poniedziałek, 20 maja 2013

Jan Opolský - Przedstawienie o zmierzchu


          - Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami, nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka - zwrócił się komediant do zgromadzonych widzów z miasteczka, a jego przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji.
          Trójkolorowe wstęgi o niezwykłych barwach załopotały na jego płóciennym namiocie, i dla tłumu gapiów, złożonego głównie z cukierników i krawców, było to czymś zgoła niesłychanym.
          Na przedwieczornym niebie odcienie różowy i złoty święciły ciche zaręczyny i nikt, kto zakosztował woni zebranego z pola siana, nie mógł oprzeć się lekkiemu oszołomieniu. Tajemniczy instynkt budził przychylność dla zjawisk osobliwych, które w obfitości wystąpiły owego smętnego, letniego wieczora, narzucając się zmysłom w najrozmaitszy sposób: w postaci cieni, których szaty rozpięte były pomiędzy drzewami, w nagłym zawodzeniu leśnym i w pojawieniu się zbudzonego ze snu nietoperza, pełnego jeszcze sennych mar. Serca biły cicho, niezmącenie, a dusze cukierników i krawców kołysały się w swej prostocie jakby na falach. Lekki wietrzyk wydymał ścianę areny, nadając jej wygląd spokojnie oddychającego stworzenia, a wewnątrz budy w fałszywym zespoleniu hałasowały oboje i bęben.
          Było tu razem około stu ludzi, którzy porzucili swe zajęcia, z twarzami wyblakłymi, wielu z nich w charakterystycznych czapeczkach w kształcie kupieckich rożków, zaś ich fartuchy i kieszenie ze skóry wykonane były w stylu przypominającym ubiegłe stulecie. Wierzchnie odzienie cechowała na ogół duża skromność, co jednak nie wydawało się wcale przeczyć ludzkiej godności. Nawet bielizna osobista nie odznaczała się nadmiarem haftek i sznurówek, odkrywając nierzadko piersi i biodra tych, którzy konwenansów nie rozumieli, wśród nich nie wyrośli i nimi nie żyli.
          Spoglądając milcząco i posępnie, bardzo powolnym ruchem przesuwali z jednego kącika ust do drugiego wygasłą fajkę z kosodrzewiny. Tylko jeden spośród nich wyglądał na cwanego lisa. Jedynie on miał na sobie kompletne odzienie, a oprócz tego pośrodku jego aksamitnej kamizelki kołysał się kawałek knurzego zęba jako wisiorek przy zegarku, zapewne prymitywnym. Zarówno jego włosy, jak i szeroka broda swą rudością przypominały chytre zwierzę, a powieki zaczerwienione były nieustannie jakby wskutek jakiegoś chronicznego zapalenia.
          Człowiek o lisim spojrzeniu nie był prostoduszny, i daremnie skłaniała się ku niemu po wielekroć tęsknota letniego przedwieczora.
          - Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami, nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka - rzekł więc komediant, a jego przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji.
          Z szarej beczki wyłożonej trocinami wynurzyła się głowa ogromnego węża, przyjmującego żywy pokarm po dwunastu porach w ciągu roku, a jego nagłe zjawienie się dostarczyło powtórnie wygłoszonej tyradzie komedianta należytego poparcia i wagi.
          Wąż zniknął równie nagle, jak się pojawił, by znów pogrążyć się we śnie, który nie miał końca. Nie wyjaśnione zostały przyczyny tego, co się stało, lecz zgromadzeni potrząsnęli swymi fajkami w nagłym przebłysku myśli.
          - Do tej pory, wielmożni panowie, udawały się sztuki moje dzięki zręczności rąk i oczu, lecz cóż powiecie, jeżeli dalszy ciąg przedstawienia niedostępny będzie pięciu zmysłom człowieka? Jeśli sprzeciwiać się będzie odwiecznemu porządkowi żywiołów? Jeśli przyniesie duszom, zamiast oczekiwanego ukojenia, ból i niepokój?
          I jeżeli z każdą godziną, poświęconą na jego wyjaśnienie, stawać się będzie coraz bardziej oczywista cała nikczemność ludzka? Co powiecie o śnie, o którym z powodu jego bezgranicznej głupoty już dawno zapomnieliśmy, jeśli faktem się stanie, odpowiadając wszystkim warunkom rzeczywistości? Jeżeli przybędzie któryś z waszych przodków, przyobleczony w ciało jasne i wyraźne niczym ktokolwiek z rodziny waszej, by was widokiem swym przestraszyć i przygnębić?
          Cóż powiecie, jeśli ujrzycie samych siebie w odbiciu niewiarygodnie prawdziwym, nie mogąc przy tym w żaden sposób dostrzec owego tajemniczego zwierciadła?
          - Nie znam niczego, co byłoby niedostępne pięciu zmysłom człowieka! Zmarli leżą w grobach i nie mają zamiaru rezygnować ze swego spokoju na każde skinienie! - rzekł człowiek o lisim wyglądzie, lecz pozostali ludzie z fajkami w zębach nie rozumieli jeszcze niczego z tego, co zostało powiedziane tytułem krótkiego wstępu. Oczekiwali właściwego przedstawienia ze stoickim wręcz spokojem, a obcasy ich pantofli postukiwały od czasu do czasu jak pieczątki.
          Komediant obrzucił rudzielca ostrym spojrzeniem i uczynił gwałtowny ruch ręką, bielszą od ręki notariusza.
          Zaognione oczy pochłonęły owo spojrzenie z obojętnością, niczym zawartość naczynia, która nie szkodzi zdrowiu, a źrenice ich nie straciły nic ze swej przenikliwości.
          - Duchowe dary nasze - kontynuował komediant (a słowa jego skierowane były tym razem do wszystkich oprócz rudego) - po większej części niezbadane i nieznane, oczekują na moment swego wyzwolenia, i największy błąd, jaki możemy popełnić, to potraktować ukrytą w nich moc z głupim uprzedzeniem.
          Dodatek o głupim uprzedzeniu, ostry niczym strzała, znów adresowany był zapewne do rudego mężczyzny.
          - Możliwość widzenia i rozumienia rzeczy wybiegających daleko poza granice tego, co dziś dostępne naszym zmysłom, ponad wszelką wątpliwość w nas samych się mieści. Nie ma wszak takich oczu, które ogarniałyby wszystkie funkcje naszych nerwów, a w sprawach tajemnych znajdujemy się wciąż przy pierwszej literze alfabetu. Wszelkie myślenie nasze stłoczone jest i pokryte skorupą, niby w kurzym jaju, bowiem poznaliśmy krańce świata w tych tylko granicach, jakich sięga cień naszego nosa. Prawdziwą jest jedynie ziemia, po której stąpamy, a w sferze wiecznych wątpliwości pozostaje wszystko to, czego nie splugawiliśmy swymi dziesięcioma palcami.
          Umyślnie podkreślone zostały znowu ostatnie słowa, jak gdyby posiadanie dziesięciu palców było znakiem szczególnym rudego mężczyzny.
          Rudzielec ani drgnął, natomiast na twarzach reszty gawiedzi dało się zauważyć zniecierpliwione zdumienie.
          "Ten tam prawi mętnie niby ksiądz, a przedstawienia jak nie było, tak nie ma! Bywało u nas wielu z jego fachu: jedni połykali tłuczone szkło, inni niczym dojrzewające owoce zwisali na długich linach zawiązanych wokół szyi, ale ten to jakiś dziwny komediant!"
          Komediant zdawał się dobrze przewidywać, że wzbudzi w ten sposób niepokój, spodziewał się jednak większego efektu swego - bardziej nieprzystępnego niż tajemniczego - wprowadzenia. Zakończył ten wstęp kilkoma ozdobnikami pozbawionymi większego znaczenia i ukłonił się bardzo zwyczajnie i w milczeniu.
          Tymczasem zapadł zmierzch.
          Puste było niebo o zachodzie, tylko niektóre obłoczki lśniły tęsknie jak kielichy mszalne. Dzwonek we wsi, gdzie znajdowała się plebania, dźwięczał delikatnie i samotnie, aż się serce krajało. W stawie coś dźwięcznie plusnęło, a trzciny i wierzby zdawały się rozumieć to tak, jak każdą opowieść na dobranoc. W gaju kukała kukułka, a należyta odległość nadawała jej głosowi odcień melancholii i wdzięk.
          Wąski pas świeżo obrobionej ziemi, o długości mniej więcej leżącej trumny, ciemniał pod nogami komedianta, a ogrodowa łopata, niczym nóż w ranie, tkwiła w wilgotnej glebie.
          Cisza tchnęła z tego kawałka odkrytej ziemi i posępność czegoś, co z głębokiego ukrycia na światło dzienne wynieść poleciliśmy, rozkoszując się spojrzeniem nieczułym na męki żywota w ciemnościach dojrzałego.
          Głosem, któremu przybywało rozwagi i pewności siebie, podjął znów komediant mowę na chwilę przerwaną:
          - Potrafię na waszych oczach rozmnożyć zdolności rozrodcze ziemi w niewiarygodnej mierze - tak, by z ziarnka wyrosła zdrowa roślina, której owoców byście skosztowali, zanim jeszcze opuścicie prowizoryczną scenę moją. Potrafię nawet więcej, choć nie ma to nic wspólnego z czarną magią.
          Sięgnął do przygotowanej kasety, zwijając swą białą dłoń na kształt muszli, i wyjął garść ziarenek maku, migocących w jego ręce jak coś żywego, a pozbawionego swobody.
          Obszedł swą publiczność, aby poddać ziarno ogólnej kontroli, nie pomijając przy tym rudego. Ba, wyglądało nawet na to, że mu na nim szczególnie zależy.
