środa, 31 lipca 2013

Hanns Heinz Ewers - Najgorsza zdrada

          Nazywano go Stefanem. A to dlatego, bo poprzednik jego tak się nazywał. Stary grabarz, za leniwy, by przyzwyczaić się do innego imienia, powiedział do nowego pomocnika swego: - „Będę cię nazywał Stefanem”.
          Działo się to w Egipcie. Nie nad Nilem – lecz w państwie Illinois. W południowej części, którą dlatego nazywają Egiptem, gdyż mieszka tam dzika mieszanina złych ras. Złych – niskich ras – lub przynajmniej to, co Amerykanin złą, niską rasą nazywa: Kroaci, Słowacy, Węgrzy, Czesi, Włosi, Słoweńczycy, Rosjanie, Grecy, Wołosi i Ukraińcy. Lecz Yankee nie zna tych nazw, słyszy tylko, że oni wszyscy nie mówią po angielsku, tylko jakimś językiem zagmatwanym – tak jak w Babilonie po wybudowaniu wieży. A Babilon – wszak to było w Egipcie, nieprawdaż? Lub gdzieś tam w pobliżu. Dlatego nazywa ten szmat ziemi Egiptem.
          Amerykanin jest panem. Do niego należy ten kraj, do niego wszystkie kopalnie i huty, i fabryki. Egipcjanie są jego niewolnikami. Niewolnicy murzyńscy w południowej części są wolni od pół wieku – nie potrzebują więcej pracować; lecz biała rasa wypluta przez Europę musi pracować. A gdy nie chce, gdy strajkuje, pan sprowadza karabiny maszynowe. Kilka tuzinów rozstrzela, innych zamyka do domu karnego – wszystko w imię wolności. W Egipcie i w całym kraju.
          Zapewne niektórzy z Egipcjan mają rozum. Składają trochę pieniędzy, później więcej i jeszcze więcej. Stają się w końcu sami Amerykanami i panami. Wolnymi; nie towarzysko równouprawnionymi, co to, to nie – lecz przynajmniej ekonomicznie. A ci są najgorsi, ci najlepiej umieją wyciągać z niewolników ostatnią kroplę soku żywotnego.

*

          Nazwa małego miasta, obok którego Stefan mieszkał, nie brzmiała wcale po egipsku. Ani po angielsku, ani po indiańsku. Brzmiała po niemiecku: Andernach. Mieszkali tu kiedyś przed wielu laty chłopi z Westfalii i znad Renu – nikt już nie wiedział, kiedy to było. Lecz gdy nadszedł przemysł, a z nim Egipcjanie – zaczęli się z owych stron wyprowadzać, jedna rodzina po drugiej. I tylko niewielu dawnych osadników zostało, dwa trzy niemieckie nazwiska; ci także dawno już stali się Amerykanami. Bogatymi panami.
          A przecież miasto inaczej wyglądało aniżeli wszystkie inne dokoła. Nie było baraków drewnianych, nie było chat skleconych z blachy. Porządne domy z cegieł, obrośnięte winem i otoczone ogrodami, jabłonie, grusze, czereśnie. Niskie rasy doskonale pojmowały różnicę. Nie niszczyły niczego, owszem dobudowały domy i ogrody. Czuły się nieco ludźmi w tym Andernach – o wiele bardziej aniżeli gdzie indziej w Egipcie.
          Z dala za miastem leżał cmentarz. I ten miał wygląd niemiecki. Stały tam wysokie dęby i wierzby płaczące. Niemal w środku, wzdłuż małego wzgórza, umieszczone były groby niemieckie. Czytano tam nazwiska: Schmit, Schulze, Huber. Wszystkie nagrobki bardzo proste, ale starannie utrzymane, tak że bluszcz, pokrywający całą ziemię, nigdzie ich nie obrastał. Właściwie cmentarz nie należał do nikogo, do żadnej grupy wyznaniowej i do żadnego szczepu egipskiego. Korzystali z niego wszyscy i płacili za to staremu grabarzowi: on tu był panem. Dwa razy do roku bank miejski wypłacał mu czek, przekazany z Chicago czy z San Francisco. Gdy Niemcy wyjeżdżali, jeden po drugim sprzedawał dom i ogród – lecz cmentarza nie sprzedali. Nikt go sprzedać nie mógł – toteż go nikt nie kupował. Ale ktoś tam z Andernach, któryś tam Schmit czy Huber czy Schulze zostawił poczciwy zapis; procenty z tego zapisu otrzymywał grabarz za swoją robotę. Tak tedy był przedstawicielem zmarłych, którzy sami za siebie płacili, był panem w swoim kraju – i za takiego uważali go też Egipcjanie. Sprzedawał im mogiły, skoro takowych potrzebowali, żądał raz mało, raz dużo, jak mu się żywnie podobało i kazał ustawiać krzyże, nagrobki lub kolumny z własnego warsztatu i wedle swego smaku.
          Był Czechem, zwał się Pawlaczek. Przybył tu dawno, mieszkał tu jeszcze razem z Niemcami i od dawna już był najstarszym w mieście. Czeską swą gwarę zapomniał w ciągu długich lat czterdziestu, potem, gdy przybyli Egipcjanie, znowu z trudem się jej poduczył. Język niemiecki i angielski zmieszał w jednym garnku i zrobił z nich jakąś tłustą papkę. Miał pracownię nagrobków, w której zatrudniał pięciu włoskich kamieniarzy. Miał sześciu ogrodników i tyluż grabarzy.
          Jednym z nich był Stefan.
          Stefan nie był Egipcjaninem. Był Amerykaninem. Zwał się właściwie Howard Jay Hammond, pochodził z Petersham, Mass.; miał lat czterdzieści trzy, gdy mu się to przydarzyło, co jest treścią tego mojego opowiadania.

*

          Człowiekiem, który to spisał, urywkami, tak jak to wydostać mógł ze Stefana, i który po części wmieszany był w te zdarzenia, był Jan Olieslagers z Limburga, zatem obywatel holenderski, lecz Flamandczyk. Z wychowania i kultury zaś był Niemcem. W ciągu wojny działał po stronie niemieckiej, a gdy Stany do wojny się włączyły, uchodził za bardzo podejrzanego. Na prawo i na lewo zaczęto Niemców aresztować. Między innymi wielu dobrych jego przyjaciół. Jan Olieslagers wcale nie tęsknił za więzieniem, uważał tedy za wskazane zniknąć na jakiś czas z Nowego Jorku.
          W ten sposób dostał się do Andernach w Egipcie. W pobliżu miasta była wielka fabryka farb; tam Olieslagers najpierw o pracę zapytał. Znał się tylko słabo na chemii – ale umiał doskonale sprawiać wrażenie, że coś rozumie. Znał, co prawda bardzo powierzchownie dyrektora fabryki, którego spotkał był w Nowym Jorku. Temu zaś wiadomym było, że tytułowano go „doktorem” i że miał coś wspólnego z Niemcami. Zdawało mu się tedy, że miał szczęśliwą rękę, że udało mu się złapać wielkiego niemieckiego chemika, który znał liczne sekrety. Za to można się już jakiś czas nim opiekować – co zależało na tym  j e d n y m  Niemcu? Tu, w Andernach na pewno nie mógł nic nabroić. Oczywiście, że korzystał z tego: płacił nowemu chemikowi ledwie tyle, ile potrzebował na życie; dał mu jednak mały pokoik w fabryce.
          Jan Olieslagers kręcił się po laboratorium i nie ruszył nawet ręką. Pociągnięty wreszcie do odpowiedzialności, oświadczył, że ani myśli pracować pod czyjąś komendą. Musi mieć własną pracownię – i nikomu nie wolno tam zaglądać. I taki wielki był szacunek dla wiedzy niemieckiej tu, jak w całym kraju, że uczyniono zadość jego życzeniom i robiono wszystko, by jak najprędzej mógł osiągnąć wielkie rezultaty.
          Flamandczyk miał dobrą pamięć. Chwytał w lot słowa, przywłaszczał sobie piękne frazesy, zestawił sobie bardzo szybko z książek biblioteki fabrycznej pstrą jakąś uczoność. Potem wysyłał obstalunki – trzeba było sprowadzać ze wszystkich części świata to i owo. Tak mijały tygodnie i miesiące.
          Nie obcował z nikim. Tylko wieczorami wychodził, by sobie nieco kości wyprostować; zazwyczaj dochodził wówczas aż do cmentarza.
          Tam poznał był Stefana.
          Z tego, co zapisał Jan Olieslagers, powstała ta historia. Ludzie są tacy nierozsądni, że pytają zawsze: czy to rzeczywiście  p r a w d z i w a  historia? Jeśli się odpowiada, że tak, są niezadowoleni, bo to przecież nie sztuka opowiedzieć coś, co się naprawdę zdarzyło. A jeśli się odpowie, że nie – to im dopiero nie dogadza. Bo w takim razie, powiadają, to przecież tylko głupie kłamstwa. Mają się za oszukanych – tak czy siak. Ludzie tacy powinni przecież wiedzieć, że nie ma wcale prawdziwej historii. Historię trzeba opowiedzieć – a nie ma człowieka, który by potrafił rzeczywiście opowiedzieć, co było. Każdy sędzia to wie, wie, że nigdy nie było przed jego stołem świadka, który by bezwiednie i przeciw własnej woli czasami nie był się oddalił od prawdy, żadnego, który by nie popełnił krzywoprzysięstwa z punktu najsurowszego widzenia. Poza tym jednak, nie ma wcale dobrej historii, która by nie była prawdziwa. Jeśli się nigdy nie zdarzyła, to mogłaby się była raz zdarzyć – lub zdarzy się jeszcze – jutro lub pojutrze. Streszczę się: dla ludzi nierozsądnych nie napisałem nigdy prawdziwej historii. I z pewnością nigdy historii, która nie była prawdziwa.

*

          Jan Olieslagers spędzał niejeden wieczór z Stefanem na kamiennej ławce pod starą lipą. Stefan miał tajemnicę, to irytowało Flamandczyka. Przeczuwał, że to musiało być coś niezwykłego, pragnął więc wiedzieć co. Lecz Stefan w ogóle niewiele mówił; siedzieli obaj całymi godzinami nie wypowiedziawszy słowa. Olieslagers nie wiedział dobrze, jak się zabrać do tego chłopca. Szukał, szukał i nie znajdował sposobu: Stefan nie pił, nie palił, nie żuł, a z kobietami nie miał nic do czynienia.
          Co Jana Olieslagersa pociągało do Stefana, byłoby mu zaiste trudno wytłumaczyć. Nie miał w sobie nic szczególnie uderzającego, nic, co by go odróżniało w jakimkolwiek kierunku. Gdyby potrzebował kiedykolwiek paszportu, napisaliby: włosy – brązowe, czoło, nos, broda, uszy – zwyczajne. Lecz był przystojny. Coś w nim było, co go czyniło przystojnym.
          Jedno było pewne: było coś, co tego człowieka bezustannie zajmowało. Znajdował się zawsze pod wpływem tej rzeczy; występowała ona czasem silniej, czasem słabiej, ale nigdy go nie opuszczała. Rzadkie były chwile, w których udawało się Janowi Olieslagersowi skierować myśli Stefana na coś innego. Najczęściej, gdy urywkami, bez związku, wyławiał z słabej pamięci Stefana drobne jakieś szczegóły z poprzedniego jego życia.
          W ten sposób dowiedział się, co następuje: pochodził z Massachusetts; rodzice jego byli metodystami. Niewiele się uczył, wcześnie dom opuścił, tłukł się po całym kraju. Był wszystkim, czym być można, nie umiejąc niczego. Chłopcem od windy, zmywaczem naczyń, rozdawcą reklam, palaczem na parowcu, stajennym w Arizonie, bileterem w kinematografie. Pracował we wszystkich możliwych fabrykach, od Vancouver aż do San Augustin i od Los Angeles aż do Halifax. Nigdzie długo nie wytrzymał. Bywało, że wałęsał się czasami jako łamistrajk i włóczęga. Ale teraz, już od dwóch lat przeszło, odkrył był właściwe swe powołanie: ten Job w Andernach podobał mu się; tu już zostanie na całe życie. Przy tych słowach w oczach jego migotały małe płomyki, a po ustach przekradał się z trudem niewyraźny uśmiech. Potem znowu siedział, wpadał w zadumę i nie mówił słowa.
          Olieslagers zrozumiał: tu oto rzecz się kryła. Tu była ciężka brama, siedmiokrotnie zakratowana – a poza nią siedziało zwierzę dziwaczne – tajemnica…
          Potem ogłoszono asenterunek. Wszyscy mężczyźni musieli się zgłosić do wojska – od lat osiemnastu aż do czterdziestu pięciu.
          Stefan stawał się niespokojny, a niepokój ten rósł z dnia na dzień.
          - „Dlaczego nie chcesz zostać żołnierzem?” – pytał go Olieslagers.
          Stefan potrząsnął głową z twardym uporem. – „Nie – mruknął – nie”.
          Innym razem powiedział: - „Ot, co jest: nie chcę stąd odejść”.
          W niedzielę rano zapukał do drzwi laboratorium, a przekonawszy się, że Flamandczyk był sam, zamknął je starannie. Następnie wyjawił swoją prośbę. W środę będzie musiał stanąć przed komisją. Niech mu więc doktor coś zapisze, by czynił wrażenie chorego. Nie chce odejść stąd. Nie może.
          Jan Olieslagers rozważał chwilę, a potem przyrzekł mu pomoc. Postawił tylko jeden warunek: jako nagrodę, Stefan musi mu powiedzieć, co go właściwie tu przykuwa?
          Stefan spoglądał na niego z ukosa nader podejrzliwie. – „Nie” – odpowiedział nareszcie. I odszedł. Nazajutrz Olieslagers odszukał go na cmentarzu. Tym razem długo i mozolnie starał się go namówić, używając wszelkich sztuczek. Lecz Stefan nie chciał nic mówić.
          - „Słuchaj – zawołał Flamandczyk. – Masz tajemnicę. Jestem ciekaw, chciałbym ją poznać. Więc zaufaj mi ją. To cię nic nie kosztuje. A we środę nikt nie będzie mniej zdolny na żołnierza od ciebie”. Stefan uparcie potrząsał głową i odszedł. Następnego poranka zaś całkiem wcześnie już zjawił się w laboratorium. Wyciągnął banknoty z kieszeni, dwieście trzydzieści dolarów oszczędzonych pieniędzy. Flamandczyk wyrzucił go za drzwi.
          Potem, pod wieczór, znów poszedł Olieslagers na cmentarz. Nie znalazł Stefana na zwykłej ławce. Czekał tedy chwileczkę, potem zaczął go szukać. Znalazł go nareszcie, siedzącego na świeżej mogile w zadumaniu. Zawołał go: - „Chodź, Stefanie!"
          Stefan nie ruszył się. Wówczas Flamandczyk zbliżył się, uderzył go po ramieniu. - "Stan! Chodź! Dam ci, czego pragniesz!"
          Grabarz podniósł się powoli. - "Czy zaraz? - zapytał. - Jutro ciągnienie".
          Flamandczyk kiwnął głową. - "Czy rośnie tu gdzieś digitalis?" Stefan nie rozumiał go. - "Chcę powiedzieć: naparstnica". Stefan poprowadził go i zerwał kwiaty według wskazówek Flamandczyka.
          - "Gdzie mieszkasz?" - zapytał Jan Olieslagers. Stefan szedł naprzód. Na środku cmentarza stała mała kamienna trupiarnia. Stefan wyciągnął wielki klucz z kieszeni i otworzył drzwi.
          Weszli. W kącie stało parę łopat i motyk, z tyłu leżały puste worki. Poza tym nic nie było widać. - "Więc tu mieszkasz?" - zapytał Flamandczyk.
          Stefan otworzył drugie drzwi, wiodące do małego bocznego pokoju. - "Tutaj" - odparł.
          Skromne łóżko, mały stół, parę krzeseł, na jednym z nich miednica. Stary kufer, połamane wieszadło, mały piec żelazny. Na ścianach nic nie wisiało.
          - "Czy masz spirytus? - zapytał Olieslagers. - W takim razie zgotuj sobie trochę herbaty z tych kwiatów. Wypij ją przed spaniem". Wyjaśnił mu dokładnie, jak się ma wziąć do rzeczy, i jak się ma zachowywać podczas badania lekarskiego.
          Stefan powtórzył wszystko, głośno i kilkakrotnie. Potem otworzył kufer, wyciągnął pieniądze i jeszcze raz mu je zaofiarował. Flamandczyk potrząsnął głową. - "Daj spokój, Stefanie. Czynię to dla ciebie, bo jestem twym przyjacielem!"
          Wyszedł.
          Na drodze Stefan podążył za nim. W ręku trzymał mały naszyjnik koralowy. - "Czy chcesz pan to, panie?" Jan Olieslagers obejrzał naszyjnik. - "Skąd to wziąłeś? - zaśmiał się. - Od narzeczonej?"
          Stefan kiwnął głową.
          - "A gdzie ona teraz?" - zapytał Flamandczyk.
          - "Umarła" - rzekł Stefan.
          Olieslagers oddał mu naszyjnik. - "Neapolitanka - mruknął Stefan. - Z Egiptu!" Flamandczyk nie pytał go o szczegóły. - "Zatrzymaj sobie to, Stefanie, jako pamiątkę! Nie chcę niczego, wszak powiedziałem ci! Nawet tajemnicy twej, jeśli sam z siebie jej nie powiesz. Nie zapomnij, co masz robić; powodzenia na jutro. Gdyby się przeciągnęło, przyjdź do mnie do laboratorium, choćby późnym wieczorem".
          Potem odszedł wielkimi krokami.

*

          Było już dość późno, gdy Stefan u niego się zjawił. Był blady i drżał, ale na twarzy jego był grymas zadowolenia. - "Wolny!" - zawołał.
          Flamandczyk powinszował mu. - "Siadaj, chłopcze! A teraz czym prędzej wydobędziemy truciznę z ciała, lub przynajmniej uczynimy ją nieszkodliwą!" Nie miał pojęcia, czy to potrzebne, ani co należało uczynić w tym celu. Lecz przypuszczał, że alkohol z pewnością zaszkodzić nie może. A kto wie, czy nie rozwiąże mu języka?
          Zatem zaczął mieszać whisky. Stefan pił, wlewał jedną szklankę po drugiej jakby lekarstwo. Ale nie mówił ani słowa. Flamandczyk był dość rozczarowany, lecz nie dał poznać tego po sobie. Dogadywał mu jak chorej szkapie, nalewał ciągle na nowo: zmusił go do wypicia niesłychanej ilości. Stefan pił.
          Gdy odchodził, podziękował mu. Język jego plątał się, ciało zataczało się, nogi odmawiały posługi. Jednak tylko ciało jego było pijane; to co mówił, brzmiało zupełnie rozsądnie. Olieslagers słyszał, jak upadł na schodach, poszedł za nim i podniósł go. Potem objął go silnie i z trudem zawlókł go do domu. Gdy stanęli u bramy cmentarza, Stefan wyprostował się z wysiłkiem. - "Dzięki, panie!" - rzekł.
         
*

          Nigdy Stefan nie czytywał książki ani gazety. Wszystko, co się działo poza cmentarzem, było mu zupełnie obojętne. Wiedział: gdzieś tam w świecie była wojna. Kto wojnę prowadził, dlaczego i na co, to go nie interesowało.
          Natomiast od owego czasu zajmował się cokolwiek wszystkim, co się tyczyło przyjaciela jego, tak dalece, że nawet stawiał pytania. Co porabia w mieście? Czemu tu bawi? Czy dużo zarabia?
          Olieslagers dawał mu na wszystko odpowiedzi. Jasne, proste, tak że Stefan od razu go zrozumiał. Czuł na pewno, że ten człowiek nigdy by go nie zdradził.
          Ze strony Flamandczyka nie była to chęć zwierzania się. Było to coś innego. Stefan opętany był jakąś myślą - co dzień więcej łaskotała Olieslagersa chęć wydostania jej. Zdawało się, że sam już opętany jest tą manią. Czuł, że pytaniem nigdy do celu nie dojdzie, wystrzegał się tedy, by nie zdradzić tej szalonej ochoty, która jedynie popychała go do codziennych wycieczek na cmentarz. Nigdy już nie zwracał się z zapytaniem do Stefana, nigdy najmniejszej nie czynił aluzji, że wie, iż Stefan ma jakąś tajemnicę. Skoro jednak grabarz go o coś pytał, dawał mu dokładne odpowiedzi, zwierzając mu się niejako całkowicie. "Widzisz, Stefanie - mówił - to jest moja tajemnica. Opowiadam ci to, bo jesteś moim przyjacielem i mam do ciebie zaufanie".
          Stefan przytakiwał głową. Pojmował to dobrze: skoro się ma przyjaciela, trzeba mu ufać. Ale jednak nie powiedział ani słowa.

*

          Nadszedł wreszcie dzień, w którym się skończyło wygodne życie w laboratorium. Dyrektor zawołał do siebie Flamandczyka i powiedział mu, że musi nareszcie zobaczyć rezultaty jego pracy. Niczego dotychczas nie zdziałał, zgoła niczego! Postawił mu więc ultimatum: albo dowiedzie w ciągu najbliższego tygodnia, że chce pracować - o tym, że to potrafi, dyrektor i teraz jeszcze ani chwili nie wątpił. Albo też: każe go zaaresztować. Zasięgnął dokładnych informacji z Nowego Jorku, wie bardzo dobrze, co tam porabiał w ostatnich latach.
          Zatem musi się zdecydować. A niech rozważy, że fabryka wystąpi jeszcze z nowym przeciw niemu oskarżeniem: tym mianowicie, że się tu wkradł, by wydostać tajemnice wojskowo-chemiczne. To niezbędne - bo jakoś wytłumaczyć trzeba pobyt jego w fabryce.
          Jan Olieslagers dziwił się właściwie tylko, że rozmowa ta nie odbyła się już przed miesiącami i zachował cały swój spokój.
          - "Masz pan zupełną rację - odrzekł. - A ponieważ mam wybór jedynie między aresztem lub pozytywną pracą dla pana, byłbym głupcem, gdybym wybrał więzienie. Tylko, że jeden tydzień nie wystarczy. Potrzeba mi czterech tygodni".
          - "Daję panu dwa tygodnie, panie, i ani dnia dłużej - rzekł dyrektor. - Do widzenia!"
          Zatem jeszcze czternaście dni. Flamandczyk był zupełnie zadowolony. Zyskał na czasie - to najważniejsze. Zamknął się w swym laboratorium. Palił. Czytał.
          Wieczorem poszedł na cmentarz. Opowiedział Stefanowi najdokładniej, słowo w słowo, wszystko, co zaszło. - "Muszę odjechać - zakończył. - Gdybym tylko wiedział, jak i dokąd!"
          Rozważał głośno. Stefan czasem kiwał głową, czasem nią potrząsał. Lub też dorzucał słowo, lub wtrącał zapytanie.
          - "Kanada?" - zaproponował.
          Olieslagers zaśmiał się. - "Także prowadzi wojnę. Po tej samej stronie, co Stany, dziś się złączyły. A granica meksykańska tak jest strzeżona, że i pies się nie przekradnie! Nie, muszę już zostać w kraju, ukryć się gdzieś w jakimś wielkim mieście. Gdybym tylko, do stu diabłów, nie był tak znany! Sto tysięcy tajnych agentów węszy w całym kraju, parę milionów szpiegów-ochotników pomaga im - a mnie już od roku prawie szukają!"
          Nie wymyślili niczego. Gdy Flamandczyk się pożegnał, Stefan po raz pierwszy ścisnął mu rękę.

*

          Następnego wieczoru Stefan czekał na niego na ławce.
          - "Zastanawiałem się nad tym, panie - powiedział - nie potrzebuje pan wcale odjeżdżać. Pan może tu zostać!"
          Flamandczyk popatrzył na niego zdziwiony. - "Tu? Gdzie tu?"
          Stefan zakreślił ręką koło w powietrzu. - "Tutaj - powtórzył. - Trzech pomocników wzięto do wojska. Stary przyjmie pana natychmiast; będzie zadowolony, że dostanie pomoc".
          - "Jako co? - zapytał Olieslagers. - Jako grabarz?"
          Stefan kiwnął głową.
          Flamandczyk uśmiechnął się. Nie wydawało mu się to wcale głupie. Grabarz? No, przynajmniej nie trzeba do tego specjalnej wiedzy, jak dla chemika.
          I w okamgnieniu znalazł sposób, w jaki mógł skok ten uskutecznić.
          Dwanaście dni czasu: ba, było to więcej, niż potrzeba!
          Tego wieczoru rozmawiali długo. Nie zapomnieli o najdrobniejszej okoliczności. Tylko co do jednego punktu sprzeczali się: mianowicie, kto miał zapłacić za nowe ubranie, które Stefan miał kupić. Flamandczyk nie chciał się na to zgodzić, lecz Stefan postawił na swoim: kupi je za własne pieniądze.
         
*

          Wcześnie z rana wielki chemik, doktor Jan Olieslagers urządził w swoim laboratorium małą eksplozję, która spowodowała wprawdzie mało szkody, ale za to dużo hałasu. Ludzie zbiegli się i dobijali się do zamkniętych drzwi, był między nimi i dyrektor. Gdy się drzwi nareszcie otworzyły, znaleziono Flamandczyka z zabandażowaną zupełnie głową; zaledwie nos, oczy i czoło widziano.
          - "Co się stało?" - zapytał dyrektor.
          Olieslagers trzymał klamkę w ręku. - "Niech pan wejdzie - odrzekł. - Lecz nikt prócz pana!" Odepchnął innych i zamknął drzwi. "Co się stało? To, co się w każdym laboratorium codziennie stać może! Poparzyłem się!"
          - "Przyślę panu lekarza" - zawołał Amerykanin.
          - "Diabła pan tam przyśle! - odparł Flamandczyk. - Czy sądzi pan, że mam teraz czas zadawać się z lekarzami? Mam jeszcze dwanaście dni, do tego czasu jestem gotów, niech pan na tym polega! Reszta pana nic nie obchodzi; czy ja sobie gębę spalę, to panu może być obojętne!"
          - "Dobrze, panie, dobrze! - zaśmiał się dyrektor. - Jak się panu podoba! Czy potrzeba panu jakiejś pomocy?"
          - "Ani psa nie wpuszczę! - zawołał Olieslagers. - Jeszcze tego mi potrzeba!" Potem zastanowił się: - "O jedno bym tylko prosił, panie! Nie opuszczę teraz laboratorium przez dwanaście dni. Zechciej pan zadysponować, by mi tu przynoszono jedzenie i czego mi potrzeba. By dyspozycje me wykonywano natychmiast".
          Dyrektor kiwnął głową. - "Wszystko się zrobi, panie!" Poszedł ku drzwiom, lecz raz jeszcze się odwrócił. - "Jeśli pan istotnie skończy, nie będzie to szkodą pańską!"
          Jan Olieslagers zamknął za nim starannie drzwi. "Ale jeżeli nie potrafisz wydusić tego ze mnie, to mnie zamkniesz do ciupy, co?" Zasłonił szczelnie okno, potem zdjął chustkę z twarzy.
          Przez dwanaście dni Jan Olieslagers siedział w swoim pokoju, jadł, pił, palił i czytał. Niedużo miał życzeń, lecz dyrektor przysyłał mu whisky, wina, papierosy i różne delikatesy. Bandaż leżał zawsze tuż koło niego, obwiązywał go zawsze starannie, zanim drzwi otwierał.
          Nie dotykał żadnej z rzeczy leżących dokoła na stole. Przyniósł sobie tylko małe lusterko z pokoju sypialnego. Brał je do ręki co parę godzin; obserwował dokładnie, jak mu zarost zaczął się puszczać na brodzie, nad ustami, na policzkach. Stwierdził z zadowoleniem, że jest o wiele ciemniejszy niż blond włosy na czaszce jego, i że rosły o wiele szybciej aniżeli przypuszczał.
          W piątek popołudniu posłał dyrektorowi krótki liścik: "Proszę przyjść do mnie jutro o dwunastej do laboratorium".
          Dyrektor przyszedł... i nie znalazł niczego. Jan Olieslagers znikł wraz ze swymi rzeczami. Dano bezzwłocznie znać policji i zaczęto szukać Flamandczyka z całym wytężeniem we wszystkich czterdziestu ośmiu Stanach. Wszędzie, tylko nie na małym cmentarzu w Andernach.

*

          Jan Olieslagers przeniósł się śród nocy, krótko przed świtem. Stefan oczekiwał go i pomagał mu zaraz przy przebraniu się. Ciężkie buty żołnierskie, grube pantalony, niebieski sweter, surdut, czapka i płaszcz leżały przygotowane. Pracowali kilka godzin nad tym, by to wszystko wyglądało nieco zbrukane, używane. Gdy stary grabarz wyszedł z swego domu, Jan Olieslagers przystąpił doń i zaofiarował mu usługi swe.
          - "Skąd przychodzisz? - zapytał stary. - Kto cię tu przysłał?"
          Lecz nie czekał na odpowiedź, ciągnął prędko dalej: - "Mówisz po niemiecku?"
          - "Tak jest" - rzekł Flamandczyk.
          Stary zacierał skurczone ręce. - "Domyśliłem się! Chcesz się ukryć, co, na czas wojny? Nie mam nic przeciwko temu! Dwadzieścia na tydzień; będę cię nazywał Mike!" Potem zawołał przez krzaki: - "Stefan! Stefan!"
          Ten nadszedł, a stary rzekł: - "Oto nowy. Nazywa się Mike, jak poprzedni. Możesz go zaraz zabrać ze sobą do pracy".
          Stefan wyszczerzył zęby: - "Tak, panie!"
          Lecz stary raz jeszcze ich zatrzymał: - "Gdzie mieszkasz, Mike?"
          Flamandczyk odparł: - "Nie wiem. Czy nie mógłbym dostać izby tamtego Miki?"
          - "Dopieroś przybył? - mruknął stary. - Porannym pociągiem? To mądrze, i zaraz tu? Nie, izby Mike'a nie możesz dostać, on mieszkał w mieście u swojej żony! Musisz sobie wieczorem coś poszukać, już coś tam znajdziesz".
          Nowy Mike zapytał: - "Czy nie ma tu jakiejś pustej dziury?"
          Stary potrząsnął głową: - "Nie. Nic nie ma. Wszyscy mieszkają w mieście. Tylko Stefan tu mieszka".
          Tu Stefan wtrącił: - "Może mieszkać u mnie".
          W ten sposób Jan Olieslagers wprowadził się do Stefana, do małej izdebki obok trupiarni, na samym środku cmentarza w Andernach, w Egipcie.

*

          Urządził izbę nieco wygodniej. Posłał Stefana do miasta, kazał kupić łóżko skromne i kilka innych reczy. Założył też druty i połączył je z drutami w trupiarni, tak że mógł wkręcić małą lampkę. W ten sposób mógł czytać w łóżku.
          Stefan okazywał wyraźnie, że był jego przyjacielem. Wstawał zawsze o pół godziny wcześniej od niego, przynosił wodę, czyścił ubranie i obuwie. Załatwiał wszystkie drobne sprawunki na mieście. Pracowali zawsze razem, ale Stefan pracował za dwóch, gdzie tylko mógł, ułatwiał przyjacielowi pracę, do której tenże nie był przyzwyczajony. W tych tygodniach Jan Olieslagers nie zauważył u Stefana nic nadzwyczajnego, ani najmniejszego śladu czegoś ukrytego.
          Potem, pewnego wieczoru, Jan Olieslagers spostrzegł, że Stefana ogarnął pewien niepokój. Miał wychodne tego popołudnia; po raz pierwszy wybiegł z cmentarza i wałęsał się po ulicach. Broda jego do tej pory bardzo podrosła; nie potrzebował się już obawiać, że go ktokolwiek pozna. Gdy powrócił, Stefan siedział na swym łóżku i mówił sam do siebie. Przed nim stała odkorkowana pełna butelka whisky.
          - "Pijesz, Stefanie!" - zapytałem.
          - "Nie, Mike" - wybąknął Stefan. Nazywał go teraz czasami Mike, tak jak to czynili inni. Potem, po chwili, ciągnął dalej: - "Na zdrowie pana!"
          Wstał ociężale, zupełnie niezdolny do ukrycia swego rozdrażnienia.
          Olieslagers myślał: mam pić. Chce mnie upić. Uśmiechnął się.
          - "Chodź, przyjacielu, napijmy się".
          Zasiedli, mieszali płyny, pili. Stefan ledwie umoczył usta, jakoś mu nie smakowało. Lecz Olieslagers zrobił przyjacielowi przyjemność i pił porządnie. Gawędził najpierw o mieście, co tam widział. Potem mówił o różnych rzeczach, opowiadał o Nowym Jorku i rozmaitych innych miastach. Stefan natężał się bardzo, by słuchać, potem dał temu pokój; to, co w nim nurtowało, nie opuszczało go ani na chwilę. Flamandczyk zaczął powoli czuć lekkie upojenie, przesadzał je umyślnie. Śmiał się, śpiewał, wstał i chwiał się na nogach. Wreszcie udawał bardzo zmęczonego, rzucił się na łóżko. Kazał sobie podać książkę, oświadczył, że chce jeszcze czytać; Stefan musiał mu postawić pełną szklankę obok łóżka. Pił ją powoli, czytając przy tym, podczas gdy Stefan powoli się rozbierał. Olieslagers czuł, jak go obserwował i oka z niego nie spuszczał. Wreszcie książka mu z rąk wypadła, zamknął oczy, ziewnął, westchnął, odwrócił się.
          Udawał, że śpi.
          Stefan usiadł obok jego łóżka. Wziął jego rękę, podniósł ją i wypuścił ją znowu. Dmuchnął mu z lekka w powieki. Potem przekonany, że przyjaciel śpi już mocno, zgasił lampy.
          Olieslagers otworzył powoli oczy. Lecz nie widział nic - było zupełnie ciemno w pokoju.
          Słyszał jednak wyraźnie, jak Stefan się na powrót ubierał, kawałek po kawałku. Najpierw pantalony, potem buty - cicho, cichuteńko - sweter i surdut.
          Teraz Stefan przeszedł przez pokój, otworzył drzwi, wyciągnął klucz. Wyszedł i zamknął drzwi z drugiej strony na klucz. Kroki jego odbijały się, gdy szedł przez trupiarnię, a stamtąd dalej na cmentarz.
          Potem wszystko ucichło.
          Flamandczyk zastanawiał się. Czy miał pójść za nim? Drzwi były zamknięte, ale mógł wyjść oknem. Lecz zanim by się ubrał, Stefan byłby dawno już wyszedł z cmentarza. A potem: było jasne, że Stefan chciał się ochronić przed wszelką obserwacją. Dlatego postarał się o whisky, dlatego...
          A on potrzebował Stefana, ten był obecnie jego ochroną. Musiał nadal zostać jego przyjacielem, a nie stać się wrogiem. Gdyby był całkiem pewny, że Stefan tego nie spostrzeże...
          Lecz on na pewno by to spostrzegł. Był i tak podejrzliwy, a nadto trzeźwy, podczas gdy on sam był dość podchmielony, tak że nie był pewny, czy uda mu się uniknąć wszelkiego szmeru.
          Nie, będzie już lepiej, gdy zostanie spokojnie w łóżku.
          Potem znów usłyszał kroki na dworze, wytężył ostro słuch. Drzwi trupiarni rozwarły się i zamknęły się z powrotem. Coś się działo wewnątrz.
          Chodzenie. Suwanie. I znów nic.
          Mówienie półgłosem; nie mógł zrozumieć, co to było. Znów cicho.
          Trwało to godziny całe. Od czasu do czasu też jakiś szmer, którego zrozumieć nie mógł. A potem mówienie. Zdawało mu się, że to głos Stefana, ale może to tylko dlatego, że przypuszczał, że on tam jest. Nie mógł też stwierdzić, ile tam było osób. Słowa, które ucho jego chwytało, były całkiem oderwane, czasami musiał czekać pół godziny na jedno słowo. A zrozumieć nie mógł ani jednego.
          Nareszcie znowu odgłos ciężkich kroków, otwieranie drzwi prowadzących na cmentarz - tym razem zostały otwarte. I z wolna przebrzmiewające kroki na dworze...
          Jan Olieslagers siedział wyprostowany w łóżku i pracował w wielkim natężeniu jednym zmysłem, słuchem. Gdy już nic nie słyszał, nic a nic zgoła, westchnął. Odetchnął ciężko jakby uwolniony. Patrzył nieruchomo w ciemność, minutami całymi. Potem runął znowu na łóżko. Zasnął.

*

          Stefan stał przed nim, gdy się obudził. Odsunął nieco kołdrę, dotykał ramienia jego z nieskończoną ostrożnością. - "Wstać, panie! - prosił. - Najwyższy czas". Podał mu ubranie, nastawił wody do mycia. Ubierając się Olieslagers przypatrywał mu się: Stefan wyglądał czysto i świeżo umyty. Gdy wyszli do roboty, rzucił szybkie spojrzenie po trupiarni - wyglądało zupełnie tak, jak poprzedniego wieczoru. Z tyłu stare worki w kącie, z przodu łopaty i motyki, które zawsze tam stawiali, a rankiem znowu z sobą zabierali.
          Nic nie zdradzało nocnego zdarzenia. Jedno tylko jednak: leżało tu teraz parę kwitnących gałązek.
          Musieli dużo pracować tego ranka, trzeba było wykopać trzy nowe groby. Podczas gdy łopaty wbijały się w ziemię i wyrzucały gliniaste grudy, coraz głębiej wżerając się w ziemię, Jan głęboko przemyśliwał. Przeszukiwał pamięć swą, kontrolował każdą minutę od chwili, w której wczoraj wieczorem wrócił do domu. Lecz poszukiwanie było daremne - nie znajdował nic uchwytnego. Stefan chciał go upoić, to było zupełnie jasne, pragnął tego tylko w tym celu, by mocno usnął i nie zauważył niczego, co się tej nocy obok działo.
          Ale co się tam działo? Stefan odszedł i powrócił po dłuższym czasie. Z kimś? Z jednym? Z dwoma? Słyszał kroki, lecz nie mógłby był powiedzieć, ilu tam było ludzi. Słyszał, jak mówiono, ale tylko parę niewyraźnych dźwięków w długich odstępach, i raz tylko poznał był wyraźnie głos Stefana. Z tym wszystkim: Stefan miał odwiedziny. Bo aczkolwiek Stefan dość często mówił sam do siebie, będąc samiuteńkim, to wszakże było zupełnie pewne, że było to zawsze tylko cichuteńkie szeptanie, raczej tylko poruszanie ustami dla ułatwienia ciężkiego myślenia.
          Stefan miał odwiedziny, to było pewne, i do tego odwiedziny, które koniecznie chciał utaić. I to był też powód, który go przywiązywał do tego ogrodu mogił w Egipcie - te nocne odwiedziny w trupiarni.
          Jak to brzmiało: "te nocne odwiedziny w trupiarni!" Jan Olieslagers uśmiechnął się; gdy się mieszka tuż obok, nie było w tym nic strasznego. Trupy zawsze składano na mary w małej kaplicy na drugim końcu cmentarza. Tylko w rzadkich razach, po wypadkach, samobójstwach lub zbrodniach używano trupiarni. Od kiedy on tu był, umieszczono tam tylko raz jeden trupa starego człowieka i to tylko po południu przez dwie godziny. Trupiarnia nie była więc w gruncie rzeczy niczym innym aniżeli pustym lokalem, którego można było przy okazji używać do...
          Ale który pusty lokal nie może również służyć do tego?
          Jan Olieslagers zastanowił się nad wszystkim, co o Stefanie wiedział. Nigdy go nie widział rozmawiającego z kimś obcym. Prawda, patrzył się na każdą kobietę i na każdą dziewczynę, uśmiechał się przy tym cicho do samego siebie, ale nigdy z żadną nie mówił i nie znał żadnej. Mówił przy okazji ze starszym grabarzem i z innymi pomocnikami, ale tylko o sprawach najpotrzebniejszych, o tym, co było właśnie niezbędne do pracy. Jedynie z nim rozmawiał czasami o innych sprawach.
          A jednak to jedno było pewne: nie był on jedynym przyjacielem Stefana. Stefan miał innych jeszcze. Rzadkich, tajemniczych przyjaciół.
          Silniej niż kiedykolwiek Flamandczyk uczuł gorącą żądzę: musiał rozwiązać tę zagadkę. Musiał odsłonić, co wypełniało mózg człowieka, pracującego obok niego.
          W dniu tym mało ze Stefanem mówił. Myśl poznania jego tajemnicy już go nie opuszczała, zagnieździła się w nim, opętała go. Dniem wałęsał się jak senny, nocą leżał bezsenny w swym łóżku, zawsze dręczony myślą: muszę to odsłonić. A męka ta stawała się dotkliwsza z każdą godziną; tajemnica drugiego pożerała jego mózg.
          Stefan dobrze to widział. Gapił się na niego z ukrytą trwogą całymi minutami.
          Raz podczas pracy wbił łopatę w ziemię i zapytał nagle: - "Co pana dręczy, panie?"
          Jan Olieslagers odpowiedział: - "Czemu miałbym kłamać? To samo, Stefanie, co ciebie dręczy!"
          Stefan nic nie odpowiedział. Stał nieruchomy. Wreszcie głuchy jęk wydobył się z jego piersi.
          Ale ani słówka. Ani najmniejszego słówka.
          Wieczorem, gdy Stefan przygotowywał jedzenie, Flamandczyk ustawił kuferek swój na łóżku. Otworzył go, szukał wśród rzeczy i wyciągnął przyrząd swój do golenia. Otworzył skrzyneczkę, ześrubował aparat, bawił się nim. Ładna rzecz, pozłacana, świecąca się...
          Potem zastanowił się: o co mu właściwie szło? Musiał namyślić się, zanim sobie przypomniał - ach tak, chciał to dać Stefanowi:
          - "Stefanie! - zawołał. - Chodź tu!"
          Wsunął mu tę rzecz do ręki: - "Weź, to ci zrobi przyjemność. Nie potrzebuję tego teraz. Ale ty golisz się codziennie, a brzytwa twoja już jest zużyta i wyszczerbiona".
          - "Nie, nie!" - wybełkotał Stefan.
          Olieslagers obstawiał przy swoim: - "Musisz wziąć, co ci daję. Czy nie otrzymałem od ciebie wszystkiego, co noszę na sobie? Czy nie jestem przyjacielem twoim?
          Stefan nie dziękował wcale. Jedli w milczeniu i milcząc ułożyli się do snu. Następnego ranka zaś Flamandczyk z łóżka swego widział, jak Stefan otworzył skrzynkę, wyciągnął nową brzytwę i ogolił się z wielkim upodobaniem. Każdą część z osobna starannie potem wyczyścił.
          - "Podaj mi kuferek!" - rzekł Jan Olieslagers. Wyciągnął zeń puszkę od pudru i pudełko z mydłem. - "To, Stefanie, zapomniałem. To do tego należy".
          Musieli porządnie pracować w tych dniach. Jeszcze jednego pomocnika wzięto z wojska; zdawało się, że umiera więcej ludzi niż zazwyczaj. Musieli wyjść do pracy wczesnym rankiem, zasypywać groby otwarte, wykopywać potem nowe jamy i spuszczać trumny: obrzędy pogrzebowe trwały bardzo krótko. Późnym wieczorem dopiero byli gotowi. Pamiętali zazwyczaj nazwiska tych, których pogrzebali w ciągu dnia; podczas kolacji powtarzali je sobie na znak tęgej pracy, której dokonali. Potem znowu o nich zapominali.
          - "Orlando Gambi, 58 lat; Jan Srba, 22 lata; Ferencz Kovacz, 60 lat" - wyliczał Jan Olieslagers.
          Stefan kiwnął głową.
          - "Anka Savicz, 19 lat; Alessandro Venturini, 78 lat; Ossip Si..."
          - "Tak, tak! - mruknął Stefan i nalał herbaty. - Jedenastu dziś, jedenastu".
          Flamandczyk czuł pracę we wszystkich kościach. Mało tylko spał w ostatnim tygodniu, upadał ze zmęczenia.
          - "Czy usiądziemy jeszcze trochę na naszej ławce?" - zapytał Stefan. "Nie! - odparł Jan. - Wolę się położyć".
          - "Dobrze! - rzekł Stefan. - Ja także".
          Rozebrali się. Olieslagers widział jeszcze, jak Stefan się krzątał, szczotkował ubrania, czyścił buty. Potem i on się położył; Flamandczyk słyszał cichy jego oddech, wreszcie jak zawsze, szeptanie wśród snu.
          I sam też usnął snem głębokim.
          W środku nocy obudził się. Słyszał coś, nadstawił uszu, z trudem spędził sen z powiek. Ktoś tam mówił. Nasłuchiwał ku łóżku Stefana - nie, to nie stamtąd głos dochodził. Teraz znowu nic, potem nagle dwa, trzy słowa urwane. Tuż obok, w trupiarni. I był to głos Stefana.
          Zrzucił kołdrę, wysunął nogi, usiadł na skraju łóżka. Teraz słyszał obok kroki, wleczenie i suwanie. I raz jeszcze jakieś słowo Stefana.
          Co ten człowiek tam mówił?
          Potem otworzyły się drzwi trupiarni - słyszał kroki na dworze. W okamgnieniu zerwał się, poleciał do okna, otworzył je. Wówczas ujrzał Stefana, kroczącego przez noc letnią. Dźwigał na rękach swych coś ciężkiego, zawiniętego w białe prześcieradła - ach, to kobieta!
          I Jan Olieslagers zrozumiał w dziesiątej części sekundy: "Anka Savicz - mruknął. - 19 lat. Anka Savicz"...
          Ściskał rękoma ramę okienną jakby do niej był przykuty. Czuł chłód nocny na ciele swym, wygrzanym w łóżku. Dreszcz po nim przeszedł, dzwonił zębami. Nadsłuchiwał.
          Wreszcie znowu kroki Stefana. Odwrócił się na wpół, lecz Stefan nie wracał jeszcze - kroki obchodziły trupiarnię. Potem coś się podnosiło i zgrzytało, to dźwignia starej studni. I woda wpływająca do kubła.
          Tarcie i szczotkowanie. Pluskanie wody. I znowu kroki. Teraz drzwi trupiarni rozwarły się i znowu zamknęły. Trzy kroki... drzwi izby otworzono.
          Nie widział Stefana, nie mógł niczego rozpoznać w ciemności. - "Anka Savicz - szepnął. - Gdzie ona?"
          Z ciemności głos odpowiedział: - "W domu".
          Zrozumiał to. W domu - u siebie - w trumnie - w grobie...
          Nie odpowiedział. Położył się do łóżka, głowę zagrzebał w poduszkach, podciągnął kołdrę. W skroniach jego tętniło, usta kurczyły się.
          Potem ścisnął zęby. Spać - pomyślał - spać, spać!

*

          Zrozumiał to jakoś Stefan, że musi nareszcie złamać milczenie. Lecz nie stało się to ani nazajutrz, ani w dzień następny. Jednak zdawało się Flamandczykowi, że Stefan czeka tylko na to, a nawet doprasza się, by go zapytano. Nie pytał się. Darował mu parę jedwabnych krawatek, skórzany pas, piękny nożyk, różne drobnostki: oczy Stefana świeciły się. Siedział z nim na ławce wieczorem po pracy; opowiadał mu długie historie - zdawało się, że jego przyjaciel, przez tyle lat samotny i zamknięty, uczył się nareszcie z wolna przysłuchiwać się, a może i mówić samemu.
          Potem, gdy Stefan jął opowiadać, szło to ciężko i z niezmiernym wysiłkiem. To, co Jan Olieslagers spisał na kilku stronicach, było owocem wielu tygodni. Stefan zupełnie nie rozumiał związków -  najprostsze pytania tak go czasem mieszały, że nie był w stanie odnaleźć wątku. Aczkolwiek zjawisko duchowego jego życia rozwinęło się zupełnie logicznie i konsekwentnie - Stefan nie miał najmniejszego pojęcia o tym rozwoju. Nie, jakoby stał wobec niezrozumiałej jakiejś zagadki: owszem, wszystko wydawało mu się zupełnie naturalne, a nawet jedynie zrozumiałe i słuszne. Lecz nie miał zgoła zmysłu dla przyczyn i skutków, nie umiał nawet częstokroć odróżnić rzeczywistego zajścia od rzeczy przeżytej jedynie we własnym mózgu. Poza tym niektóre z ubocznych zupełnie zdarzeń wryły się w pamięć jego, podczas gdy inne, nader ważne fakty tak dalece stały mu się obce, że próba przypomnienia ich sobie była beznadziejna. Nie mógł sobie Stefan przypomnieć nazwiska własnego ojca ani matki, natomiast pamiętał nazwisko nauczyciela szkolnego, u którego sam nigdy nauki nie pobierał. Zatrudnienia jako zmywacz naczyń w hotelu St. Louis - miejsca, w którym trzech dni nawet nie wytrwał, w którym to czasie nic nadzwyczajnego nie zaszło - nie zapomniał; owszem, mógł dokładnie opisać, jak wyglądał pokój, w którym pracował, kto obok niego był zajęty, a nawet umiał narysować inicjały, umieszczone na talerzach, chociaż to wszystko odbyło się już przed jedenastu laty. Natomiast nie umiał powiedzieć dwóch zdań o życiu swym jako kowboj w Arizonie, chociaż spędził tam prawie rok cały i to niedługo, zanim obrał zawód grabarza.
          Z tego, co Stefan mu opowiadał, Jan Olieslagers co wieczór spisywał sobie notatki, a co nocy porządkował i sortował rosnący materiał. Zdawało mu się, że pracuje nad starożytnym jakimś rękopisem, napisanym według dziwnego jakiegoś klucza, którego żaden człowiek nie znał. Musiał niejako rozszyfrować żmudnie literę po literze, następnie zestawiał słowa, a wreszcie odgadł sens całego zdania.
          Prawda, że Flamandczykowi praca ta sprawiała wielką przyjemność - podobnie jak owemu badaczowi, któremu udało się odkryć w lesie dziewiczym szczególny, straszliwy kwiat. Kwiat, którego nazwę niewielu zna i który rzadko tylko, raz w ciągu stuleci ktoś widział: "Nekrofile" - oto nazwa tego kwiatu.
          Prokurator mówiłby zapewne o zbrodni, lekarz o obłąkaniu. Jan Olieslagers nie upatrywał w tym ani jednego, ani drugiego. Myśl osądzenia postępków Stefana z punktu widzenia moralnego lub estetycznego wcale mu się nie nasunęła. Zrozumiał, że jedna tylko była droga, by je pojąć: trzeba było myśleć mózgiem Stefana i czuć jego duszę.
          I o to się pokusił.
          W ten sposób to, co spisał Flamandczyk - mimo wszelkie braki i błędy - jednak o wiele bardziej wyrosło z duszy Stefana aniżeli Olieslagersa.

*

          Howard Jay Hammond z Petersham Mass., mało wiedział o kobietach. W czasie, gdy jeszcze był palaczem na jeziorze Michigan, raz w towarzystwie kolegi odwiedził dom publiczny. Po latach, gdy pracował w kopalni węgla w Kansas, znowu nawiązał stosunek z kobietą. Mieszkał wówczas w izbie żonatego kolegi. Ten był górnikiem, jak się należy, i pracował zawsze nocami w kopalni. Hammond zaś pracował raz w dzień, raz w noc. I stało się to jakoś samo z siebie, że kobieta nocą znalazła drogę do niego, tak jak za dnia do męża. Nie była wcale młoda ani piękna - wcale nie.
          Raz lub dwa razy jeszcze w życiu przez czas krótki znał się z jakąś kobietą. Lecz nigdy nie obudziło się w nim uczucie jakiejś rozkoszy, uciechy lub miłości jakiegokolwiek rodzaju.
          To wszystko obudziło się i żyło dopiero, gdy z Howarda Jay Hammond stał się grabarz Stefan.
          Pewnego poranka słońce wiosenne oświetlało młode liście, Stefan stał w jamie, do której właśnie spuścił był trumnę. Zazwyczaj nie słuchał wcale tego, co mówił duchowny - tego poranka uważnie się przysłuchiwał. Zdawało mu się, że ten człowiek wygłaszał coś szczególnego, coś, co dla niego właśnie było przeznaczone. Pastor mówił tak, jak się zwykle przemawia nad otwartym grobem. Potem dopiero przyszło to, co było przeznaczeniem dla Stefana.
          Ach, jakiż żal rodziców i niepocieszonego wdowca! Ach, tych dwoje małych pozostawionych sierot! Ach, ten kwiat rodu kobiecego, złamany w tak młodym wieku przez szorstką zawieruchę! Pobożnemu człowiekowi aż głos się zmieniał; ocierał usta, łkał bardzo pięknie i przedstawiał boleść krewnych, przyjaciół i całej gminy. Malował obraz młodej tej kobiety, cnoty jej duszy; dobroczynność i nabożność, miłość ku dzieciom, mężowi, rodzicom. W gorących barwach sławił dobroć, piękność i rzadki wdzięk zmarłej.
          Ta mowa spowodowała wszystko. (Jan Olieslagers zanotował: "Czy ów duszpasterz kiedykolwiek zrozumie, że odegrał tu rolę wielkiego Galeotto? Najnikczemniejszego rajfura wszech czasów?")
          Ów frazes wrył się w pamięć Stefana: "dobroć, piękność i rzadki wdzięk zmarłej". Powinien był zasypać grób tego wieczora. Stał w jamie, wykładał wianki i kwiaty spoczywające tymczasem na trumnie. I spostrzegł, że niektóre śruby u trumny rozluźniły się.
          To się nieraz zdarzało. Mechanicznie wyciągnął z kieszeni śrubnik, by je mocniej zakręcić. Lecz włożył narzędzie to do innych śrub, nie wkręcał ich, lecz je rozkręcał. Nie czynił tego on, coś w nim to czyniło. Otworzył wszystkie śruby i podniósł wieko trumny.
          Potem spoglądał nieruchomo na zmarłą.
          Jak wyglądała? Dawno to Stefan zapomniał, prawdopodobnie już po kwadransie. W pamięci jego żyły tylko banalne słowa duchownego i tylko nimi umiał opisać ją przyjacielowi: "dobroć i piękność i rzadki wdzięk zmarłej".
          Stefan spoglądał na zmarłą kobietę. Faliste pasmo włosów spadło jej na twarz, odsunął je. (Kolor? - Nie, koloru nie pamiętał.) Lecz twarde palce jego dotknęły bladego policzka. Głaskały twarz - jedna ręka wpierw, potem druga. Wreszcie zamknął trumnę. Zakręcił mocno wszystkie śruby. Wyszedł z grobu, zasypał go.
          Oto był pierwszy romans Stefana w ogrodzie miłości.
         
*

          Do owego czasu Stefanowi było obojętne, kogo chowano. Coś umarłego leżało w trumnie i to należało przykryć ziemią.
          Obecnie zaś zaczął się przysłuchiwać słowom, jakie wygłaszano u grobu. Lub też dość często, nie u grobu, ale w małej kapliczce na północnym końcu cmentarza. Niejeden obrzęd uroczysty tam się odbywał; następnie trumny, złożone na marach, często tam przez noc zostawiano, by je nazajutrz z rana dopiero pochować w obecności najbliższych krewnych.
          A czasami były to młode kobiety i dziewczęta.
          Był on jedynym pomocnikiem, mieszkającym na cmentarzu. Jego obowiązkiem więc było co wieczór przed spaniem doglądnąć jeszcze wszystkiego. Musiał też być i w kaplicy.
          Chodził więc do kaplicy. Stawał blisko przy trumnie, przypatrywał się zmarłym kobietom. Układał kwiaty, wygładzał fałdy koszuli śmiertelnej.
          I z wolna, niezmiernie z wolna, w długich nocach uczył się, niby niedorostek, miłosnych czułości.
          Uczył się u cichych nauczycielek. U cichych, łagodnych, dobrych...
          Szorstkie dotknięcie twardych rąk jego zmieniało się w delikatne głaskanie; z ust jego wydobywały się nieświadomie czułe dźwięki. Czasem nawet słowo jakieś.
          Dotykał tych bladych policzków, czoła i rąk także.
          Lecz nigdy nie podnosił powiek.
          Samo z siebie wszystko to przyszło. Nigdy nie zamierzał z góry czynić to lub owo: czynił wszystko bez planu - i uświadamiał sobie dopiero, gdy się stało.
          Ręka jego głaskała szyję i kark. Palce jego drżące odsuwały bieliznę, przesuwały się trwożliwie po łonie.
          Potem raz jeden głowa jego się nachyliła. I usta jego całowały.
          Nie wiedział, co to było, co po raz pierwszy ucałował. Może ramię - może lico - albo...
          Nie wiedział tego. Było to czymś bardzo wielkim w życiu jego, lecz nie wiedział, co to było.

*

          Stefan ścinał kwiaty na cmentarzu i przynosił je na noc oblubienicom swym. Usuwał inne kwiaty i wkładał im do ręki  w ł a s n e.
          Dawniej, gdy jeszcze żyły, kobiety te należały do innych ludzi. Do rodziców, do małżonków, do narzeczonych. Obecnie zaś już do nikogo. Tylko do niego.
          Stefan odczuwał to bardzo silnie: do niego przychodziły, do niego należały, do niego samego na całym świecie.
          Lecz nie było to uczucie tyrańskie, nie było w nim chęci panowania. Nie były to stworzenia, którym rozkazywał jego kaprys, lecz rzadkie istoty, którym służył.
          A które - jednak były jego istotami. Należały do niego, do niego jedynie.

*

          Pierwsza, która zaprosiła go na noc ślubną, była młodą, czarną. Tyle wiedział, że miała czarne włosy - nazwiska jej nie pamiętał. Nie leżała w kaplicy, ale w swej trumnie. Spoczywała już w otwartym grobie. Stefan poszedł do niej w nocy. Otworzył wieko, a była to praca bardzo uciążliwa, gdyż trumna była tania i w złym gatunku, a obok śrub użyto też złych gwoździ, które się wykrzywiały.
          Czarnowłosa leżała bez ruchu. Dał jej swe kwiaty. Głaskał ją i pokrywał delikatnymi całusami. Rozmawiał z nią cicho.
          Wtedy poprosiła go: "Weź mnie z sobą".
          - "W jaki sposób cię prosiła?" - zapytał Jan Olieslagers.
          A Stefan odparł: - "Prosiła".
          - "Więc usta jej się poruszały?"
          Stefan potrząsnął głową.
          - "W takim razie prosiła oczyma?"
          Ależ nie, nie - nigdy powiek nie podnosił, nigdy.
          - "Więc jakżeż cię prosiła, Stefanie? Jakżeż?"
          Ale nie można było wydostać innej odpowiedzi: - "Prosiła mnie, prosiła".
          Prosiła go, więc ją podniósł i zaniósł po cichych drogach cmentarza aż do trupiarni. Ułożył ją na starych workach...
          Oto było ich łoże weselne.
          Ale obsypał je narcyzami. Zmarłe kobiety lubią kwiaty.
          Ta była pierwszą, ta czarna. Potem była jedna, zwała się Carmelina Gaspari - oto owa, która darowała mu łańcuszek koralowy.
          - "Darowała ci?"
          Stefan kiwnął głową.
          - "Jakżeż? W jaki sposób? Jak ci ten łańcuszek darowała?"
          Tego nie wiedział. Bezradnie toczył oczyma dokoła. - "Darowała... mi... go..."
          Przyszła blondynka. I ruda. Jedna nazywała się Milewa, inna znów...
          Nie potrzebowały już prosić. Stefan wiedział już. Wychodził nocą, do grobu lub do kaplicy. Brał swego trupa, zanosił go do trupiarni... na tę jedną noc.
          Nigdy nie zapomniał o kwiatach.
          I dziwne: mówiły mu, jakich pragnęły kwiatów. Róż chciała jedna, lecz tylko czerwonych. A druga: lilii śnieżystych o wysokich łodygach, takich jakie rosły za domem starego Pawlaczka. Ta żądała jaśminu, owa wielkich dzwonków, pnących się nad pracownią kamieniarzy. Ciemnoniebieskich irysów z starych grobów niemieckich, kwiecia lipowego z drzewa stojącego nad ławką, lub złocienia rosnącego obok bramy.
          Lecz nigdy żadna nie chciała tuberozy.
          "Mówiły" mu to - tak jak go "prosiły", jak mu "darowały". Mówiły językiem zmarłych, a Stefan je rozumiał.

*

          Stefan był dzieckiem, gdy przybył do Andernach w Egipcie.
          Kobieta zrobiła zeń chłopca - i ta żyła dalej w jego sercu - z swą "dobrocią i pięknością, z rzadkim wdziękiem zmarłej". Wówczas po raz pierwszy patrzeć się nauczył zdumionymi oczyma.
          A z chłopca wyrósł młodzieniec, w cichych nocach kaplicy. Nauczył się snów zmarłych.
          Obecnie Stefan był mężczyzną - teraz wiedział. Wiedział silnie i pewnie.
          Tam w świecie - tam może było inaczej. Tego nie rozumiał. To go nie obchodziło, jakkolwiek tam było. Jego świat był tu, na cmentarzu w Andernach.
          Świat ten stworzony był dla niego i do niego tylko należał. Bezwzględnie i bez sprzeciwu.
          On, Stefan, był jedynym tu panem.
          Lecz potem odsłoniła mu się nowa tajemnica.
          Nie badał jej jednak nigdy, nie łamał sobie nigdy głowy, tak jak to czynił przyjaciel jego Flamandczyk. Jak kwiaty ogrodu mogilnego dookoła otwierały mu się wszystkie zagadki. Rozwarta róża uśmiechała się doń o jakiejś godzinie pewnego dnia. Nic mu się nie wydawało dziwne lub cudowne. Wszystko było takie jawne, proste, naturalne. Tylko kwiecia się rozwierały: oto było wszystko.
         
*

          Flamandczyk myślał:
          Bywają tacy, których miłość jest tak silna, że wyrasta poza życie, aż do królestwa śmierci. Tak silna, że na krótką chwilę przywołuje zmarłych z powrotem do życia. Wielu poetów to opiewało. Helge, ów, co zabił Hundinga, musiał wrócić z krainy zmarłych, do owego pagórka, w którym go oczekiwała Sigrun. Musiał, musiał, ciągnięty wielką jej miłością. Zmarłego ściskała małżonka przez noc jedną.

"Łoże gotuję,
Helge, dla ciebie,
Potomku królów,
Rzuć wszelki żal.
Wyniosły, spocznę
W twoich ramionach,
Tak jak za życia
Byłam już twą!"

          A bohater odpowiedział:

"Już niemożliwym
Nie nazwę niczego,
Ni teraz, ni kiedy,
Księżniczko ma.
Boć w nieżywego
Leżysz objęciu,
Wzniosła ty, piękna
Córo Hagena -
A jednak żyjesz
Dziewojo jasna!"

          I przyszła mu na myśl matka w "Koszulce pośmiertnej", która noc w noc przywoływała synka swego - tak samo jak Sigrun małżonka. Lenora, która o świcie wyrywała się z dzikich snów, przyciągnięta przez zmarłego Wilhelma. Twory Poego, cienie Ligeia i Morella, które - rzecz dziwna - nie są niczym innym jak zmienionymi imionami dla jego "Lost Lenore".
          Jan Olieslagers nie potrzebował ani podań, ani poematów. Słyszał dość często o takich wypadkach, a jeden przynajmniej znał sam wcale dobrze. Sprawę kuzynki swej. Była młoda, liczyła zaledwie lat osiemnaście, gdy mąż jej, przystojny porucznik, zmarł po wypadku na wyścigach. Jako wdowa była bardzo cicha i spokojna, nie robiła wielkich historii, wiodła, ot, takie, szare życie. Tylko - dwudziestego każdego miesiąca pod wieczór zamykała się w małym pokoju indyjskim swego rodzicielskiego domu. W tym dniu i w tym miejscu niegdyś się zaręczyła. A potem wśród zmroku, zjawiał się oblubieniec. Miłość jej wyczarowywała go z krainy zmarłych i wskrzeszała na krótką godzinę. Mało osób tylko o tym wiedziało: rodzice, kuzyn i kilku przyjaciół.
          Była zupełnie zdrowa i normalna, ta kuzynka jego. Ani najprzelotniejszą myślą nie wyfruwała nigdy ponad życie codzienne. Tylko ta jedna godzina w miesiącu...
          Później, w dziesięć lat później poznała innego, wyszła za niego, od tego czasu nigdy nie przychodziła więcej do owego małego pokoju. Miała troje dzieci, była dość szczęśliwa.
          Ale nie zapomniała o tym, co było. Gdy w długich odstępach spotykała się ze swym kuzynem, mówiła z nim o tym. Tylko z nim jednym.
          Wówczas on przypominał jej szeptem wiersze Novalisa:

"Porwij mnie, luby, potęgą tchnienia,
Bym mogła usnąć w ramionach cienia.
Czuję, jak śmierci odradza mnie wiew,
Jak w balsam i eter przemienia się krew.
Dnie spędzam pełna odwagi i wiary,
A nocą święte palą mnie żary".

          Nie odpowiadała nic. Podawała mu rękę w milczeniu.
          Jan Olieslagers często o tym myślał w tych nocach. To wszystko opierało się na uczuciu, które nie dopuszczało innej myśli i innych wrażeń. Nieszczęśliwi - ach, czyż oni nie byli raczej bardzo szczęśliwymi? - opętani byli tym jednym dzikim ogniem, przeczyli śmierci, kuli żelazną wolę życia, rodzili z siebie na nowo utraconych umarłych, znajdowali jak Orfeusz klucz do bramy cieni, by szukać Eurydykę.
          Wielka wola życia sięgała aż do krainy zmarłych. Oto cała tajemnica.
          Lecz tu rzecz miała się zupełnie inaczej.
          Stefan był królem w ogrodach śmierci. Ale teraz jego moc z każdym dniem się zwiększała i stawała się tak wielka, że obejmowała wszelkie objawy życia.
          Stało się to, gdy chowano braci Stolińskich, dwóch polskich robotników ziemnych, którzy zginęli wskutek eksplozji. Wówczas spojrzenie Stefana padło na bardzo młodą dziewczynę, stojącą tuż obok grobu. Patrzył się na nią długo, a potem uśmiechnął się do niej.
          I już wiedział: "Ta przyjdzie do mnie. Ta do mnie należy".
          Od tego czasu obserwował dokładnie rzędy żałobnych gości, których dawniej nie obdarzał najkrótszym nawet spojrzeniem. Choćby się jakaś kobieta ukrywała poza czarnymi katankami i spódnicami - Stefan odnajdywał ją przecież.
          I widział kobiety i dziewczęta, które przychodziły na cmentarz, by zdobić groby. Patrzał się na każdą, mierzył ją długo spojrzeniem.
          Czasem uśmiechnął się; było to wówczas, gdy czuł: "Ta do mnie przyjdzie". Nawet gdy się wybierał z rzadkimi odwiedzinami do miasta, oglądał się za kobietami. Wzdłuż ulic, przez drzwi i okna. "Oto ta - szeptał - ta, ta!"
          Wielki dzień jego atoli nadchodził przed Wielkanocą; był to dzień zmarłych. Wszystkie groby wówczas zdobiono, u wszystkich stały płaczące kobiety. Wtedy to Stefan chadzał drogami, godzinę po godzinie, zatrzymywał się przez krótką chwilę, odwracał się i uśmiechał.
          Wielki targ miłości - dużo dobrego towaru. Lecz jeden tylko wiedział o tym - on, Stefan.
          Czy rzeczywiście on tylko?
          Zdawało się, jakoby i inne o tym wiedziały kobiety i dziewczęta.
          Wiedziały? - nie, nie wiedziały. Ale czuły, przeczuwały coś strasznego. Było to w związku z spojrzeniem grabarza, z jego uśmiechem.
          Z czasem Jan Olieslagers często obserwował to spojrzenie i ten uśmiech. Obserwował je dokładnie, o wiele dokładniej niż ktokolwiek inny. Lecz aczkolwiek był jedynym, który znał ich znaczenie, jednak nie umiał zgoła wyjaśnić sobie, jak to było możliwe, by na kimkolwiek wywarły najmniejsze choćby wrażenie. Owe spojrzenie nie miało w sobie nic przerażającego, ów uśmiech nic szatańskiego. Było to ciche, życzliwe spojrzenie i dobrotliwy uśmiech.
          A jednak - jakimś szczególnym zmysłem kobiety i dziewczęta pojmowały. Nawet pół-dzieci, jeszcze pojmowały małe dziewczątka o długich włosach i w krótkich spódnicach.
          W kaplicy, podczas modlitwy pewna młoda niewiasta zemdlała pod tym spojrzeniem. Zdarzyło się to tylko raz jeden i Olieslagers przypuszczał, że mogło to mieć i inną przyczynę. Mogło. Ale to było pewne, że dziewczęta umykały, gdy Stefan nadchodził. Że dzieci - o nie - chłopcy nigdy, ukrywały się za spódnicami matek, że młode matki czyniły znak krzyża na jego widok. Nawet stare kobiety bały się, trwożyły i wydawały krótkie okrzyki.
          I doszło do tego, że dziewczęta uciekały do domu, skoro Stefan szedł ulicą. Czy w mieście o tym mówiono? Olieslagers nie mógł stwierdzić z stanowczością, gdyż unikał rozmów o tym przedmiocie. Lecz Stefan sam opowiadał mu, że wówczas, gdy kupował dla niego ubranie, panny sklepowe się pochowały, bo nie chciały go obsługiwać. Uczynił to potem pewien młody człowiek, który obchodził się z nim nader uprzejmie i kpił sobie z niebywałej głupoty kobiet.
          - "Co ty o tym myślisz?" - zapytał Jan Olieslagers.
          Stefan odparł: - "Wiedzą to, wiedzą, że przyjdą do mnie".
          Raz tylko szczególna ta trwoga spowodowała Stefanowi pewną przykrość.
          Wracając z pracy, zauważył Stefan u pewnego grobu młodą parę - rekruta i dziewczynę. Stali tyłem do niego odwróceni, zrywali liście powoju. Nagle, jak gdyby uczuła była spojrzenie jego, młoda dziewczyna szybko się wyprostowała, odwróciła się i wydała okrzyk. Żołnierz, który słyszał ten krzyk trwogi i widział, jak narzeczona jego blednie i drży, zapytał: "Co? Co?" Wskazywała na Stefana i szepnęła: - "Ten tam! Ten!" Wówczas żołnierz podszedł do Stefana z zaciśniętymi pięściami i ryknął nań: - "Przeklęty łajdaku, jak śmiesz narzeczoną moją..." Lecz nie dokończył zdania. Stefan nie odpowiedział ani słowa, a spojrzenie jego było tak ciche i łagodne, że nikt zgoła nie mógłby się w nim dopatrzeć czegoś bezczelnego lub ubliżającego. Żołnierz zamilkł, opuścił ręce i wybełkotał: - "Przepraszam pana, bardzo żałuję!" Stefan oddalił się spokojnie.
          Stefan nie miał właściwie całkowitej świadomości szczególnej swej mocy. Wiedział wprawdzie, że tak było, lecz nie przywiązywał do tego żadnej wagi, nie troszczył się o to. Prawda, uśmiechał się, lecz uśmiech ten nie był uśmiechem świadomego, dumnego zadowolenia. I ani razu Jan Olieslagers nie mógł stwierdzić najmniejszego znaku świadomej woli panowania. Gdy w medytacjach swych nazywał Stefana wielkim władcą w krainie zmarłych, nieuniknionego tyrana Andernachu - to myśl ta powstała tylko w jego mózgu, nie w mózgu Stefana. Skomplikowane wydawało się to wszystko tylko wówczas, gdy o tym myślał, lecz stawało się proste i naturalne, im bardziej się starał wżyć w świat myśli Stefana. Gdy wykluczał wszystkie hamulce - a było zupełnie pewne, że Stefan nie znał żadnego - myśli i postępki Stefana były myślami i postępkami dziecka, spokojnego dziecka, które bawiło się swymi własnymi zabawkami. Tak wprawdzie niezwykłymi i strasznymi, że światowcowi Janowi Olieslagersowi wydawały się czynami czarnego jakiegoś boga.
          Jak pączki były wszystkie te kobiety i dziewczęta. Rosły, dojrzewały i rozkwitały w pełni... było to wtedy, gdy umierały, dziś jedna, jutro znów inna. I wtedy, gdy je wynoszono z miasta, tutaj do niego, dla którego jedynie kwitły, do Stefana. A Stefan, który kochał kwiaty, łamał je...
          Potem rośliny więdły, a Stefan je rzucał. Zapominał o nich najzupełniej. Nie znał nawet ich grobów, żadnego z nich...
          "To bardzo dziwne" - myślał Jan Olieslagers.
          - "Gdzie spoczywa Carmelina Gaspari?" - zapytał.
          Stefan potrząsnął głową: - "Nie wiem".
          - "A gdzie Milewa? Lub Anka Savicz?"
          - "Nie wiem".
          Ani jednego z grobów tych Stefan nie znał. Nigdy mu nie przyszło na myśl, by ubrać jeden z nich kwiatami. To było rzeczą ogrodników - on był grabarzem. Ale znał dobrze miejsce spoczynku starego Niemca Jakuba Himmelmana lub fabrykanta J. T. Campbella, znał cały szereg grobowców.
          "Jest bardzo niewierny!" - myślał Jan Olieslagers. I rozważał: "Czy dziecko wierne jest swym zabawkom? Kocha je z całej duszy, i odrzuca je w następnej chwili".
          A potem: "Czy bogowie byli kiedykolwiek wierni swym ziemskim igraszkom?'

*

          Lecz sobie samym bogowie są wierni, podobnie jak dzieci.
          A gdy pewnego dnia Stefan sprzeniewierzył się sobie samemu, cała boskość zeń spadła. I wszelkie dzieciństwo.
          I stał się człowiekiem. I czuł jak człowiek. I postępował jak człowiek.
          Wtedy wszystko się złamało.

*

          Stało się to późnym latem indiańskim, które w Egipcie przeciąga się aż do listopada. Do tego czasu żył, obok człowieka Olieslagersa, własnym życiem nocnym.
          Czuł ulgę po wszystkich swych spowiedziach. Przyjaciel jego był dobrym spowiednikiem i Stefan czuł dobrze, że go lubił właśnie z powodu tych jego tajemnic. Został zawsze jego podwładnym, zawsze oddawał mu chętnie wszystkie przysługi, jakie on tylko mógł sobie wymyśleć. Wnet zauważył, jaką wagę Flamandczyk przywiązywał do czystości i starał się o to, by wszystko zawsze było czyściuteńkie. Tak dalece, że Stefan, który przez lat dwadzieścia nigdy się nie był troszczył o to, czy co brudne czy nie, obecnie i własne ciało mył i utrzymywał czysto, nie z własnego popędu, tylko by się przypodobać przyjacielowi.
          Żyli bardzo blisko z sobą w tych czasach. I tylko w takie noce Stefan odłączał się...
          Wtedy zwykł mawiać przyjacielowi: - "Przyjdzie do mnie tej nocy!"
          Flamandczyk zapytywał: - "Jakich chce kwiatów?"
          - "Róż wodnych - mawiał Stefan - z małego stawu". Lub też: - "Bzu, dużo bzu!" Wychodzili razem, by zebrać kwiaty. Zanosili je do trupiarni, rozkładali stare worki na kamiennej podłodze i obsypywali je kwiatami.
          Potem Olieslagers szedł do pokoju: kładł się do łóżka, próbował usnąć. Czytał. Palił. Grywał partię szachów sam ze sobą i podsłuchiwał - mimo własnej woli.
          Próbował usnąć. Ale nie szło, jakoś nie szło wcale.
          Później podczas takich nocy biegał po cmentarzu i po łąkach. A innym razem wynosił łóżko swe, ustawiał je w małej altance i tam się kładł. Lecz nie spał. Zdawało mu się, że widzi.
          Raz pomyślał: "Tylko dlatego, że nigdy tego nie widziałem, drażni to moją wyobraźnię. Widziałem gorsze rzeczy i nie czyniły żadnego wrażenia na mnie. Pójdę, przypatrzę się, wówczas moje nerwy się uspokoją".
          Poleciał do trupiarni. Uchwycił klamkę i trzymał ją w ręku. Nie otwierał. Przeszedł obok. Słyszał głos Stefana. Wrócił. I tak pięć razy, sześć razy.
          Wreszcie z przekleństwem otworzył drzwi silnie.
          Mała gruszka elektryczna oświetlała trupiarnię. Ujrzał postać leżącą na workach między żółtymi różami. A Stefan klęczał przed nią.
          Zawołał nań. Lecz Stefan nie słyszał go, tak samo jak nie słyszał otwierania drzwi.
          Zbliżył się i widział teraz dobrze twarz przyjaciela.
          Stefan patrzył nieruchomo na zmarłą, rysy jego były napięte. Ściskał kurczowo ręce, było widoczne, że słuchał z natężeniem.
          Potem wyszło z ust jego ciche "tak" i raz jeszcze "tak".
          A zmarła mu coś opowiadała, a Stefan słuchał.
          Kwadrans, pół godziny. Jan Olieslagers opierał się o ścianę, liczył cicho, by wytworzyć sobie jakieś wyobrażenie o czasie. Lecz nie szło jakoś.
          - "Tak" - szepnął Stefan.
          A teraz słyszał: - "Kochanie".
          Potem ciało Stefana drgnęło nagle. Przechylił się naprzód i wstecz. Dźwięki wydobywały się z ust jego; zagmatwane, urwane, niezrozumiałe.
          Coś się działo. Ale co?
          Jan Olieslagers zacisnął zęby, splótł ręce, zamknął oczy, by zebrać całą siłą nerwy. Coś się tam działo, a musiał odkryć, co to było.
          Znów usłyszał "tak!" Głośniej niż przedtem.
          Flamandczyk podniósł oczy. Wówczas ujrzał, jak zmarła się wyprostowała wyciągając obie ręce do Stefana. Ale widział  r ó w n o c z e ś n i e, że leżała cicho i sztywno na workach jak przedtem. Że się nie rusza i że była zupełnie nieżywa.
          A jednak poruszała się i żyła, i wyciągała obie ręce do oblubieńca i ofiarowała mu nagie łono...
          Jan Olieslagers przycisnął obie ręce do skroni. Widział jedno a równocześnie drugie.
          Widział obie rzeczy, obie.
          Cofnął się, idąc wstecz ku drzwiom, z wolna, krok w krok.
          Widział, jak Stefan podniósł ręce, jak je rozwarł, tak samo, jak to czyniła zmarła, zupełnie tak samo. Jak się nachylił, podobnie jak ona, jak głowę wysunął naprzód - tak jak ona.
          Ona, która mimo to leżała na podłodze sztywna i nieruchoma.
          Potem Stefan wydał okrzyk, uchwycił ją obiema rękoma, przytulił ją do siebie i rzucił się na nią...

*

          Jan Olieslagers pognał drogami; doszedł aż do bramy, przelazł na drugą stronę. Stanął, odetchnął. Następnie poszedł długimi krokami naokoło cmentarza.
          Obszedł go, trzy razy i jeszcze raz. "Jak pies na warcie" - pomyślał.
          Zastanowił się nad tym, co widział; znalazł bardzo prędko wytłumaczenie.
          To, co on widział, doktor Jan Olieslagers, było tym, co było naprawdę. To była zmarła, która leżała nieżywa. Lecz to, co widział  r ó w n o c z e ś n i e: zmarła, która się wyprostowała, która otworzyła ręce i Stefana przycisnęła do siebie - tego nie spostrzegł własnymi oczyma.
          Przez wszystkie te tygodnie starał się wżyć w duszę Stefana, czuć jak on, by w ten sposób zrozumieć fenomen ów.
          I widział tej nocy to, co Stefan widział, czuł, co on czuł.
          Teraz rozumiał dobrze, jak to Stefan myślał, gdy mówił: "Dała mi łańcuszek koralowy". Lub też: "Prosiła mnie", lub "Powiedziała".
          Już tak było: zmarłe mówiły do Stefana. A Stefan słuchał. I czynił, czego żądały.
          Co to szkodziło, że on, Olieslagers,  t a k ż e  widział, że prawda ta była kłamstwem.  R ó w n o c z e ś n i e  w i d z i a ł - jak w upojeniu, w y w o ł y w a n y m, "gangiem".
          Kłamstwem to było tylko dla niego, a jednak jedyną prawdą dla Stefana.

*

          A może ostatnią. Bo oto stało się, że Stefan sprzeniewierzył się sobie.
          Stała się rzecz najśmieszniejsza, najbanalniejsza, najgłupsza ze wszystkich. Stefan zakochał się całkiem po prostu jak kupczyk jakiś, lub rekrut, w żywej, zdrowej, dość ładnej dziewczynie.
          Nazywała się Gladys Paszicz. Dziecko Egiptu, ale dziecko rodziców, którzy byli mądrzy i wskutek tego wkrótce bardzo bogaci. Ojciec miał już przed wojną ładną fortunę i powiększył ją stokrotnie w ciągu ostatnich lat. "Pesce Cane" nazywali go włoscy Egipcjanie, a inni mieli chyba jeszcze gorsze nazwy na to samo. Amerykanie przezywali go "pofiteer", a gdyby Polacy żyli w Andernach, nazywaliby go niezawodnie "paskarzem". Dolary jego były bardzo zatłuszczone i brudne, z powodu i krwi i łez bliższych jego rodaków i wszystkich innych Egipcjan, lecz niemniej przeto miały pełną wartość. Rodzina Pasziczów już od dawna była zamerykanizowana, dlatego jedyna córka nazywała się Gladys, i dlatego uczęszczała też do modnej wszechnicy żeńskiej w Nowej Anglii.
          Stefan widział ją był już dwa lata temu, gdy chodziła jeszcze do szkoły. Obecnie była w domu na wakacjach.
          Jakiś lotnik się zabił i odprawiono za spokój jego duszy małe nabożeństwo w kaplicy. Wygłoszono dużo mów patriotycznych na cześć bohatera, który właściwie bohaterem jeszcze nie był, ale jednak mógłby był zostać nim i dlatego z pewnością zasługiwał na wszystkie wieńce wawrzynowe. Gladys Paszicz była wówczas też obecna i złożyła na trumnie duży wieniec z olbrzymimi wstęgami w imieniu jakiegoś klubu kobiecego.
          Wówczas Stefan ujrzał ją ponownie. I zakochał się.
          Nie postępował tak, jakby to może inny zakochany czynił. Nie robił nic innego niż to, co zwykle. Powiedział do przyjaciela swego: - "Ona przyjdzie". I na to czekał.
          Ale oto co było: myślał tylko o niej. I zapomniał o innych. Zaniedbywał je, nie troszcząc się już o nie. Zasypywał groby ich jak puste jamy, nocą ledwo okiem rzucał na cichą kaplicę. A trupiarnia stała pusta.
          Gladys Paszicz wyjechała z powrotem do swego "college'u", przyjechała w czasie Bożego Narodzenia na tydzień do domu, a potem znowu na Wielkanoc.
          A Stefan został jej wiernym przez cały czas. "Ona przyjdzie" - mawiał.
          Koło Wielkanocy Gladys przyszła kilkakrotnie na cmentarz. Do tego czasu umarło wielu rekrutów w sąsiednim obozie przygotowawczym - a o te groby troszczył się klub kobiecy. Tak się stało, że Stefan ją widywał.
          Pewne jest, że Gladys Paszicz dzieliła to samo uczucie trwogi, które ogarniało wszystkie kobiety, gdy Stefan był w ich pobliżu. Lecz ona była "collegegirl", bardzo pewna siebie, niezawisła i... wykształcona. I wiedziała, że to było nonsensem. Przystąpiła więc pewnego razu stanowczym krokiem do Stefana i przemówiła doń. Jan Olieslagers widział, jak się zmuszała, by mówić z nim spokojnie, jak zwróciła się doń z zupełnie obojętnym pytaniem, co do grobów żołnierskich. Stefan był cichy, prawie pokorny. Lecz mimo to drżały ręce studentki, mimo to odetchnęła z ulgą, gdy mu po kilku chwilach powiedziała "dobranoc".
          - "Co ci powiedziała?" - zapytał Flamandczyk.
          Stefan mruknął: - "Przyjdzie..."
          Ale nie wyglądało wcale, jakoby Gladys Paszicz śpieszno z tym było. Została nadal bardzo zdrowa, a krok jej był pewny i lekki.
          Jan Olieslagers nie był zadowolony. Stefan go nudził. A ostatecznie ta historia z Stefanem była jeszcze jedyną rzeczą, która sprawiała nieco odmiany w tej mysiej pułapce, do której się dostał. Starał się raz po raz podkopać śmieszną wierność Stefana, opowiadał mu cuda o piękności zmarłej kobiety, która leżała właśnie w kaplicy.
          Stefan wzruszył ramionami. Co to go obchodziło?
          Raz Jan Olieslagers, wróciwszy z miasta, opowiedział Stefanowi, że widział Gladys z jakimś pułkownikiem. Zaręczyła się z nim i miała wkrótce wyjść za mąż. Nie było w tym ani słowa prawdy, lecz chciał obudzić jego zazdrość.
          Ale Stefan był zupełnie obojętny. Nie interesowało go to ani trochę. Niech sobie innego całuje, niech mu się odda. Przyjdzie przecież  d o  n i e g o.
          Flamandczyk zrozumiał: Stefan kochał Gladys Paszicz, o tak! Ale w żywej kochał przecież tylko... przyszłą zmarłą.
          Na tę czekał przez długą zimę, przez wiosnę i lato. Jej był wierny i dla niej to pościł i umartwiał swe ciało. Bo przyjdzie - musi przyjść. Wiedział to z całą pewnością.

*

          I przyszła Gladys Paszicz.
          W ostatnim roku wojny, późnym latem wybuchła na kontynencie epidemia, którą ludzie nazywali "hiszpanką". Jest to tylko rodzaj influenzy - pisały gazety - co prawda, dość niebezpieczny. Że wiele trupów nabierało barwy czarno-niebieskiej, o tym gazety nic nie pisały. Lecz każdy to wiedział. A ludzie umierali. A grabarze mieli dużo roboty.
          I do Egiptu przyszła "hiszpanka". I do Andernach. Dano staremu Pawlaczkowi stu żołnierzy do pomocy; ci krajali deski, zbijali trumny. Jeździli wozami do miasta, zbierali trupy, kopali groby i zasypywali je. Dniem i nocą; bez przerwy. A Stefan i Mike i inni - każdy z nich komenderował tuzinem amerykańskich żołnierzy. Ci hałasowali i śpiewali, a cichy cmentarz aż trząsł się od ich ryku. Co śpiewali, nie było bardzo patriotyczne.

"If you're dirty and you're hungry
and you don't know, what to do -
Join the army! Join the army!
If your bestgirl gets a baby
and you don't know what to do -
Join the Navy! Join the Navy!"

          Stara trupiarnia tak samo jak kaplica była przepełniona gośćmi; ciągle wnoszono nowe trumny, a wynoszono inne.
          Skończył się spokój i wszelka zaciszność. Jan Olieslagers myślał, że cicha cela więzienna byłaby może lepsza. Lecz Stefan uśmiechał się sam do siebie: wielkie umieranie nadeszło i ona przyjdzie, musi przyjść.
          Każdego poranka i wieczora, gdy Flamandczyk czytał gazetę, musiał też przeglądać kolumny zawierające nazwiska zmarłych, musiał je czytać na głos. Stefan znał dobrze jej nazwisko: Gladys Paszicz.
          Lecz nie w tych kolumnach Olieslagers odkrył zrazu nazwisko to. Było wydrukowane z przodu, na pierwszej stronie - i był to cały artykuł, w którym o niej mówiono. Takie już znaczenie nazwisko to miało w mieście. Zachorowała - pisano - pierwsi lekarze miasta są u jej łoża. Lecz nie grozi nic poważnego.
          Wieczorem jednak już nie żyła.
          Teraz Stefan wpadł w rzadki niepokój i rozdrażnienie rosnące z każdą godziną. Musiała przyjść - wyszło najsurowsze rozporządzenie policji sanitarnej, że wszystkie trupy mają być jak najprędzej wynoszone z mieszkań. Lecz przeszedł poranek i popołudnie, i wieczór...
          Potem, po dziesiątej przyszedł stary Pawlaczek do trupiarni:
          - "Mike!" - wołał - "Stefanie!" Stefan odstawił kipiący kociołek z herbatą, ręce jego drżały. - "To ona - szepnął - przychodzi". Wyleciał do bramy.
          Miał rację. "Przyszła" - była już w drodze z miasta. Takie poważanie miało wielkie bogactwo Paszicza, że wola jego umożliwiała rzecz niebywałą: nocne nabożeństwo w kaplicy. Trzeba było więc opróżnić kaplicę; stary zabrał Stefana zaraz z sobą, podczas gdy Mike musiał pójść po tuzin żołnierzy, których umieszczono pod namiotami świeżo ustawionymi przy bramie cmentarnej.
          Zaniesiono pełne trumny z kaplicy do trupiarni, położono je tam po trzy, cztery, jedną na drugiej, zadźwigano kubły z roślinami i kwiatami, które ustawiano przy każdym nabożeństwie; urządzono wszystko, jak się należało. Wreszcie nadjechali goście żałobni, powóz po powozie. Ustawiono na marach trumnę, która była już zamknięta. Stefan znał ją dobrze: była to owa wspaniała trumna, obficie srebrem wykładana, która od lat już zdobiła wystawę magazynu żałobnego. Teraz nareszcie znalazła kupca, a zdawało się Stefanowi, że tak być musiało i że nikt inny nie byłby godny spoczywać w tej pięknej trumnie.
          Lecz nabożeństwo nie odbywało się jeszcze. Trzeba było czekać jeszcze na księdza, następnie na przewodniczącą klubu kobiecego, potem znów... tam i z powrotem z miasta jeździły powozy.
          Było już po drugiej, gdy się rozpoczęło, a trwało potem bardzo długo. Stefan stał z przyjacielem swym u drzwi kaplicy i czekał. Nagle odwrócił się: - "Muszę pójść po kwiaty" - powiedział.
          Jan Olieslagers zapytał: - "Czy to ci powiedziała?"
          Stefan kiwnął głową: - "Tak, gladiole. Dużo gladioli".
          Wrócił, obie ręce pełne kwiatów; schował je przy drzwiach pod ławką kamienną.
          - "Czy nie skończyli jeszcze?" - zapytał.
          Lecz jeszcze ktoś przemawiał i znów ktoś, ach, zdawało się, że nabożeństwo to nie skończy się nigdy!
          Wreszcie wyszedł ksiądz; wsiadł wraz z rodzicami do pierwszego powozu. Z wolna, niesłychanie z wolna nadchodzili potem ludzie, odjeżdżali. Inni znów musieli długo czekać, aż powozy wróciły z miasta, by ich zabrać. Stefan był tak rozdrażniony, że nie mógł ani chwili stać spokojnie i bez przerwy sam do siebie mówił. Zachowywał się w sposób wpadający wprost w oczy.
          - "Idź do swej ławki, Stefanie - radził Flamandczyk. - Ja tu zaczekam. Gdy ostatni odjedzie, zawołam cię".
          Jan Olieslagers usiadł na innej ławce, tuż obok bramy cmentarnej, a od czasu do czasu przechadzał się drogą wiodącą do kaplicy, podobnie jak to czynili ostatni goście żałobni. Widział, jak członkinie klubu kobiecego wsiadły do powozów, potem jeszcze widział, jak kilku żołnierzy zaniosło wielką, żółtą skrzynię do automobilu i odjechali z nią. Widział też dyrektora fabryki chemicznej; ten przeszedł tuż obok niego, lecz nie poznał go.
          Wtem stary Pawlaczek przystąpił do niego. - "Wszyscy poszli - mruknął. - Zamknij bramę, Mike".
          Jan Olieslagers skoczył przez groby. - "Kaplica próżna, Stefanie - zawołał. - Chodź, ona czeka".
          Stefan wstał chwiejąc się na nogach. - "Chcę..." - zaczął.
          - "Czego chcesz?" - nalegał Flamandczyk.
          - "Ona tego chce, ona..." - wyjąknął Stefan.
          - "Czego więc ona chce?"
          A Stefan rzekł: - "Nie w kaplicy, nie w trupiarni. W... naszym pokoju".
          Olieslagersowi było to bardzo mało sympatyczne. Był dość zmęczony, byłby wolał spać parę godzin, a przynajmniej próbować spać. Ale oczy Stefana błagały i żebrały jak oczy dziecka. Poklepał go po ramieniu: - "Dobrze, Stefanie, dobrze! Tylko, śpiesz się, patrz, już świta! - Zabieram twoje kwiaty".
          - "Dziękuję panu, dziękuję!" - rzekł Stefan.
          Stefan pobiegł do kaplicy. Flamandczyk zabrał gladiole. Zaniósł je do pokoju, rozsypał je po łóżku Stefana i po podłodze. Własne łóżko przysunął całkiem do ściany.
          Nagle zjawił się Stefan, drżący na całym ciele... z próżnymi rękoma.
          - "Co się stało?" - zapytał Olieslagers.
          A Stefan szepnął: - "Trumna  p r ó ż n a!"
          Przez chwilę Flamandczyk się zastanowił. A więc to było to, co wynieśli żołnierze! Piękna, duża srebrem obita trumna była tylko dekoracją, a skrzynia w niej zawierała zmarłą. Niezawodnie miała być chowana gdzie indziej...
          Powiedział to Stefanowi; ten nie zrozumiał go od razu. Musiał powtórzyć to dwa razy, zanim go Stefan zrozumiał.
          - "Gdzie! Gdzie! - zapytał. - Gdzie ma być chowana?"
          - "Skądżeż mam to wiedzieć?" - odparł przyjaciel.
          Stefan wyjąknął: - "Ja... ja..." Potem podszedł do drzwi.
          - "Dokąd chcesz pójść?" - zapytał Flamandczyk.
          Stefan rzekł: - "Wykradli ją. Muszę ją odnaleźć". I odszedł.
          Jan Olieslagers wołał za nim, lecz tamten nie słuchał go. Zastanowił się. "Teraz palnie jakieś kolosalne głupstwo. Muszę go uchronić, to mój przyjaciel".
          Lecz co robić? Rozebrał się, umył się, ubrał się na nowo. Wsunął kilka pomarańcz do kieszeni, nałożył czapkę, wyszedł. Brama cmentarna była zamknięta, miał sam klucz w kieszeni - a więc Stefan przelazł przez mur. Otworzył ją ostrożnie i zamknął za sobą. Poszedł w kierunku miasta - tam musiał być Stefan.
          Obrał pomarańcze i spożył je. Rozważał. Jeśli Gladys Paszicz miała być pochowana gdzie indziej, to z pewnością nie w Andernach. Ten cmentarz był jedyny w całym mieście; nie było innego sposobu. W takim razie zaś musieli jechać pociągiem porannym, jadącym do Chicago. Znał dobrze każdy z nielicznych pociągów, zawsze gotów w razie grożącego odkrycia odjechać najbliższym. O piątej trzydzieści dwie odjeżdżał pośpieszny.
          Spojrzał na zegar; musiał się pospieszyć. Szedł prędzej, czasami nawet biegł kawałek, patrzał bystro na drogę przed sobą, czy nie odkryje czasem Stefana. Lecz nie widział go; ten z pewnością poleciał aż do miasta. Skręcił z głównej ulicy, podążył krótszą drogą do placu kolejowego. Było już dość widno, popatrzył na wielki zegar kolejowy: jeszcze osiemnaście minut do odejścia pociągu.
          Przeszedł przez poczekalnię i perony. Było tam mało ludzi, nie ujrzał jednak ani Stefana, ani kogokolwiek innego, kto mógł mieć coś do czynienia z przewożeniem zwłok. Wrócił na ulicę - wtem nadjechało parę automobilów. Wysiedli mężczyźni czarno odziani i kobiety w strojach żałobnych. Poznał ojca Paszicza i okrągławą żonę jego, poznał też Dana Bloomingdale'a, pierwszego adwokata miasta, którego widywał był nieraz na cmentarzu. Z następnego automobilu wysiadł oficer i kilku żołnierzy, z trzeciego kilka pań i panów z wieńcami. Aż zauważył też Stefana, pędzącego z tyłu przez szeroki plac. Dał mu znak, potem poszedł za towarzystwem żałobnym do hali kolejowej. Wszyscy weszli do poczekalni, tylko żołnierze pospieszyli do hali bagażowej. Widział, jak tam wielką skrzynię załadowali na wózek i jak ją zawieźli na peron.
          Pociąg wjechał z łoskotem, żołnierze przysunęli wózek swój do wagonu bagażowego; trzech panów z wieńcami przewieszonymi na rękach poszło za nimi. Adwokat mówił z nadkonduktorem, pokazał mu sądowe papiery, zawierające pozwolenie na przewóz.
          W tej chwili nadbiegł Stefan zupełnie bez tchu, niezdolny wymówić słowa. Jęczał, szlochał i obiema rękoma uchwycił skrzynię trumienną.
          - "Ręce precz!" - zawołał oficer.
          Stefan przyczepił się, targał trumnę, jak gdyby ją chciał zawlec ze sobą. Piana spływała mu z ust, a z piersi wydobyło się głębokie charczenie.
          Dwóch żołnierzy uchwyciło go, Stefan odepchnął ich.
          - "Rozbójnicy! - ryczał. - Złodzieje! Psie syny!"
          Rzucili się nań: krzyki, wyrywanie się, potrącanie. Rzucili go na ziemię, ale on dalej ryczał: - "Rozbójnicy! Psie syny!"
          Lecz Dan Bloomingdale, adwokat, nie chciał skandalu.
          - "Puśćcie go, ludzie! - rozkazał. - Czy nie widzicie, że to wariat? Obłąkany wielbiciel!" Zwrócił się do Stefana: - "No, cóż tam, chłopcze, o co ci idzie? Czy kochałeś ją?"
          Przez chwilę się zdawało, że Stefan jest poskromiony.
          - "Tak, panie - wyjąknął - tak panie!"
          - "No - uspokajał go adwokat - to zrozumiałe, było ładne dziecko, niejeden jeszcze ją chyba kochał! Ale musisz zrozumieć, wszak ona jest martwa! Martwa jak szczur! Jak mysz!"
          - "Tak, panie, tak! - szepnął Stefan bardzo łagodnie. - Tak..." Potem namyślił się; prosił skromnie jak chłopiec: - "Czy wolno mi także pojechać, panie?"
          Adwokat potrząsnął głową, poznać było, że czuł wielką sympatię dla tego dzikiego wielbiciela. - "Nie wiem, chłopcze, doprawdy, nie wiem, czy się to da zrobić, może..."
          Stefan przerwał mu nowym pomysłem: - "Panie, gdybyś mi pan tylko zechciał powiedzieć, gdzie ją pochowają; chciałbym kwiaty - zanieść kwiaty".
          Adwokat uchwycił jego rękę i uścisnął ją. - "Poczciwy chłopiec z ciebie, doprawdy poczciwy chłopiec! Gdzie ją pochowają; widzisz, wcale jej nie pochowają! Jedziemy do Chicago, do krematorium. Zostanie spalona!"
          Stefan miał uczucie, jak gdyby go ktoś ciężką siekierą uderzył w głowę. Zachwiał się na nogach, ryknął jak byk, przewrócił się - jeden z żołnierzy uchwycił go.
          - "Spa... spalo...! - jęczał. - Nie, nie! Nie wolno, ona nie chce... nie chce..."
          Dan Bloomingdale podniósł jego czapkę, która spadła na ziemię i włożył ją Stefanowi na głowę.
          - "Owszem, chłopcze, właśnie ona tego chciała! Widzisz, jestem adwokatem i notariuszem, zapisałem ostatnią jej wolę! Patrz - sięgnął do kieszeni, wyciągnął dokument. - Patrz, to ona sama mi podyktowała! Zadecydowała, że ma zostać spalona..."
          Stefan otworzył szeroko oczy i usta, lecz nie wydobył dźwięku z piersi. Wsunęli skrzynię ze zwłokami do wagonu bagażowego, a Stefana posadzili ostrożnie na wózek. Opuścił ręce, gapił się przed siebie bezmyślnie.
          Dano sygnał do odjazdu, ludzie pchali się do wagonów. Tylko żołnierze zostali, potem oddalili się z wolna. I pociąg ruszył.
          Jan Olieslagers przystąpił do Stefana i podparł go. - "Chodź, Stefanie, chodź!" Poprowadził go do poczekalni, zamówił kawę. Lecz Stefan niczego nie dotknął.
          - "Chodź do domu!" - powiedział wreszcie Flamandczyk. Stefan potrząsnął głową. Mówił potem, cicho i spokojnie: - "Nie, nie wrócę już nigdy na cmentarz".
          - "Dokąd więc chcesz pójść!" - zapytał Olieslagers.
          - "Nie wiem" - odparł Stefan.
          - "Chcesz, wyjedziemy stąd! - rzekł Olieslagers. - Ty i ja, razem? Dokądkolwiek?"
          Nie czekał na odpowiedź. Pojechał na cmentarz, spakował rzeczy własne i Stefana - dwie małe walizki ręczne. Wrócił do miasta i znalazł Stefana nieruchomego na tym samym krześle.
          - "Zdradziła mnie! - mruczał. - Zdradziła..." I powtarzał słowo to, jak gdyby na nic innego w jego mózgu już miejsca nie było.
          Jan Olieslagers wziął bilety na pociąg odjeżdżający o godzinie dziesiątej. Zmusił Stefana, by zjadł cokolwiek, podał mu filiżankę do ust i karmił jak dziecko.
          - "Zdradziła... - szepnął Stefan. - Zdradziła..."
          Wsiedli do pociągu. Jan Olieslagers rzekł: - "Jedziemy do Chicago. Potem do Baltimore. Tam..."
          Stefan odpowiedział: - "Zdradziła, zdradziła mnie..."
          Flamandczyk był bardzo zmęczony. Obliczył, że od trzydziestu godzin już nie spał. Oparł się i zdrzemnął.
          Co chwila się budził, patrzał na przyjaciela. "Zdradziła" - słyszał. Gdy w końcu przecież usnął i bardzo głęboko spał, dźwięczało mu w uszach: - "Zdradziła - zdradziła mnie - zdradziła".
          Konduktor go obudził. - "Chicago! - zawołał. - Wysiadać, panie!"
          Jan Olieslagers wyprostował się. - "Gdzie Stefan?" - zapytał - gdzie przyjaciel mój?"
          - "Wysiadł! - odparł konduktor. - W... w..." Nie przypomniał sobie już stacji. Ale było to już cztery lub pięć godzin temu.
          Jan Olieslagers oglądnął się - i walizki Stefana nie było. Zabrał ją więc.
          Nie zobaczył go już nigdy.


          Przełożyła Róża Nossig
     
          Opowiadanie znajduje się w zbiorze autora Najwyższa miłość oraz w antologii Maska śmierci: Opowieści niezwykłe I.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz