem wciąż jeszcze pozostawał rekrutem. Mimo to powstrzymał się od gderliwego komentarza. Chłopak miał w końcu na sobie mundur, który winien zostać uszanowany, prawdopodobnie rzeczywiście odbywały się tu ćwiczenia, i zrozumiał, że najlepszym wyjściem jest usłuchać żołnierza w okularach.
A ten polecił Josiasowi gestem, by ruszył za nim. Staruszek uczynił to spokojnie i z nieco drwiącym uśmiechem na ustach. Jego uśmiech zniknął jednak, gdy żołnierz, szturchając go lufą pistoletu maszynowego między łopatki, zmusił go do biegu. Tego już było za wiele.
Josias wiedział, że żołnierz nie ma do tego prawa, lecz usłuchał, między innymi także i dlatego, że sam był niegdyś żołnierzem i nie chciał pozbawić młodocianego wojaka niewinnej przyjemności, jaką sprawiało mu popychanie go lufą pistoletu.
Kłusując pod drzewami po grubym dywanie chrzęszczących pod nogami igieł, wszędzie widział żołnierzy. Niektórzy z rozrzuconymi ramionami spali na mchu, podłożywszy sobie tornister zamiast poduszki pod głowę. Inni skradali się na czworakach przez rzadkie, niskie zarośla. Inni znów wychodzili mu naprzeciw, mijali go nie podnosząc nawet wzroku.
Wszyscy, nawet ci śpiący, byli w hełmach, a także wyposażeni w broń i siatki maskownicze.
Gdy dotarli na skraj lasu i poziome pasmo światła między pniami drzew wskazało miejsce, gdzie musiała przebiegać szosa, żołnierz krzyknął dysząc ciężko: - Stać!
Josias zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Tuż za nim grupka złożona z około sześciu żołnierzy, podpartych na łokciach lub przykucniętych, zajęta była grą w karty. Żaden z nich nie zdjął hełmu, jakby ich grę w każdej chwili mógł zakłócić taki czy inny sygnał.
Żołnierz w okularach zarzucił broń na plecy, zawołał, wskazując gestem na Josiasa, "cześć" do karciarzy i ruszył, już w znacznie bardziej umiarkowanym tempie, w stronę jasnożółtej plamy.
Josias otarł grzbietem dłoni pot z czoła, rozpiął górny guzik swej bluzy i wciągnął głęboko żywiczny zapach lasu, gdy jeden z graczy wrzasnął do niego: - Baczność!
Głos był gwałtowny i ostry, lecz Josias, który spostrzegł tymczasem, że także i ta grupka składa się z niewiarygodnie młodych smarkaczy, odwrócił się tylko i usiłował odszukać wzrokiem tego, który zawołał i który powinien zdradzić się gestem lub wyrazem twarzy.
Nie zdołał go jednak odkryć. Żołnierze kontynuowali grę w milczeniu, nie zwracając na niego żadnej uwagi. Kładli powoli karty na leżący pośrodku nich płaski, dziwacznie ukruszony kamień, który służył im za stół.
Chłopak, który zawołał, był oczywiście żartownisiem, także i to wiedział Josias ze swego doświadczenia. Uśmiechnął się kwaśno wiedząc, że dał się nabrać. Usłuchanie rozkazu było bezcelowe, nie miał już nic wspólnego z wojskiem i jego obyczajami... Wsadził rękę do kieszeni, starając się namacać fajkę. W chwili, gdy uświadomił sobie, że położył ją w domu na kominku, głos sprzed kilku chwil wrzasnął tuż za nim, teraz z wyraźnym gniewem:
- Baczność, ty drętwy kutasie!
"Gdybym był drętwy, nie mógłbym się poruszać, a kutasem nie jestem", chciał powiedzieć Josias, był to ten rodzaj obrony, jakim posługiwał się podczas służby wojskowej wobec napastliwych lub wymyślających mu kolegów, możliwie spokojna i rzeczowa, poważna i nierzadko skuteczna forma odpowiedzi.
Nie powiedział jednak nic, bo z tyłu czyjaś ręka chwyciła go za gardło, czyjeś kolano wgniotło mu się w lędźwie i przewrócił się na ziemię. Natychmiast się pozbierał i wstał, teraz po raz pierwszy ogarnięty paniką, i zobaczył okularnika nadchodzącego z kimś jeszcze, porucznikiem sądząc po dystynkcjach.
Karciarze grali dalej. Jeden z nich, chłopak, który zapewne przewrócił go na ziemię, stał teraz, zatknąwszy kciuki za paski od plecaka, oparty o pień drzewa, ze spokojnym, cieniutkim uśmiechem na ustach i w wyczekującej pozie.
Porucznik, równie młody co jego podwładni, spojrzał na żołnierza w sposób, który miał być karcący, lecz zasługiwał jedynie na miano nieudanej próby.
Żołnierz wcisnął kciuki jeszcze głębiej za paski plecaka, przesuwając go zarazem nieco w stronę bioder, i jeszcze szerzej wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmieszku istoty nie grzeszącej nadmiarem rozumu. W cywilu był zapewne marynarzem lub kimś w tym rodzaju.
Oficer zwrócił się następnie do Josiasa, który, na ile to możliwe, opanował się, stanął na baczność - tak był w każdym razie nauczony, a zresztą nigdy nie zawadzi okazać swe dobre wychowanie - zasalutował szorstko i powiedział:
- Mure melduje się na rozkaz.
Miał niejasne wrażenie, że jego sposób meldowania się pozostawia wiele do życzenia, lecz jego służba wojskowa dobiegła końca niemal pięćdziesiąt lat temu. Należałoby się cieszyć, że pamięta jeszcze coś niecoś i potrafi wykorzystać to w praktyce.
Porucznik spojrzał na niego lodowatymi, małymi oczkami, jakby chciał go zahipnotyzować. Okularnik stał niczym kaczka na satyrycznym rysunku z wciągniętym brzuchem, z wytkniętą do przodu cienką szyją, z ramionami wyciągniętymi wzdłuż tułowia, obok porucznika i pozornie niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w jego ucho z uśmieszkiem zadowolenia na ustach, a nawet dumy ze swej zdobyczy.
- Hasło? - odezwał się gniewnie porucznik. Właściwie nie zabrzmiało to jak pytanie, zdawał się nie przywiązywać najmniejszej wagi do odpowiedzi.
- Niedźwiedzie jaja - powiedział żołnierz przy drzewie głośno i nienawistnie.
- Ten mężczyzna jest prawdopodobnie cywilem, panie poruczniku - powiedział okularnik, poruszając się i znowu nieruchomiejąc z lekkim szarpnięciem tułowia.
Porucznik zlustrował teraz Josiasa dokładnie od stóp do głów.
- Cywil - powiedział nagle rozdrażniony, rozglądając się szybko, czy dookoła z lasu nie wyłaniają się cywile, co najwidoczniej postawiłoby go w bardzo nieprzyjemnym położeniu.
- Proszę ze mną - powiedział następnie, dając Josiasowi znak głową. Okularnik zasalutował, stuknął przesadnie obcasami i zniknął w lesie. Karciarze wstali i rozproszyli się między drzewami, także i ten żołnierz, który przewrócił go na ziemię, zniknął. Wtopili się w zieleń, ci żołnierze sami byli niemal lasem, pomyślał Josias. Ta myśl z niewiadomych przyczyn napełniła go lękiem, lecz nie zastanawiał się nad nią dłużej.
Porucznik szedł obok niego w kierunku nasłonecznionej drogi, stawiał wielkie kroki wpatrując się w ziemię, wbijając obcasy niskich brązowych butów głęboko w dywan z igieł. Gdy znaleźli się w czymś, co było kiedyś przydrożnym rowem - leżał tam jeszcze przewrócony bielutki słupek kilometrowy - Josiasowi wydało się, że za chwilę straci przytomność, oficer najwidoczniej spostrzegł to, bo go podtrzymał. Gdzie Josias nie spojrzał, droga usłana była plątaniną pni drzew, połamanych słupów telefonicznych w chaosie przewodów i splecionych, grubych na pięść konarów. Asfalt był wszędzie porozrywany jak przez wybuchy granatów, jakby jakieś ogromne ręce chciały zwinąć drogę niczym matę, a potem nagle zaniechały swego zamiaru.
Tu i ówdzie wśród krzyżujących się ukośnie zwalonych trupów drzew leżały poprzewracane samochody osobowe, niektóre kołami do góry, niczym owady, które nie potrafiły się odwrócić i tak pozdychały. Niektóre były całkowicie wypalone, kawały poczerniałego, powyginanego przez żar metalu. Inne dopalały się nadal w rzadkich oparach dymu.
Josias spostrzegł z przerażeniem, że był tam także autobus, który wypełniony po brzegi ludźmi kursował codziennie między pobliską wsią a miastem. Nie śmiał nawet myśleć: musiały być dziesiątki zabitych, okaleczonych i ciężko rannych.
Tych najwyraźniej także zabrano już karetkami, być może nawet wojskowymi ambulansami, bo na szerokim paśmie, które kiedyś było drogą - teraz nie rozpoznano by jej nawet z lotu ptaka - nie widać było śladu jakiejkolwiek aktywności posługaczy czy pielęgniarzy. Wszystko zdawało się martwe, opustoszałe.
Wszędzie z resztek nawierzchni drogi sterczały korzenie drzew. Przewrócone pnie pokrył już niewytłumaczalnie szybko rosnący nalot roślin, mech kiełkował na wilgotnej korze, w pęknięciach asfaltu.
- Co się stało! - jęknął osłupiały, jego krzyk był bardziej wyrazem przerażenia i odrazy niż pytaniem, które wymagało rzeczowej odpowiedzi. Tej zresztą porucznik i tak by mu nie udzielił. Podtrzymując Josiasa powiedział dziwnie matowym głosem, jakby coś się stało z jego strunami głosowymi, głosem, który niejako odarł go z osłonek, czyniąc z niego niepewnego dwudziestoletniego urwisa:
- Katastrofa, jak pan widzi. Nie wolno panu rozmawiać o tym, co pan tu zobaczył, z trzecimi osobami, nawet z żoną, jeśli jak przypuszczam, jest pan żonaty. Z nikim. Należy zachować ścisłą tajemnicę. Wszystko, co możemy zrobić, to postarać się zapobiec, a raczej: ograniczyć rozszerzanie się tego zjawiska. Rząd wie o wszystkim, nie jest to zresztą pierwszy przypadek. Uzyskaliśmy informacje z zagranicy, tam jednak, jak się zdaje, nie wydarzyło się jak dotąd nic podobnego. Znacznie komplikuje całą sprawę fakt, że nie ma absolutnie żadnych wytycznych, których można by się trzymać. Nie wiadomo, jak należy zareagować, gdy gdzieś to nastąpi.
Jego głos zniżył się do szeptu: - Wszystko, co panu teraz mówię, jest ściśle poufne: na ile to było możliwe, wywieźliśmy stąd rannych i zabitych pasażerów, nic więcej nie mogliśmy zrobić, ci faceci z ministerstwa mają, zresztą jak zwykle, całkowicie fałszywy obraz sytuacji. Nie wiedzą, że jesteśmy tutaj zupełnie bezsilni, oni sobie tego nawet nie uświadamiają. Moi żołnierze włóczą się teraz po lesie, tym chłopcom poprzewracało się w głowach na widok tego, co się dzieje dookoła. Wymyślają hasła, strzelają do siebie nawzajem. Zameldowano mi, że bawią się w chowanego między drzewami. Wydaje się, że w tej sytuacji szukają oparcia w dziecięcych zabawach. - Wokół jego ust pojawiło się coś, co nie mogło być uśmiechem.
Josias poczuł, że blednie śmiertelnie, przez głowę przemknęła mu zygzakiem jak błyskawica nagła myśl: Jodła, tamta zwariowana jodła na ścieżce przed jego domem.
Opowiedział o tym porucznikowi strzępami i okruchami zdań. Oficer słuchał dość życzliwie, lecz bez najmniejszego zainteresowania, gapiąc się swymi głęboko osadzonymi oczkami z nieobecnym wyrazem twarzy gdzieś w dal, obok Josiasa.
Gdy Josias wygadał się wreszcie, porucznik powiedział: - To się dzieje wszędzie - i wykonał bezsilny gest, wzruszając ramionami; sprawiał wrażenie starszego i bardziej zrozpaczonego, niż był w rzeczywistości. Nie sposób było przejrzeć go do końca.
Josias zamyślił się. Prawdopodobnie nie było zbyt wiele czasu do stracenia. Jodła mogła stanowić zaledwie początek. Przed chwilą ujrzał, co może nastąpić później.
- Powiedział pan, że na ile to było możliwe, kazał pan wywieźć ofiary - powiedział machinalnie - a co z pozostałymi?
Porucznik spojrzał na niego przez chwilę badawczo i rzekł spokojnie i z opanowaniem, wynosząc się ponad strach jakiegoś tam cywila, który przypadkowo przyplątał się przed jego oblicze:
- Niestety spłonęli w swoich samochodach.
- Czy oni wszyscy byli martwi? - spytał Josias, nie ufał rozmówcy do końca i postanowił nagle nie ustępować, póki oficer nie złapie go za kołnierz i nie trzepnie głową o drzewo.
- Nie, nie wszyscy - powiedział porucznik z pewnym zniecierpliwieniem - ale z pewnością większość, połowa czy trzy czwarte.
- A pozostali? - zapytał Josias znowu.
- O co ci chodzi - odparł oficer, kopiąc czubkiem buta kawałek ukruszonego asfaltu w stronę drogi. Okruch zatętnił głośno pośród liści obalonego drzewa, którego korzenie sterczały wysoko pośrodku drogi między resztkami nawierzchni. - Tamtych moi ludzie oblali benzyną i sami podpalili. - Wykonał niewyraźny gest, który równie dobrze mógł oznaczać powołanie się na siły wyższe co brak zainteresowania, może nawet dumę. - A teraz trzeba się liczyć z aktami rabunku, wy cywile jesteście w końcu sami temu winni.
- Czy samochody, które wybuchły same, zapalały się natychmiast? - spytał Josias.
- Nie - powiedział oficer, najwyraźniej zamierzając położyć kres rozmowie - jak zwykle zaskoczyły ich drzewa. Hamowali oczywiście za późno, zderzenie et cetera, et cetera. Samochód tak łatwo się nie zapala.
- A więc to wy... - powiedział Josias.
- Ależ oczywiście - powiedział oficer. Odsłonił we wcale nie wrogim uśmiechu swe perłowobiałe zęby. Przywiodły one Josiasowi na myśl nalepkę pewnej marki pasty do zębów, na której widniała rozpromieniona męska twarz ze śnieżnobiałym pasmem powyżej brody i jakieś słowo wypisane czarnymi literami poniżej.
- Pamiętaj: nikomu ani słowa - powiedział jeszcze oficer - zobaczyłeś i usłyszałeś już teraz wszystko, ale to jeszcze nie jest powód, żeby to teraz roztrąbić, i tak sprawa wywołała już dość hałasu. Fakty, o które tu chodzi, nie poddają się jak dotąd żadnej interpretacji, i dlatego nakazano milczenie. Takie jest polecenie rządu.
- Doskonale to rozumiem, sam byłem kiedyś żołnierzem, poruczniku - powiedział Josias salutując. Porucznik skinął z uznaniem głową.
- Właśnie widzę - powiedział. Czy Josias mylił się, czy też rzeczywiście zrobił do niego oko? W sekundę później nie sposób już było tego ustalić.
- A więc: pamiętaj - powiedział ponownie.
- Będę pamiętał - powiedział Josias, stojąc na baczność ze ściągniętymi piętami.
Wracał ścieżką, wzdłuż której wszędzie pośród drzew czaili się żołnierze, a gdy ich mijał, wydawali przeciągłe, małpie niemal wycie: piii-uhuuu. Po drodze dogonił go jeszcze, krzycząc "halo", żołnierz w sowich okularach. Jabłko Adama tańczyło mu na szyi, gdy Josias przystanął i odwracając się spojrzał na niego.
- Porucznik przekazuje panu, że ma pan dobrze uważać na wszystko, powiedział nawet: "cholernie dobrze", jeśli powtórzyć dokładnie. Jego zdaniem w takich sprawach jak ta nigdy nie wiadomo do końca, co się jeszcze może zdarzyć - dodał dysząc szybko.
Josias skinął głową i powiedział: - Podziękuj porucznikowi w moim imieniu. - Żołnierz wykonał coś w rodzaju skłonu i zniknął jak zając.
Na lewo od Josiasa w lesie padło kilka strzałów. Pojmował, że sytuacja jest niebezpieczna i że za sprawą rzekomo niosących pomoc żołnierzy, którzy najwyraźniej bez wyjątku ulegli panice, nie poprawi się ona wcale. Należało bezzwłocznie podjąć skuteczne środki zaradcze.
Ale jakie?
Znów rozległy się strzały, tym razem po obu stronach ścieżki. Za każdym razem krótkie salwy, a po nich następowało długotrwałe indiańskie wycie, w którym rozpoznawał okrzyk, jaki on nauczył się wydawać podczas walki na bagnety: skrzekliwe i dyszące żądzą mordu ta-ta-ta.
Bóg jeden wie, co ci chłopcy wyprawiali, nie było nawet wykluczone, że dla draki ukatrupili się nawzajem, na co porucznik nie zwracał nawet uwagi. Josias dość dobrze znał się na ludziach, aby tak sądzić.
Ku swemu przerażeniu spostrzegł, gdy szybko i pochylony spieszył do domu, że tu i ówdzie sosny ośmieliły się wtargnąć na ścieżkę. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: dróżka, która przedtem miała regularną szerokość dwu lub trzech metrów i obramowana była po obu stronach pasmem trawy, zwężała się teraz miejscami do zaledwie metra lub półtora. Podobnie jak w przypadku jodły przed jego domem, w korzeniach, pniach i gałęziach nie było widać nic osobliwego.
Nie widać było tu także najmniejszych śladów chaosu, na jaki napatrzył się na autostradzie. Wszystko wydarzyło się spokojnie i bez komplikacji. Ani jedno drzewo nie groziło upadkiem, ani nie potknęło się jak dotąd o ścieżkę. Josias rozumiał, że przyczyna ładu w zachodzących w tym miejscu niezrozumiałych zjawiskach leży w fakcie, że drzewa nie napotkały tu na opór utwardzonej nawierzchni drogi, obramowanej ciężkimi, dość głęboko osadzonymi w ziemi betonowymi płytami, ani też na przeszkody w postaci przejeżdżających pojazdów.
Jeśli to zjawisko miałoby się utrzymać, już wkrótce ścieżka zostanie zadeptana przez nacierający las, który ruszył w drogę.
Lecz co stanie się z jego mieszkaniem wzniesionym z cegły, które wskutek tego z natury rzeczy stanowi opór drzewom, które zbliżają się nieodwołalnie? Uświadamiał sobie bowiem doskonale, że wszystko nie skończy się na próbach przejścia na drugą stronę drogi, na kilku sosnach, które usiłowały zawładnąć ścieżką i na jodle przed jego domem. Kto wie, jakie sceny rozegrały się tymczasem gdzie indziej.
Las, jak się okazało, wszędzie ruszył z miejsca, pchany siłami, których Josias nie znał, a które coraz bardziej go niepokoiły, aczkolwiek nie w tym stopniu, by miał stracić z tego powodu swą zimną krew.
Josiasie Mure, powiedział sobie w duchu, cokolwiek by się wydarzyło, zachowaj spokój. Zastanów się dobrze, zanim cokolwiek uczynisz. Niepojęte zjawisko, polegające na tym, że drzewa, które przecież nie mają nóg, wyruszyły w drogę, jest faktem. Winieneś przyjąć je do wiadomości i uwzględnić w swoim postępowaniu.
Gdy zbliżał się do domu nie zaskoczyło go już prawie wcale, że jodła opuściła tymczasem ścieżkę i stała w żwirze po jej przeciwnej stronie, tuż pod oknem; ani to, że co najmniej dwadzieścia sosen wysunęło się ze skraju lasu naprzeciwko domu i stało teraz po części na samej ścieżce, po części zaś już za nią. Piaszczysty grunt u ich stóp stał się teraz bardziej sypki. Wyglądało to tak, jakby między pniami buszowały krety.
Przy bliższym zbadaniu okazało się jednak, że tuż pod pulchnym, wilgotnie żółtym piaskiem biegną korzenie, których drzewa po swym przemieszczeniu nie zdołały wcisnąć w grunt dostatecznie głęboko.
Nie przejmując się widokiem żony, która siedziała w oknie i przez okulary spoglądała przed siebie spokojnie i szpiegująco zarazem, przeczołgał się wśród drzew, obmacał korzenie, w których znów nie odkrył nic szczególnego, podniósł garść piasku do nosa i powąchał go. Poczuł jak zwykle nieco zatęchły zapach.
Z kierunku, gdzie kiedyś przebiegała droga, a także teraz nieco dalej, głębiej w lesie, wciąż jeszcze chwilami dobiegały strzały i rozlegała się wojenna wrzawa.
Wstał i ruszył w stronę domu, który, zaledwie o metr od pierwszego napastnika, zdawał się sposobić do obrony, mocniej zacisnął swe cegły i kurczowo oczekiwał pierwszego naporu.
Wszedłszy do domu, daremnie starał się stłumić swój niepokój, wręcz narastający strach.
- Co robiłeś na ziemi na kolanach? - spytała jego żona chłodnym, beznamiętnym głosem.
Przełknął ślinę, jak miał jej o tym wszystkim opowiedzieć, wyjaśnić, teraz bowiem stało się to już absolutnie niezbędne, a zarazem niemal niemożliwe. Należało także działać, możliwie jak najszybciej.
- Lena - powiedział nieco chrapliwie. Od lat nie odezwał się do niej po imieniu, co najwyżej mówił do niej "żono".
W jego głosie było coś nalegającego, błagalnego. Spojrzała zdumiona na jego wykrzywioną twarz, na której wyczytać można było niezrozumiałe dla niej wzburzenie. Był pewien, że ona - jak to moźliwe, na Boga - wciąż jeszcze niczego nie dostrzegła. Czy ona w ogóle jeszcze coś widzi, w okularach czy bez, czy może już od dawna jest zupełnie ślepa i tylko ukrywa to przed nim?
- Co ci jest? - spytała. W jej głosie słychać było raczej wyrzut niż jakikolwiek ślad zaniepokojenia. Zdawała się wręcz brać mu za złe jego wzburzenie. Mógł przecież, w każdej chwili dostać ataku serca i paść trupem! Wyobraził sobie niewyraźnie, przelotnie, z jaką złością spoglądałaby na niego, podczas gdy on rzężąc leżałby w agonii na środku podłogi. Nic jej już nie interesowało, jego śmierć oznaczałaby dla niej już tylko niemiły wstrząs.
Dobrze, powiedział sobie w duchu, dobrze. Nic więcej, jego decyzja zapadła. Nic nie mogło już nią zachwiać, chyba że jego żona w taki czy inny sposób okazałaby choć cień zaniepokojenia, lękliwego zatroskania w dźwięku głosu lub w martwym spojrzeniu oczu.
Lecz do swej pierwszej reakcji na jego zmieszanie ona dodała tylko: - Wyglądasz jak trup - pełne nagany stwierdzenie od którego wszystko w nim zawrzało. Dobrze, powiedział znowu w duchu, a więc dobrze.
Zmusił swój głos do największego spokoju, na jaki był w stanie się zdobyć, powiedział opanowany:
- Lena - znowu to słowo z dawnych lat; już po raz ostatni - musimy natychmiast się stąd zabierać. Nie mogę ci tego wyjaśnić. Nie ma czasu do stracenia. Dom może runąć w każdej chwili.
Nadal patrzyła na niego tym samym osobliwym, zamkniętym i taksującym spojrzeniem. Wzrokiem, jakim przyglądała się kiedyś zającowi, którego uwolnił z zastawionych przez kłusowników sideł i przyniósł do domu.
- Rób, co chcesz - powiedziała - ja tam wolę zostać tutaj. Jeśli tak koniecznie musisz opuścić dom, to proszę bardzo. Nikt cię tu nie trzyma, ja w każdym razie na pewno nie.
I znów zaczęła wyglądać przez okno, gniewnie zacinając usta.
Spojrzał obok niej na bezładnie grupujące się drzewa przed oknem i po raz pierwszy zobaczył, jak one się poruszają.
Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś umocowawszy je na podziemnej stalowej lince pociągał je po prostu szarpnięciami do przodu, przy czym grunt poruszał się lekko, otwierał i zamykał wokół pni, a korony drżały nieznacznie.
Widział, jak zbliżają się centymetr po centymetrze, dziwne i niemrawe, obrosłe korą stworzenia, jak suną z trudem coraz bliżej, zatrzymują się, odzyskują równowagę i znów kroczą dalej.
Żona wciąż zdawała się nie widzieć tego, co działo się tuż przed jej oczyma. Nie mógł już dłużej patrzeć na te martwe plecy i szary, spięty czarnymi grzebieniami kok. Spiesznie i dopiero teraz nerwowo - przedtem ogarnęło go tylko coś w rodzaju paraliżującego lęku, który nie dopuszczał do głosu nerwów - zaczął nakładać płaszcz, który wisiał na oparciu krzesła.
Słuchu jeszcze nie straciła, bo nie odwracając się od okna powiedziała spokojnie:
- Co teraz zrobisz, Josias?
Fakt, że pierwsze drzewo uderzyło w szczytową ścianę domu z głuchym hukiem, jakby gdzieś nastąpił wybuch, który lekko zatrząsnął szybami, znów jednak umknął jej uwagi, a przynajmniej w żaden sposób na to nie zareagowała. W pośpiechu przemknęły mu przez głowę najrozmaitsze pytania: Co powinien zabrać ze sobą? Pieniądze? Jego żona przechowywała emeryturę, którą każdego miesiąca przynosił listonosz, wraz z oszczędnościami w puszce po herbatnikach w szafie, na strychu. Szafa była zamknięta, a proszenie ją o klucz nie miało sensu. Nigdy nie dała mu go do rąk, szkoda marzyć, by zrobiła to teraz. Nie odpowiedział na jej pytanie, zresztą wydawało się, że ona wcale nie oczekuje odpowiedzi. Wspiął się więc po schodach na górę.
Szafa stała między starymi meblami, zwiniętymi trzcinowymi matami i rozmontowanymi łóżkami, w których kiedyś spały dzieci.
Podłoga z desek kilkakrotnie zadrżała pod jego stopami. Słyszał co chwila ciche skrzypienie gipsowych płyt na dachu.
Szarpnął z całej siły listwę przy drzwiach do szafy, w której dziurka od klucza tworzyła podłużny otwór. Zamek oparł się jednak szarpnięciom. Wydobył więc swój ciężki stalowy scyzoryk, otworzył go i wcisnął pod ramę. Ostrze wygięło się i gdy zacisnął palce wolnej ręki na boku szafy, drzwi odskoczyły z suchym trzaskiem. Pudełko stało na najwyższej półce między dwoma stosami bielizny. Otworzył i wygrzebał banknoty, wetknął je do kieszeni spodni, a następnie wygarnął monety. Odstawił puste pudełko, wcisnął drzwi, których zamek znów pstryknął posłusznie, i zszedł po schodach. Gdy był w połowie drogi, dom zadrżał w posadach od nagłego uderzenia. Sytuacja stawała się poważna.
Żona wciąż jeszcze siedziała w oknie - wartownik na czatach, który niczego nie widział i nic nie zauważy, aż dom zawali mu się nad głową.
Odchrząknął, powiedział:
- No to idę, sama chyba wiesz, co robisz. Za chwilę będzie za późno. Tutaj nigdzie nie jest bezpiecznie. Pójdę na wydmy, tak będzie chyba najlepiej.
Nie było potrzeby składać jej tak szczegółowych wyjaśnień. (Wzmianka o wydmach przyszła mu do głowy dopiero w trakcie mówienia, choć w istocie najrozsądniejszym wyjściem było tam właśnie poszukiwać schronienia, zresztą wydmy leżały dokładnie w przeciwnym kierunku niż ten, gdzie znajdowali się zdezorientowani żołnierze, którzy wciąż jeszcze strzelali.) Miał jednak niewyraźne uczucie, że w taki czy inny sposób powinien usprawiedliwić swoją ucieczkę, zwłaszcza teraz, gdy jego żona zdąży być może jeszcze odkryć, że zabrał wszystkie pieniądze, jakimi dysponowali.
- Pamiętaj, żebyś się nie spóźnił na posiłek - powiedziała obojętnie, nie zwracając na niego uwagi, całkowicie pochłonięta tym, co widziała za oknem; w każdym razie nie tym, co rzeczywiście tam się działo.
W pokoju zrobiło się mroczno od stojących pod domem drzew, których pnie i gałęzie zabierały światło. Ściany skrzypiały co chwila. Było tak, jakby stado ściganych zwierząt przywarło do frontowej ściany.
- Do widzenia - powiedział bez przekonania i ruszył ścieżką w stronę wydm, odległych o pół godziny drogi od jego domu. Wszędzie drzewa, utykając, wyłaziły na ścieżkę, której grunt stał się niepewny. Chwilami zapadał się po kostki w sypkim piasku, przemykając wzdłuż ruchomych, drżących sosen, które czasem upuszczały ostrą, szybką jak strzała igłę prosto w jego kark. Pomimo słońca i bezwietrznej, jesiennej pogody postawił kołnierz.
Oglądając się za siebie nie widział już prawie domu pośród drzew, które śmiało wznosiły swe korony ponad dachem, co przypominało bezwstydnie wyniosłe spojrzenia żyraf. W ich poruszeniach było coś z niezdecydowania i zaciekawienia, lecz także groźnej, zwierzęcej bezmyślności.
Pnie dookoła niego skrzypiały korzeniami w piasku, kiwały się jak pijane, parły dalej.
Wszystko dookoła wpadło w obłęd. Drzewa przypominały teraz wzburzony tłum, który ruszył na oślep przed siebie i bez pardonu, nie uświadamiając sobie tego, deptał wszystko, co stanęło mu na drodze. Zastanawiając się przez chwilę nad tym, jak skrócić sobie drogę na ukos przez stary las, zobaczył, że drzewa ustawione w szerokie, ciemnozielone i przeświecające jasnobrązowe szyki bojowe kroczą z lewa na prawo. Póki sam był w ruchu, nie zauważył tego, lecz lodowaty lęk ścisnął go za serce, gdy przystanął na chwilę i zdał sobie sprawę, że tempo marszu drzew podwoiło się tymczasem. Wyglądało to tak, jak gdyby las niczym uwolniona ze swego podłoża zielona masa odpływał na oślep, zmiatając ze swej drogi wszystko, co stawiało opór, niszcząc i zalewając zielenią.
Josias Mure, choć kilka razy odwiedził z żoną kościół w sąsiedniej wsi, nie był człowiekiem wierzącym. Teraz jednak, gdy wydarzyły się rzeczy, z których śmiałby się dawniej, gdyby ktoś uznał je za możliwe, rzeczy, które nie istniały, a jednak mimo to rozgrywały się dookoła, i dla których daremnie poszukiwał przyczyny we wszystkim, co było mu wiadome o zachowaniu się drzew, myślał, jeśli nie o ingerencji Boga w dosłownym sensie, to jednak o rozwiązaniu, które mogłaby zawierać Biblia.
Przez głowę przemknęły mu bezładnie opowieści ze Starego Testamentu: Absalom wiszący na dębie. Szum w lasach łagodnego chłodu, w którym Bóg objawił się Dawidowi, nim swoim nieprzeniknionym wyrokiem sprawił, że Filistyni wpadli w panikę.
Jednak nawet teraz nie przypominał sobie ani słowa o lesie, który wyruszył w drogę i zagroził życiu ludzkiemu.
Przez chwilę zastanowił się nad możliwością podpalenia lasu, by powstrzymać jego marsz, lecz porzucił tę myśl pod wpływem głęboko zakorzenionego, nieomal przesądnego lęku, zresztą nie miał przy sobie zapałek.
Pozostało więc tylko zagrzebanie się w ziemi. Lecz wiedział bardzo dobrze, że korzenie starszych drzew sięgają niekiedy wiele metrów w głąb ziemi. Ponadto poruszenia nawet nieco płyciej zakorzenionych drzew czyniły grunt niepewnym i bez wątpienia spowodowałyby zawalenie ewentualnej kryjówki, a pasażera na gapę zagrzebałyby pod ziemią i pniami. A poza tym skąd niby miałby teraz na poczekaniu wytrzasnąć łopatę?
Korzenie pożerały i wypluwały ziemię. Plątanina pni i korzeni, gąszcz splotów pojawił się w miejscu, gdzie winna znajdować się delikatna, gąbczasta nawierzchnia dróżki.
Nie pozostało już nic prócz dalszej ucieczki, i to szybko - dróżki nie było już niemal widać. Całkowicie zapełniły ją drzewa. Uparcie starając się iść tą samą drogą, którą znał kiedyś, torował sobie przejście. W końcu znów się zatrzymał, uświadamiając sobie, że zabłądził, i wiedząc, że to nie jego wina. Ścieżka skończyła się po prostu, stała się lasem, przestała istnieć. Wydawało się, że nigdy jej tam nie było.
Wyciągnął chusteczkę do nosa, wraz z nią wypadły banknoty, podniósł je szybko i wytarł pot z twarzy i z karku - pot, będący w równej mierze skutkiem nadchodzącego zmęczenia, co nieuzasadnionego lęku.
Stał teraz otoczony ze wszystkich stron przez napierające drzewa, które niekiedy mijały go na oślep, wskutek czego musiał robić krok w bok lub do tyłu, by nie zostać uderzony przez szorstką korę. Słońce drżało silnie między dygoczącym listowiem, zdawało się również wytrącone ze swej nieruchomości. Piaszczysty grunt otwierał się wzbijając kurz.
Zastanowiło go, że odkąd zauważył wędrującą jodłę, nie słyszał ani nie widział ptaków. Wyglądało na to, że przeczuwając nadciągającą katastrofę uciekły zawczasu z zagrożonych terenów. Nie widać było także jeleni ani zazwyczaj tak licznych wiewiórek. Jedynie człowiek z jego słabo rozwiniętymi zmysłami padał ofiarą kaprysu natury, która od zarania dziejów roiła się od niebezpieczeństw.
Otaczało go gigantyczne, zielone, przetykane płochliwym światłem słonecznym, dryfujące pole. Chciał krzyczeć, lecz głos zamarł mu w krtani. Żaden dźwięk nie chciał się przedrzeć przez usta.
Trzeszcząc i skrzypiąc las przepływał obok niego, pozornie w nieładzie, a jednak w zamkniętej formacji, w której wolne miejsca wypełniały się natychmiast, a światło słońca miało coraz mniejsze pole do popisu.
Unikając gnających wprost na niego z lewa i z prawa pni i daremnie osłaniając się uniesionymi nad głową rękami przed deszczem suchych i zielonych gałęzi, szyszek i uszkodzonych ptasich gniazd, starał się w ogłupieniu iść pod prąd. Zapadał się coraz głębiej w nieoczekiwane jamy, upadał, wstawał, starał się iść dalej. Dźwięk przeciskających się w ziemi korzeni i huk, łomot koron i pni o siebie nawzajem ogłuszał go coraz bardziej.
Porzucił podsunięty mu przez szaleństwo zamysł przedarcia się przez to pole śmierci - wydmy nie istniały już, las stał się zieloną, toczącą się ścianą, która przepuszczała go, zamykała, unosiła i znów napierała na niego.
Ogłuszający trzask stłumił jego ostatnie myśli. Liście szarpały go za ubranie, uderzały go w twarz. Korzenie podstawiały mu nogi, co chwila na nowo ciskały go na ziemię, z której natychmiast musiał się podnosić, jeśli nie chciał, by zmiażdżył go kolejny napastnik.
Balansując ciałem niczym szermierz, z rozpostartymi ramionami, by w porę odsunąć się od nacierających olbrzymów, rozpaczliwie starał się zachować równowagę. Raniąc ręce o twarde, ślepe pnie drzew, pocąc się na całym ciele, został owładnięty nagle bezradnym pragnieniem, by samemu stać się drzewem, by przyłączyć się do ich wiwatującego, wszechogarniającego festynu, w którym słońce znikło niczym w nocy bez końca.
Walcząc ostatkiem sił, zatęsknił chciwie do istnienia w zielonym płaszczu z kory, z wijącymi się, ruchliwymi korzeniami u stóp, przesyconym sokami ciałem i głową z gałęzi i trzepoczących na wietrze liści.
Drzewa były żołnierzami, którzy nie zważając na nic biegli do ataku, porywając ze sobą, depcząc i miażdżąc wszystko, co stało im na drodze.
Zrezygnował z walki, pozwolił się powlec zielonej, nieokiełznanej przemocy. Czuł, jak przemienia się w drzewo, w istotę z drewna, grubo obrośniętą mchem i z żółtoróżowymi dłońmi z grzybów, kikutami, które nie wiedziały, co to ból.
Pośród korzeni, pokładów suchych liści, piasku i gleby, na wpół przytomny, poczuł, że porywa go wiwatująca przemoc, która utraciła swą potworność, która uniosła go niczym towarzysza broni, odmieniła nie do poznania, zamaskowała, uczyniła nieczułym, sztywnym i szaleńczo szybkim jak wszystko dookoła.
Wszędzie skrzypiały napierające drzewa. Przemieniały się w żołnierzy, którzy znów stawali się drzewami, i znów żołnierzami, rozlegało się wojenne wycie i głucha, dzika muzyka.
- Ta-ta-ta! - krzyczało drzewo-żołnierz, które dawniej zwało się Josias i było niegdyś leśniczym, krzyk świeżo narodzonego dziecka i mordercy, zwierzęcia, oszalałego drzewa.
Miał na sobie taki sam szorstki, barwy zielonego mchu mundur jak porucznik, który przebiegł obok niego, bez ramion, wyprostowany i zesztywniały, rozpoznawalny już tylko po liściastej głowie, spoglądając w dal swymi sękatymi, twardymi jak z dębowego drewna oczkami. Jakaś chyląca się, zielona forma runęła na niego, miękko, leciutko: poległy. Chwycił swój automat, zaczął strzelać uradowany, rżąc ze śmiechu, do porucznika, swego druha, przywódcy zabawy, który nie znał hasła.
Świat stał się jedną wielką eksplozją, która trwała, a on w tym wszystkim nie pamiętał już nic prócz hasła, to było, to było... hasło brzmiało - niedźwiedzie jaja.
Gdy poczuł, jak ból kąsa go w pierś niczym zwierzę i przewrócił się przeszyty kulami, teraz już na dobre, wiedział zaledwie, że jeszcze kiedyś powróci, jak - tego nie potrafiłby powiedzieć, nie interesowało go to już wcale, może jako mech, jako roślina, jako kamyk. Ale wróci na pewno! I ta świadomość uspokoiła go tak bardzo, że pośród drzew i żołnierzy, i całej tej zieleni, która napełniała go obrzydzeniem, mógł wreszcie spokojnie zamknąć powieki.
Przełożył Andrzej Wojtaś
Opowiadanie znajduje się w antologii pt. Smutny kos. Opowieści niesamowite i osobliwe z prozy niderlandzkiej.
Ciekawe opowiadanie, czyżby natura miałaby się kiedyś zbuntować i walczyć o swoje jak tu w tym opowiadaniu? Jeśli nadejdzie taki dzień, bójmy się.
OdpowiedzUsuń