          I rudzielec zanurzył w maku koniuszki swych palców, których barwa nie wyłamywała się z ogólnej harmonii kolorów, były bowiem usiane niezliczonymi piegami, które w żadnych okolicznościach nie ginęły ani nie bladły. W jego zaognionych oczach malowała się na wpół skrywana radość zwycięstwa, a knurzy ząb kołysał się pośrodku kamizelki niezwykle żwawo i wesoło.
          - Czyjekolwiek niedowierzanie zamiary moje utrudnia i niweczy - przypomniał dziwaczny siewca, rzuciwszy ziarno na świeżo odsłoniętą ziemię.
          Słowa te zabrzmiały w uszach rudego jak ponura, lecz uprzejma prośba.
          - Zwątpienie wyczerpuje! Jeśli zabraknie wiary, obrócą się poczynania moje w bezpłodną igraszkę, co nie jest doprawdy zamysłem ani moim, ani waszym! Skupcie, szanowni, całą swą baczną uwagę na mym zasiewie, który zaczyna kiełkować prędzej, niźli się minuta z minutą spotyka!
          Czy to sprawił przyjemny półgłos komedianta, czy też było to cierpliwe milczenie wieczorne, które otępia i pieści - dość że oczy zgromadzonych od bruzdy obsianej ziemi więcej się nie oderwały.
          Czas nieubłaganie mijał, a wskazówka sekundnika miała, być może, świadomość swej fatalnej roli. Cicha i smutna była naga ziemia; łapczywe oczy nie dostrzegały na jej powierzchni żadnej zmiany. Gruda koło grudy, ziarno z ziarnem, połączone tajemniczymi więzami, tworzyły wrażliwe ciało ziemi, trwającej w absolutnym milczeniu, a w tym milczeniu kryło się coś bez wątpienia ważnego i wewnętrznie cierpiącego.
          Praca wskazówki sekundnika utraciła niebawem swą dramatyczność, gdyż obsiana ziemia poczęła drżeć, wzruszona tajemnicą żywego znaku. Małe kiełki roślin przedzierały się wyraźnie w górę, i postaci w kupieckich rożkach wprawione zostały w osłupienie widokiem zwycięstwa nad siłami przyrody.
          Kiełki nie zachowały długo swych pierwotnych kształtów. Włoskowate łodygi, karmione tajemniczą limfą, wspięły się na wysokość pięciu stóp, a na ich wierzchołkach wytrysnęły czerwone kwiaty, jak płomienie w bezwietrzną pogodę. I zakołysały się powoli, zanim zwiędły i opadały jak uschnięte czarne róże. Nie dotknął jeszcze ziemi ostatni zeschły płatek, a już zalążnie zmieniły się w makówki, których rosnący ciężar pochylał wysokie łodygi. Nie padły jeszcze pierwsze okrzyki zdziwienia, a już zamigotał w dłoni komedianta dojrzały mak, jak coś żywego i pozbawionego swobody.
          Na twarzach zaś tych, którzy końce palców w maku zanurzyli, widoczna była bojaźliwa wiara. Do wszystkich przemawiała zwielokrotniona tęsknota letniego przedwieczora, a zmrok rozpinał przed ich oczyma szerokie szaty pomiędzy drzewami.
          Opadły i zachrzęściły puste makowe łodygi, na znak zakończonego dzieła uprzątnięte zostało cudowne pole, ale każdy widział, że pozostała jedna w swej świeżości nietknięta łodyga. Ona jedna tylko nie rozkwitła i nie wydała owoców, ona jedna drżała tu teraz, poruszana nie wiatrem, lecz wewnętrznym ożywieniem, wymykając się w ten sposób ze spoistości przygotowanego widowiska.
          Oczy rudzielca błysnęły złośliwie niczym woda w ciemności.
          Uczynił gest w kierunku żywej łodygi, śledząc z ironią kredową twarz komedianta.
          - Po tym wszystkim, czego dotychczas byliście świadkami, nastąpi teraz, panowie, moja najoryginalniejsza sztuka - zwrócił się komediant do zgromadzonych widzów z miasteczka, a jego przemowa miała charakter wspaniałej improwizacji. W mgnieniu oka ukazało się w jego rękach coś na kształt sierpa do żęcia zboża, lśniącego migotliwie niczym pawie pióro.
          Trzykrotnie machnął błyszczącym przedmiotem i za trzecim razem podciął osamotnioną łodygę, która owoców nie wydała.
          Upadła, nawet liść na niej nie zaszeleścił. Wyglądała na całkowicie martwą; taką, w której sok nie popłynie już od korzenia do wierzchołka. I choć nie było w tym żadnego sensu - upadł także rudy mężczyzna.
          Jego głowa uderzyła o ziemię, a rozścielone trociny pociemniały wokół od jego świeżej krwi.


          Rudy mężczyzna był tu obcy i nie wyjaśniony pozostanie przebieg zaciętych zmagań ducha z duchem, ponieważ twarze widzów były tępe i bez wyrazu, a oni sami byli zajęci wygasłymi fajkami z kosodrzewiny.
          Puste było niebo o zachodzie, tylko niektóre obłoczki lśniły tęsknie jak kielichy mszalne.
          Dusza do filozofii skłonna stała zaniepokojona wobec nowego artykułu wiary.


Przełożył Jacek Illg

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

1 komentarz: