czwartek, 4 lipca 2013

Edgar Allan Poe - Czarny kot

          Nie oczekuję i nie domagam się wcale, by nadzwyczaj dziwna, lecz zarazem bardzo prosta opowieść, do której przystępuję, znalazła wiarę u ludzi. I zaiste, byłoby z mej strony szaleństwem spodziewać się jej w sprawie, w której nawet moje zmysły nie dopuszczają własnego świadectwa. Wszelako szalony nie jestem i nie śnię na pewno. Jutro przyjdzie mi umrzeć, dziś przeto chciałbym ulżyć brzemieniu mej duszy. Bezpośrednim mym zamierzeniem jest przedstawić jasno, zwięźle i bez ogródek szereg zdarzeń z zakresu mego domowego pożycia. Następstwa tych zdarzeń rozwinęły się dla mnie w lęk, mękę i unicestwienie. Nie śmiem atoli ich tłumaczyć. Mnie nie dały nic okrom grozy – dla tłumów będą raczej baroques(1) niż straszliwe. Być może, iż kiedyś znajdzie się umysł, co zdoła me urojenia sprowadzić w dziedzinie zjawisk już dawno znanych, co, mając więcej spokoju i logiki a znacznie mniej pobudliwości ode mnie, nie dostrzeże w okolicznościach, które wspominam z przerażeniem, nic okrom zwykłego następstwa najnaturalniejszych przyczyn i skutków.
          Od dzieciństwa byłem znany z pojętności oraz dobrotliwości mego usposobienia. Wrodzona mi czułość była tak jawna, iż uczyniła mnie igraszką mych towarzyszy. Przede wszystkim lubiłem zwierzęta, a rodzice dogadzali mi w wyborze tych moich ulubieńców. Niemal wszystek mój czas spędzałem z nimi i byłem najszczęśliwszy, gdym mógł je pieścić i karmić. Ta właściwość charakteru wzmagała się z laty, w wieku zaś męskim stała się głównym źródłem mych radości. Ludziom, którzy wiedzą, czym jest przywiązanie do wiernego i zmyślnego psa, nie potrzebuję zgoła tłumaczyć ani rodzaju, ani też głębi wynikającego stąd zadowolenia. W niesamolubnym i ofiarnym przywiązaniu zwierzęcia jest coś, co wnika wprost do serca, które często miało sposobność doświadczyć, czym jest nędzna przyjaźń i nikła jak pajęczyna trwałość uczuć tylko ludzkich.
          Ożeniłem się wcześnie i byłem szczęśliwy, widząc w mej żonie skłonności zbliżone do moich. Poznawszy me zamiłowanie do zwierząt domowych, dokładała wszelkich starań, by wybrać dla mnie najmilsze. Mieliśmy ptaki, złote rybki, ładnego psa, króliki, małpeczkę i… kota.
          Było to nadzwyczaj duże i piękne zwierzę, całkiem czarne i niesłychanie zmyślne. Mówiąc o jego inteligencji, żona moja, w głębi duszy nieco przesądna, czyniła nieraz aluzje do starodawnego, ludowego zabobonu, wedle którego wszystkie koty czarne są przedzierzgnionymi w zwierzęta czarownicami. Nie utrzymywała wszakże tego poważnie, wspominam zaś o tym szczególe dlatego jedynie, iż właśnie w tej chwili przyszedł mi na myśl.
          Pluto – tak kot się wabił – był moim ulubieńcem i towarzyszem zabaw. Sam go karmiłem, on zaś nie opuszczał mnie ani na krok, kiedy byłem w domu. I trudno mi było powstrzymać go, by nie wybiegał za mną na ulicę.
          Przyjaźń nasza trwała przez kilka lat, atoli w tym czasie pod wpływem Demona Niewstrzemięźliwości dokonała się (wstydzę się wyznać) w całym mym usposobieniu i charakterze zupełna zmiana na gorsze. Z dnia na dzień stawałem się coraz posępniejszy, coraz gniewliwszy, coraz bezwzględniejszy w stosunku do innych. Ośmielałem się lżyć moją żonę. W końcu znieważałem ją czynnie. Moi ulubieńcy odczuli również zmianę mojego usposobienia. Zaniedbywałem je i obchodziłem się z nimi okrutnie. Dla Plutona zachowałem wprawdzie wciąż jeszcze tyle względów, iż nie dręczyłem go, jak to nieraz się działo z królikami, małpą, a nawet z psem, gdy przypadkiem lub by okazać swe przywiązanie zabiegli mi drogę. Lecz w miarę tego, jak choroba moja się wzmagała – bo czyż jest choroba gorsza od alkoholu! – nawet Pluto, który wówczas już się starzał i skutkiem tego nieco zdziczał – nawet on jął doświadczać na sobie następstw mojego rozwścieczenia.
          Pewnej nocy powróciłem z jakiejś gospody do domu pijany do nieprzytomności i uroiłem sobie, że kot mnie unika. Gdym go pochwycił, przerażony mą natarczywością ugryzł mnie lekko w rękę. Wówczas opętała mnie demoniczna wściekłość. Zatraciłem poczucie własnej istoty. Właściwa ma dusza jak gdyby nagle uleciała ze mnie, a całą moją istotę przeniknęła jakaś iście szatańska złośliwość, podsycona gorącym napojem. Wyjąłem z kieszonki od kamizelki scyzoryk, otworzyłem go, ująłem biedne zwierzę pod gardło i nie spiesząc się wcale, wyłupiłem mu jedno oko! Wzdrygam się, pałam, rumienię, opisując ten wybuch ohydnej dzikości.
          Następnego dnia – kiedy pierzchły odurzające wyziewy nocnej hulanki i trzeźwy wrócił rozsądek – wezbrało we mnie uczucie grozy i skruchy za popełnioną zbrodnię, lecz był to jeno nikły i nieokreślony odruch, przy którym dusza pozostała nietknięta. Pogrążyłem się znów w wyuzdaniu i wnet utopiłem w winie wspomnienia owego czynu.
          Tymczasem kot zwolna powracał do zdrowia. Wprawdzie pusty oczodół wyglądał straszliwie, lecz ból widocznie już mu nie dolegał. Wałęsał się jak zwykle po domu i – co z góry można było przewidzieć – za każdym mym zbliżeniem w największym uciekał popłochu. Kołatało się we mnie jeszcze tyle dawnej duszy, iż z początku martwiła mnie ta jawna odraza przywiązanego ongi zwierzęcia. Wszelako uczucie to rychło ustąpiło miejsca rozdrażnieniu. Po czym przyłączył się, jak gdyby w celu ostatecznego i nieodwołalnego mego pognębienia, duch przewrotności. Na ducha tego filozofia nie zwraca uwagi. Co do mnie – jest rzeczą równie pewną, iż dusza moja istnieje, jak że przewrotność jest jedną z pierwotnych popędów ludzkiego serca – stanowi jedną z nieodłącznych, pierwotnych właściwości czy uczuć, które nadają kierunek charakterowi ludzkiego osobnika. Czyliż istnieje człowiek, który by po stokroć nie uświadamiał sobie, iż dopuszcza się jakiegoś niegodnego lub niedorzecznego czynu jedynie dlatego, że czynu tego popełnić nie powinien? Czyż w obliczu swego najwnętrzniejszego sumienia nie doznajemy nieustannej pokusy, by naruszyć prawo jedynie z tej przyczyny, iż je za słuszne uważamy? Ten duch przewrotności przyczynił się – jak już wspomniałem – do mojej ostatecznej zguby. Z niego to poczęła się owa niezgłębiona tęsknota do samoudręki, do poniewierania własną naturą, do złoczynienia dla niego samego, która sprawiła, iż nie ustawałem w swej zawziętości i dopełniłem w końcu miary krzywd wyrządzanych bezbronnemu stworzeniu. Pewnego dnia zadzierzgnąłem mu pętlę dokoła szyi i powiesiłem je na gałęzi; powiesiłem je, mając rzęsiste łzy w oczach i duszę pełną gorzkich wyrzutów; powiesiłem, ponieważ wiedziałem, iż to zwierzę było do mnie przywiązane, i ponieważ czułem, iż nie sprawiło mi żadnej przykrości; powiesiłem, ponieważ byłem przeświadczony, iż tym uczynkiem dopuszczam się grzechu – śmiertelnego grzechu, który do tego stopnia mą nieśmiertelną znieprawi duszę, iż wytrąci ją – gdyby to było rzeczą możliwą – poza obręb nieprzebranego miłosierdzia Wszechlitosnego i Wszechgroźnego Boga.
          W nocy, co nastała po dniu tego okrutnego czynu, obudził mnie ze snu okrzyk, że się pali. Stały już w płomieniach zasłony mego łoża. Cały dom gorzał. Mojej żonie, służącej i mnie samemu niełatwo przyszło uniknąć ogniowej śmierci. Ruina była zupełna. Postradałem całe me doczesne mienie i pogrążyłem się odtąd w rozpaczy.
          Nie jestem tak słaby, by pomiędzy tym nieszczęściem a moim okrucieństwem zadzierzgać węzeł przyczyny i skutku. Przedstawiam tylko cały łańcuch zdarzeń i nie chciałbym w nim żadnego pominąć ogniwa. Następnego dnia przyszedłem obejrzeć zgliszcza. Wszystkie ściany zwaliły się prócz jednej. Znajdowała się ona pośrodku domostwa i stanowiła niezbyt grube przepierzenie, o które opierało się wezgłowie mojego łóżka. Tynk nie odpadł w tym miejscu pod wpływem ognia, co przypisywałem tej okoliczności, iż niedawno go narzucono. Przed tą ścianą zebrał się wielki tłum ludzi, zaś niektórzy z nich – jak mi się zdawało – poddawali pewną jej część nadzwyczaj drobiazgowemu i dokładnemu badaniu. Okrzyki, jak: „To rzecz dziwna!”, „To szczególne!”, obudziły moją ciekawość. Zbliżyłem się i ujrzałem na białej powierzchni jakby wyrytą w płaskorzeźbie postać olbrzymiego kota. Kontury były odtworzone z osłupiającą wyrazistością. Z szyi zwierzęcia zwieszał się powróz.
          Gdym po raz pierwszy ujrzał to widmo – gdyż za nic innego nie mogłem go uważać – zdumienie moje i przerażenie nie miało granic. Na koniec przyszła mi z pomocą rozwaga. Przypomniałem sobie, iż kot wisiał w ogrodzie, przylegającym do domu. Gdy rozległ się krzyk o pożarze, ogród ten zapełnił się gromadą ludzi; otóż ktoś odciął zapewne zwierzę z powroza i przez otwarte okno wrzucił je do mego pokoju. Uczynił to snadź w tym celu, by mnie obudzić ze snu. Któraś z walących się ścian wmiesiła swym ciężarem w świeżo narzucony tynk ofiarę mojego okrucieństwa, po czym wapno w połączeniu z solami amonowymi zwłok zwierzęcia wytworzyło pod wpływem ognia ów widziany przeze mnie obraz.
          Jakkolwiek w ten sposób udało mi się naprędce uspokoić mój rozum, jeśli nie sumienie, to ów niepokojący, a co tylko opowiedziany wypadek wywarł głębokie wrażenie na moją wyobraźnię. Całymi miesiącami nie odstępowało mnie widziadło kota, a dusza moja drgnęła jakimś półuczuciem, które wyglądało na skruchę, atoli nią nie było. Doszło nawet do tego, iż począłem żałować utraty mojego ulubieńca, i w nędznych gospodach, w których odtąd bywałem stałym gościem, jąłem się rozglądać za zwierzęciem tego samego rodzaju i przybliżonego wyglądu, które zajęłoby jego miejsce.
          Pewnej nocy, kiedym na wpół nieprzytomny siedział w najohydniejszej tawernie, dostrzegłem nagle jakiś czarny przedmiot, umieszczony na wierzchu jednego z olbrzymich antałów, napełnionych ginem czy rumem, a stanowiących najważniejsze w tej gospodzie sprzęty. Przez jakiś czas nie odwracałem oczu od wierzchu owej beczki i dziwiłem się niepomiernie, iż nie zauważyłem wcześniej znajdującego się na nim przedmiotu. Wreszcie zbliżyłem się ku niemu i dotknąłem go ręką. Był to czarny kot – bardzo duży – tak duży jak Pluto i najzupełniej doń podobny, z jednym wszelako wyjątkiem. Pluto nie miał na sobie ani jednego białego włoska, natomiast u owego kota widniała wielka, acz niezbyt wyraźna plama bieli, rozpostarta niemal na całej jego piersi.
          Gdym go dotknął, podniósł się natychmiast, jął głośno mruczeć, ocierać się o mą rękę i było widać, że jest z mej obecności zadowolony. Znalazłem zatem takie właśnie zwierzę, jakiego szukałem. Zwróciłem się natychmiast do gospodarza z pytaniem, ile za nie żąda, lecz ten nie przyznawał się do niego – nie znał go wcale – nie widział go nigdy przedtem.
          Nie szczędziłem kotu pieszczot, a kiedym zabierał się do wyjścia, widać było, iż chce mi towarzyszyć. Zabrałem go więc ze sobą i wyszedłszy na ulicę zatrzymywałem się co chwila, by go pogłaskać. Gdyśmy przyszli do domu, obłaskawił się rychło i stał się wielkim ulubieńcem mojej żony.
          Natomiast ze mną było inaczej, gdyż wkrótce jąłem odczuwać do niego odrazę. Stało się wręcz odmiennie, niż przewidywałem – sam nie wiem, jak i dlaczego. Przywiązanie bowiem, które mi jawnie okazywał, raczej mnie mierziło i odstręczało. Ta odraza i niechęć zamieniła się zwolna w gorycz nienawiści. Unikałem zwierzęcia; coś, jakby odruch zawstydzenia i pamięć popełnionego dawniej okrucieństwa, nie pozwalało mi znęcać się nad nim. Całymi tygodniami nie podnosiłem nań ręki i w ogóle nie dręczyłem go wcale, ale powoli doszło do tego, iż patrzyłem nań z niewysłowionym wstrętem i w milczeniu unikałem jego przemierzłej obecności niby tchnienia zarazy.
          Do tej nienawiści przyczyniło się niewątpliwie odkrycie, jakiego dokonałem powróciwszy z kotem do domu; oto przekonałem się, iż podobnie jak Pluto nie miał on jednego oka. Wszelako dzięki tej okoliczności polubiła go jeszcze więcej moja żona, która – jak już wspomniałem – posiadała w znacznym stopniu ową tkliwość uczucia, co była ongi najznamienniejszym mym rysem i stanowiła dla mnie źródło najzwyklejszych i najczystszych uciech.
          Pomimo odrazy, jaką czułem do kota, przychylność jego ku mnie zdawała się zwiększać. Nie odstępował mnie ani na krok z trudnym do zrozumienia uporem. Gdym siadał, zwijał się w kłębek pod mym krzesłem lub wskakiwał mi na kolana, darząc mnie swymi ohydnymi pieszczotami. Kiedym wstawał, by pospacerować, plątał mi się pod nogami, iż nieraz bliski byłem upadku, lub zatapiał swe długie i ostre pazury w moje ubranie, by wpiąć mi się na piersi. Byłbym go wówczas najchętniej uśmiercił jednym uderzeniem, lecz wstrzymywała mnie od tego po części pamięć dawniejszego występku, głównie zaś – niech mi będzie wolno wyznać od razu – istna trwoga przed tym zwierzęciem.
          Trwoga ta nie była wyłącznie obawą przed uszkodzeniem cielesnym, a jednak nie byłbym w stanie inaczej jej określić. Wstydzę się wyznać – w tej nawet celi złoczyńcy wstydzę się wyznać, iż lęk i groza, jaką mnie przejmowało to zwierzę, wzmogły się znacznie pod wpływem urojenia posuniętego już do niedorzeczności. Żona moja zwracała mi niejednokrotnie uwagę na właściwości wspomnianego już przeze mnie białego znamienia w uwłosieniu, stanowiącego między nowoprzybyłym a uśmierconym niegdyś przeze mnie zwierzęciem jedyną widomą różnicę. Znamię to, jakkolwiek duże, zaznaczało się zrazu nader niewyraźnie, atoli, uwydatniając się zwolna i do tego stopnia niepostrzeżenie, iż przez długi czas rozum mój nie mógł się pogodzić z tym zjawiskiem jako z czczą mrzonką, przybrało w końcu ściśle określone zarysy. Utworzyło mianowicie podobiznę przedmiotu, którego nazwa przejmuje mnie drżeniem, dla którego przede wszystkim lękałem się tego potwora, przed nim się wzdrygałem i byłbym się odeń uwolnił, ale nie śmiałem; była to podobizna straszliwej i upiornej rzeczy: SZUBIENICY! Jakież to żałosne i okropne narzędzie przerażenia i kaźni – mąk przedzgonnych i śmierci!
          I oto stałem się pastwą niedoli, co w kręgu nędz ludzkich już się nie mieści. A przyprawiło mnie o nią nikczemne zwierzę, równe temu, które pogardliwie zgładziłem ze świata. Nikczemne zwierzę sprawcą niedoli istoty stworzonej na podobieństwo Wszechmogącego Boga: co za nieogarniona męka! Już ani na jawie, ni we śnie nie zaznawałem dobrodziejstwa spoczynku. Za dnia ten potwór przebywał nieustannie ze mną, nocą zaś zrywałem się co chwila z niewysłowionym przerażeniem, czując na twarzy jego gorący oddech tudzież ogromny jego ciężar, co na kształt ucieleśnionego upiora nie pozwalał mi się podnosić i serce me przywalał wiekuistym brzemieniem!
          Śród tych udręczeń słabe poczucie dobra zanikło we mnie doszczętnie. Zagnieździły się w mej duszy jeno złe myśli – najgorsze i najczarniejsze ze wszystkich. Posępność mego zwykłego usposobienia wyrodziła się w nienawiść do wszystkiego i wszystkich; wściekłość moja, której obecnie ślepo się poddawałem, przejawiała się w nader częstych i nieuskromionych wybuchach, zwykłą zaś ich i najbardziej bolejącą ofiarą bywała, niestety, potulna moja żona.
          Pewnego dnia, chcąc załatwić jakiś szczegół dotyczący naszego gospodarstwa, zeszła ona wraz ze mną do piwnicy starego domostwa, w którym obraliśmy sobie mieszkanie, przyniewoleni ubóstwem. Kot podążał za mną po stromych schodach i omal nie strącił mnie na dół, co doprowadziło mnie do szaleństwa. Podniosłem siekierę i zapominając w gniewie o dziecinnej trwodze, co dotychczas krępowała mą rękę, zamierzyłem się do ciosu, który by niewątpliwie zgładził zwierzę ze świata, gdyby był wypadł wedle mych życzeń. Lecz powstrzymała go dłoń mojej żony. Podniecony tą przeszkodą, rozgorzałem iście demoniczną wściekłością i wydarłszy ramię z uścisku zatopiłem siekierę w jej głowie. Padła nieżywa, nie wydawszy jęku.
          Po dokonaniu tego ohydnego zabójstwa, jąłem natychmiast z zimną rozwagą rozmyślać nad tym, jak ukryć zwłoki. Wiedziałem, iż nie będę mógł wynieść ich z domu ani za dnia, ni w nocy, gdyż dostrzegliby mnie sąsiedzi. Roiło mi się mnóstwo pomysłów. Raz zamierzałem pokrajać trupa na drobne kawałki i spalić je w ogniu. To znów zastanawiałem się, czyby nie wykopać grobu w piwnicy. Po chwili przyszło mi do głowy, by wrzucić zwłoki do studni znajdującej się na podwórzu lub zamknąć je z wszelkimi ostrożnościami do skrzyni i zawezwać posługacza, by jako towar zabrał je z domu. W końcu nasunęła mi się myśl, która wydała mi się o wiele właściwsza od wszystkich innych. Oto postanowiłem zamurować je w piwnicy – wzorem mnichów średniowiecznych, co podobno w ten sposób pozbywali się swych ofiar.
          Piwnica nadawała się do zamierzonego celu. Ściany jej były sklecone dość luźnie i dopiero niedawno otrzymały chropawą powłokę tynku, który nie zdążył jeszcze stężeć w wilgotnym powietrzu. Ponadto na jednej z nich widniał wysterk, kryjący fałszywy komin czy palenisko, które następnie wypełniono gruzem i zarównano na podobieństwo innych ścian piwnicy. Nie wątpiłem, iż uda się mi powyjmować cegły, umieścić trupa w wydrążeniu, po czym doprowadzić mur do poprzedniego stanu tak dokładnie, iż w nikim nie wzbudzi podejrzenia.
          Nie pomyliłem się w mych przewidywaniach. Przy pomocy oskarda z łatwością wyłupałem cegły, oparłem starannie trupa o wewnętrzną ścianę i przytwierdziłem go do niej, następnie bez trudu dokonałem odbudowy, zachowując we wszystkim dawniejszy wygląd. Przestrzegając wszelkich możliwych ostrożności, postarałem się o wapno, piasek i słomę i sporządziłem rozczyn, nie różniący się niczym od dawniejszego, którym jak najstaranniej powlokłem świeżo zamurowane miejsce. Dokonawszy tego dzieła, byłem zadowolony, że wypadło tak dobrze. Na ścianie nie było znać najlżejszego śladu, iż była kiedykolwiek naruszona. Gruz wyzbierałem jak najtroskliwiej. Rozejrzawszy się dokoła z triumfem, rzekłem do siebie: „Oto przynajmniej tym razem praca moja nie poszła na marne”.
          Zaraz potem zabrałem się do poszukiwania kota, co wszystkich tych nieszczęść stał się przyczyną, postanowiłem bowiem niezłomnie zgładzić go ze świata. I gdybym był go wówczas dopadł, na pewno byłby nie uszedł swego losu; lecz chytre zwierzę zlękło się snadź poprzedniego mojego zapamiętałego uniesienia i wolało się nie pokazywać, by nie ściągnąć na siebie gniewu. Nie podobna pojąć ni wysłowić błogiego uczucia ulgi, jakie roznieciło się w mej duszy, gdym się przekonał o nieobecności tego przebrzydłego potwora. Nie pojawił się również, gdy noc zapadła; odkąd zawitał do mego domu, nie spałem jeszcze nigdy tak zdrowo i spokojnie, jak tej nocy – spałem mimo brzemienia zbrodni, co obarczała mą duszę!
          Minął dzień drugi i trzeci – mój prześladowca nie wracał. Wreszcie odetchnąłem swobodnie. Snadź zdjęty popłochem, przepadł na zawsze! Nie ujrzę go już nigdy! Szczęśliwość moja nie znała granic! Wyrzut mojego okropnego czynu nie wytrącił mnie z równowagi. Wszczęło się śledztwo, lecz z łatwością odparłem wszelkie podejrzenia. Zarządzono nawet przeszukanie domu – nie wykryto atoli, rzecz prosta, niczego. Pomyślnej przyszłości nie mąciła już żadna niepewność.
          Czwartego dnia pojawił się najniespodziewaniej oddział policji i przystąpił ponownie do ścisłego badania domostwa. Wszelako nie zmieszało mnie to wcale, byłem bowiem pewny, iż nie podobna odszukać obmyślonej przeze mnie kryjówki. Urzędnicy wezwali mnie, żebym im towarzyszył przy tych poszukiwaniach. Nie pominęli żadnej skrytki ni kąta. Na ostatek, po raz trzeci czy czwarty, zeszli do piwnicy. Nie drgnął we mnie żaden mięsień. Serce moje biło tak spokojnie, jak u człowieka, co zasnął przeświadczony o swej niewinności. Chodziłem po piwnicy z kąta w kąt. Skrzyżowałem ręce na piersiach i wałęsałem się najspokojniej. Policjanci byli zupełnie zadowoleni i gotowali się do odejścia. W głębi duszy nie posiadałem się z radości. Pałałem chęcią, by rzucić bodaj jedno słowo triumfu i w dwójnasób utwierdzić ich przeświadczenie o mej nieskazitelności.
          - Panowie – rzekłem, gdy wchodzili już na schody – cieszę się wielce, iż powiodło mi się rozwiać wasze podejrzenia. Życzę wam wszystkim powodzenia i nieco więcej uprzejmości. Nawiasem mówiąc, panowie, jest to… doskonale zbudowany dom. (Opętany pragnieniem powiedzenia czegoś stosownego, nie wiedziałem już niemal, co mówię). Rzekłbym nawet, że jest to znakomicie zbudowany dom. Te mury – czy odchodzicie już panowie? – te mury są ogromnie wytrzymałe. – To mówiąc, w rozpętaniu samochwalstwa, trzciną, którą trzymałem w ręce, jąłem stukać mocno właśnie w to miejsce, gdzie za ścianą kryły się zwłoki niegdyś ukochanej przeze mnie kobiety.
          Aliści chroń mnie, Boże, i ratuj z obieży wiekuistego zatracenia! Nie zdążyły jeszcze zapaść w ciszę echa mych uderzeń, gdy z grobu rozległa się odpowiedź! Był to głos zrazu zdławiony i urywany niby szlochanie dziecka, ale przedzierzgnął się wnet w długi, ostry i przeciągły krzyk, dziwnie nieludzki i potworny – następnie w wycie i w żałosny wrzask na poły przerażenia, a na poły triumfu, jakim zieje snadź tylko piekło, gdy jęk, wydarty z gardzieli konających potępieńców, zlewa się z radosnym rykiem strąconych demonów.
          Mówić o mych odczuwaniach byłoby niedorzecznością. Nieprzytomny zatoczyłem się pod przeciwległą ścianę. Policjanci, wchodzący na schody, znieruchomieli na razie z nadmiaru przerażenia i grozy. Lecz wnet kilkanaście krzepkich ramion jęło burzyć ścianę. Jakoż runęła. Trup, wyprostowany, cały w skrzepach krwi i w plamach daleko posuniętego rozkładu, ukazał się oczom widzów. Z szeroko rozwartą, krwawą paszczą i pałającym jednym okiem siedział na głowie jego ohydny potwór, co najpierw podstępnie popchnął mnie do zbrodni, po czym swym ostrzegawczym głosem wydał mnie w ręce kata. Po społu z trupem zamurowałem go w grobie!

1 – baroques (fr.) – dziwaczne, przesadne.


Przełożył Stanisław Wyrzykowski


Opowiadanie znajduje się w zbiorze autora Opowiadania I.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz