niedziela, 25 sierpnia 2013

Hanns Heinz Ewers - Pająk

          Gdy słuchacz medycyny Ryszard Bracquemont zdecydował się zamieszkać w pokoiku nr 7 małego hoteliku Stevens przy ulicy Alfreda Stevensa 6, obwiesiły się były w tym pokoiku, w trzech następujących po sobie piątkach, trzy osoby po kolei, a wszystkie na ramie okiennej.
          Pierwszym był ajent handlowy z Szwajcarii. Ciało jego dostrzeżono dopiero w sobotę wieczorem; lekarz ustalił z całą pewnością, że śmierć nastąpić musiała między piątą a szóstą wieczorem, w piątek po południu. Ciało wisiało na silnym haku, wbitym do ramy okiennej, a służącym do wieszania ubrań. Okno było zamknięte; jako stryczka użył zmarły sznura od story. Ponieważ okno było dość niskie, nogi wisielca prawie do kolan leżały na podłodze, samobójca musiał przeto zdobyć się na całą siłę woli i niebywałą energię, by wykonać swój zamiar. Ustalono dalej, że zmarły był żonatym, oraz ojcem czworga dzieci, że stosunki życiowe jego były zupełnie uregulowane a środki do życia aż nadto wystarczające, dalej, że był wesołego usposobienia i zawsze ze wszystkiego zadowolony. Nie znaleziono niczego na piśmie, co by było w pewnym związku z samobójstwem, nie znaleziono również testamentu, stwierdzono także, że nigdy nikomu ze swych znajomych nie zwierzał się z zamiarem samobójstwa.
          Nie inaczej przedstawiała się sprawa i w drugim wypadku. Artysta Karol Krause, sztukmistrz w jeździe na kole, zaangażowany został do cyrku Medrano położonego niedaleko hotelu. Pokój wynajął on dwa dni później. Gdy najbliższego piątku nie zjawił się na przedstawieniu, dyrektor posłał służącego do hotelu, i ten znalazł artystę wiszącego w nie zamkniętym pokoju na ramie okiennej. Śmierć nastąpiła wśród analogicznych okoliczności. Samobójstwo to nie było wcale mniej zagadkowe; artysta otrzymywał wcale wysoką gażę i używał radośnie w całej pełni życia jako młody, dwudziestopięcioletni mężczyzna. I tym razem nie znaleziono nic na piśmie, żadnych rzucających najmniejsze światło wyjaśnień. Jedyną osieroconą przez artystę osobą była jego staruszka matka, której punktualnie co pierwszego posyłał dwieście marek na życie.
          Dla pani Dubonnet, właścicielki małego a taniego hoteliku, którego mieszkańcami byli przeważnie członkowie zespołu variete na Montmartre, ten drugi z rzędu wypadek był bardzo niemiły. Już niektórzy jej goście pospiesznie wyprowadzili się, a nowi wcale się nie pojawili. Zwróciła się tedy właścicielka do zaprzyjaźnionego z nią komisarza IX dzielnicy, i ten obiecał jej solennie, że uczyni w tej sprawie wszystko, co jest w jego mocy. Nie tylko więc prowadził z zapałem dochodzenie, by dojść do przyczyny samobójstwa dwu gości hotelowych, ale oprócz tego oddał jej do dyspozycji urzędnika policji, który na polecenie tejże zamieszkał w tajemniczym pokoju.
          Był to sierżant policji Karol Marya Chaumie, który zgłosił się sam na ochotnika. Stary "Marsylczyk", przez jedenaście lat żołnierz marynarki, który przepędził samotnie niejedną noc na straży w Tonkinie lub Anamie, i przyjął niejedne odwiedziny żółtych piratów o kocim chodzie, z których niejednego poczęstował celnym strzałem z karabinu Lebla, nadawał się w zupełności do tego, by spotkać się z "duchami", o których plotkowała już cała ulica Alfreda Stevensa. Wprowadził się on do pokoiku w niedzielę wieczorem i położył się zadowolony spać, najadłszy się i napiwszy dostatnio, dzięki staranności czcigodnej pani Dubonnet.
          Każdego rana i wieczora zjawiał się Chaumie na strażnicy dzielnicowego posterunku policyjnego, by złożyć sprawozdanie. W pierwszych dniach ograniczały się one do tego, że nic najmniejszego nie zauważył. Dopiero we środę wieczorem oznajmił, że sądzi, iż wpadł na ślad. Naciśnięty pytaniami, by więcej wyjawił, prosił, aby mógł na razie zamilczeć; nie zdaje sobie bowiem nawet sprawy z tego, czy to co, jak sądzi, odkrył, ma rzeczywiście jakiś związek ze śmiercią dwu samobójców. Obawia się zaś, by się nie zblamował i, aby go skutkiem tego, potem nie wyśmiano. We czwartek raport jego był mniej stanowczy, choć dużo poważniejszy; ale i teraz nie miał nic do powiedzenia. W piątek rano był nieco podniecony. Przypuszczał, na pół żartem, że okno pokoiku posiada w każdym razie jakąś dziwną siłę przyciągającą. Twierdził jednak, że nie ma to najmniejszego związku z samobójstwami i że z pewnością by go wyśmiano, gdyby więcej powiedział. Wieczorem tego dnia nie zjawił się wcale w strażnicy dzielnicowej; znaleziono go wiszącego na ramie okiennej.
          I teraz okoliczności okazały się takie same - nawet w szczegółach - co przy poprzednich wypadkach. Nogi wisielca leżały na podłodze, a za stryczek posłużył mu znów sznur od story. Okno było zamknięte, drzwi otwarte; śmierć znów weszła tu o godzinie szóstej po południu. Usta zmarłego były szeroko otwarte, a z nich zwieszał się w dół język.
          Ten trzeci z rzędu wypadek samobójstwa w pokoju pod numerem 7 spowodował, że jeszcze tego samego dnia wszyscy goście wyprowadzili się z hotelu Stevens, z wyjątkiem pewnego niemieckiego profesora gimnazjalnego, który wykorzystał okoliczność i wymógł na właścicielce obniżenie czynszu o jedną trzecią. Małą zaś było pociechą dla pani Dubonnet, że następnego dnia Mary Garden, gwiazda Opery Komicznej, przybywszy swym Renaultem, odkupiła od niej czerwony sznur od story za dwieście franków. Uczyniła to, po pierwsze dlatego, że przynosi to szczęście - a po wtóre dlatego, żeby pisano o tym w gazetach.
          Gdyby ta cała historia wydarzyła się była w lecie, w lipcu lub sierpniu, byłaby pani Dubonnet niewątpliwie trzy razy tyle za sznur swój uzyskała; gazety z pewnością cały tydzień rozpisywałyby się o tym zdarzeniu. Ale stało się to w pełni sezonu: wybory, Marokko, Persja, krach bankowy w Nowym Jorku, trzy polityczne afery - zaiste, nie wiedziano, jak wyszukać w gazecie miejsce dla samobójstw w hoteliku Stevens. Skutkiem tego, wypadki przy ulicy Alfreda Stevensa w rzeczywistości skąpiej były omawiane, aniżeli na to zasługiwały, a prócz tego, ograniczone jedynie do suchych i krótkich sprawozdań policji, dalekie były od wszelkiej przesady.
          Wiadomości prasowe były wszystkim, co medyk Ryszard Bracquemont o tych zdarzeniach wiedział. O jednej jednakże okoliczności nie wiedział nic; zdawało się to tak nieistotne, że ani komisarz policji, ani żaden ze świadków nie podali tego reporterom. Później dopiero, po śmierci medyka, przypomniano sobie o tym. Gdy mianowicie policjanci zdejmowali ze sznura zwłoki Karola Maryi Chaumie, wypełzł z otwartych ust zmarłego czarny pająk. Parobek odrzucił go, dawszy mu szczutka, i wykrzyknął: - "Do diabła, znowu ta sama bestia!" W przebiegu dalszych dochodzeń po śmierci Bracquemonta wyznał on, że widział, gdy ciało szwajcarskiego ajenta zdejmowano, na jego plecach biegającego zupełnie takiego samego pająka... Ale o tym nie wiedział nic Ryszard Bracquemont.
          Wynajął on pokój dopiero w dwa tygodnie po ostatnim samobójstwie. Było to w niedzielę. Co zaś tam przeżył, wpisywał z zupełną świadomością do swego pamiętnika.

***

PAMIĘTNIK RYSZARDA BRACQUEMONT
SŁUCHACZA MEDYCYNY

Poniedziałek, 28 lutego

          Wprowadziłem się tu wczoraj wieczorem. Wypakowałem moje dwa kosze i nieco się urządziłem, po czym poszedłem spać. Spałem wyśmienicie; biła właśnie godzina dziesiąta, gdy obudziło mnie pukanie do drzwi. Była to moja gospodyni, która sama mi przyniosła śniadanie. Zaiste, bardzo się o mnie troszczy, poznać to po jajach, szynce i doskonałej kawie przyniesionych mi. Umyłem się i ubrałem, potem przypatrywałem się, jak służący sprzątał w mym pokoju. Paliłem podczas tego moją fajkę.
          Tak, jestem już tu. Wiem dobrze, że cała sprawa jest niebezpieczna, lecz wiem także, że nadaję się do tego, by, jeśli się powiedzie, dojść do przyczyny właściwej tych trzech wydarzeń. A jeśli Paryż wart był ongi tyle, co jedna msza - tak tanio by go dziś nie dostał - to mogę i ja dla tej sprawy zaryzykować mój marny żywocik. Mam przy tym sposobność wypłynięcia na wierzch - a więc spróbuję. Poza tym i inni jeszcze byli na tyle chytrzy, by usiłować to samo. Niemniej, jak dwudziestu siedmiu ludzi starało się, po części na policji, po części wprost u gospodyni wynająć ten pokój; były wśród nich trzy kobiety. Miałem więc silną konkurencję; zapewne wszyscy tacy golcy jak ja.
          Ale "otrzymałem miejsce". Dlaczego? Ach! prawdopodobnie byłem jedynym, który mądrej policji przedłożył pewną "ideę". Doskonałą ideę! Naturalnie, była w tym blaga.
          Te raporty przeznaczone są również dla policji. I to mnie niezmiernie bawi, że tym panom piszę na samym początku, że ich sprytnie okpiłem. Jeśli komisarz jest mądrym człowiekiem, powie kiedyś: Hm, właśnie dlatego wydawał się Bracquemont odpowiednim! - Prócz tego, zupełnie mi jest obojętne, co później powie; dość że teraz znajduję się tu. A zdaje mi się być dobrą zapowiedzią, że czynność mą zacząłem od dokładnego okpienia tych panów.
          Byłem również początkowo u pani Dubonnet, ta odesłała mnie do strażnicy policyjnej. Przez cały tydzień co dnia tam chodziłem, zawsze prośbę mą obiecywano "rozważyć" i zawsze polecano mi przyjść po decyzję następnego dnia. Znaczna część moich konkurentów już dawno zaniechała swego zamiaru, mając zapewne coś lepszego do roboty aniżeli wyczekiwać godzinami w cuchnącej strażnicy; komisarz już nawet serio złościł się, że jestem tak uparty. W końcu oznajmił mi kategorycznie, żebym się już nie pojawiał, bo to jest bez celu. Jest mi bardzo wdzięczny, jak wszystkim innym, za moje dobre chęci, ale nie ma wcale zajęcia dla "sił dyletanckich". Gdybym przynajmniej miał opracowany jakiś plan działania.
          Powiedziałem mu wtedy, że mam właśnie taki plan. Nie miałem go naturalnie wcale i gdyby zażądał, nie mógłbym o nim nic powiedzieć. Powiedziałem mu jednak, że mój plan, który jest dobry, jest równocześnie niebezpieczny, i może się skończyć tak fatalnie jak działalność mego poprzednika, przeto powierzyć mu go mogę jedynie wtedy, jeżeli słowem zaręczy, że sam osobiście go przeprowadzi. Wtedy rzekł po chwili, że nie ma zupełnie czasu na coś podobnego. Ale ja wiedziałem już, że jestem górą, gdyż zapytał mnie, czy mogę tak w przybliżeniu podać mu, jaki jest ten mój plan.
          Uczyniłem to. Wygłosiłem przed nim niesłychany nonsens, o którym przed chwilą nie miałem jeszcze najmniejszego pojęcia, i dotąd nie zdaję sobie sprawy, skąd mi wtedy ta myśl nagle przyszła do głowy. Powiedziałem mu, że pośród wszystkich godzin tygodnia, jest tylko jedna wywierająca niezwykły tajemniczy wpływ. Jest to godzina, w której Chrystus opuścił Swój grób, by zstąpić do piekieł; szósta godzina ostatniego dnia żydowskiego tygodnia. Może sobie nawet przypomina, że właśnie o tej godzinie, w piątek między piątą a szóstą, wydarzyły się wszystkie te trzy samobójstwa. Więcej teraz o tym powiedzieć mu nie mogę, lecz odsyłam go do Apokalipsy św. Jana.
          Komisarz zrobił minę, jakby coś z tego zrozumiał, pomyślał chwilę i zaprosił mnie do biura swego na wieczór. Zjawiłem się punktualnie; przed nim na biurku leżał Nowy Testament. Nim przyszedłem, i ja przestudiowałem to samo, co i on; przeczytałem Apokalipsę nie zrozumiawszy z niej ani jednego zdania. Być może jednak, że komisarz był inteligentniejszym ode mnie, w każdym razie oświadczył mi krótko, że mimo skąpych mych wyjaśnień, zdaje się pojął bieg mego rozumowania. A także, że gotów jest spełnić me życzenie, oraz popierać je w każdym kierunku.
          Przyznać muszę, że rzeczywiście pomagał mi bardzo we wszystkim. Omówił moje zainstalowanie się w hoteliku z gospodynią, skutkiem czego podczas mego pobytu tamże wszystko miałem bezpłatnie. Dał mi wyśmienity rewolwer i gwizdek policyjny, a pełniący służbę policjanci otrzymali nakaz, by możliwie jak najczęściej pojawiali się na ulicy Alfreda Stevensa i na pierwszy mój sygnał zaraz zjawili się u mnie. Najważniejsze jednak było to, że zainstalował mi stojący na stole telefon, który łączył mnie bezpośrednio ze strażnicą policyjną. Ponieważ znajduje się ona w oddaleniu czterech minut drogi, mogłem więc w każdej chwili otrzymać jak najrychlejszą pomoc. Wobec tego, nie wiem nawet, czego mógłbym się obawiać.
         
Wtorek, 1 marca
          Nie wydarzyło się nic, ani wczoraj ani dziś. Pani Dubonnet przyniosła nowy sznur do story z innego pokoju - dwa z nich teraz pustką stoi. Korzysta zazwyczaj z każdej sposobności, aby przyjść do mnie, zawsze coś z sobą przynosząc. Kazałem sobie jeszcze raz te wydarzenia ze wszystkimi szczegółami powtórzyć, ale niczego nowego się nie dowiedziałem. Co do przyczyn śmierci, ma ona swój odrębny sąd. O artyście przypuszcza, że tu chodziło o jakąś nieszczęśliwą miłość; gdy w przeszłym roku mieszkał u niej, przychodziła doń często jakaś młoda dama, której teraz wcale nie zauważyła. Co ajenta szwajcarskiego skłoniło do rozpaczliwego kroku, nie wie wprawdzie... ale nie można przecież wszystkiego wiedzieć. Ale co do sierżanta, to ten z pewnością powiesił się "jej na złość".
          Muszę zauważyć, że te wyjaśnienia pani Dubonnet wydają mi się nieco blade. Ale spokojnie pozwoliłem jej paplać; zawsze urozmaica to nieco moje nudy.

Czwartek, 3 marca
          Dotąd jeszcze nic. Komisarz dzwoni do mnie parę razy dziennie, melduję mu wtedy, że doskonale mi się powodzi; nie skrywa, że wcale go to nie cieszy. Wydobyłem z kosza moje książki medyczne i uczę się; tak więc moje własnowolne więzienie w każdym razie przyniesie mi jakąś korzyść.

Piątek, 4 marca, 2 godzina po południu
          Z niebywałym apetytem spożyłem dziś w południe obiad; prócz tego gospodyni przyniosła mi pół flaszki szampana. Była to prawdziwa uczta przedśmiertna wisielca. Uważa mnie już w trzech czwartych za nieboszczyka. Zanim wyszła, prosiła mnie płacząc i zdradziła się, iż boi się, abym i ja jeszcze "jej na złość" nie zechciał się powiesić.
          Oglądnąłem starannie sznur od story. Na nim to mam się powiesić? Hm, nie mam do tego najmniejszej ochoty. Prócz tego sznur jest szorstki i niepodatny, i z trudem da się złożyć w pętlę; trzeba mieć moc silnej woli, by pójść za przykładem tamtych trzech. Teraz siedzę przy stole, po lewej ręce mam telefon, po prawej stronie rewolwer. Nie boję się wcale, ale ciekaw jestem.
         
6 godzina wieczorem
          Nic się nie zdarzyło. O włos, a byłbym napisał - niestety! Fatalna godzina nadeszła i minęła, i okazała się taka sama jak wszystkie inne. Wprawdzie nie mogę zaprzeczyć, że nieraz wstrzymywałem się, by nie podejść do okna - o tak, ale z zupełnie innych powodów! Komisarz telefonował między 5 a 6 przynajmniej dziesięć razy. Był tak samo niecierpliwy jak i ja. Ale pani Dubonnet jest zadowolona: nareszcie cały tydzień mieszkał ktoś pod numerem 7, i nie powiesił się! Bajeczne!

Poniedziałek, 7 marca
          Przekonany jestem, że niczego nie odkryję i skłaniam się do przypuszczenia, że samobójstwa moich trzech poprzedników należy przypisać szczególniejszemu przypadkowi. Prosiłem komisarza, by zechciał jeszcze raz, co do tych trzech wypadków, przeprowadzić jak najściślejsze badania, i przekonany jestem, że ostatecznie dojdzie do ich przyczyny. Co do mnie, to pozostanę tu, jak będę mógł najdłużej. Paryża wprawdzie tym nie zdobędę, ale acz żyję tu bez celu, odkarmiam się porządnie. Mam wreszcie jeszcze jeden powód, który mnie tu zatrzymuje.

Środa, 9 marca
          A więc postąpiłem krok naprzód. Klarimonda...
          Ach tak, o Klarimondzie jeszcze nic nie mówiłem. Otóż ona jest - moim "trzecim powodem", z powodu którego tu pozostaję, i ona jest właśnie przyczyną, że w owej feralnej godzinie byłbym chętnie podszedł do okna, ale wcale nie dlatego, aby się powiesić. Klarimonda - dlaczego właściwie tak ją nazywam? Nie mam najmniejszego przeczucia, jak się ona nazywa, ale czuję, jakbym musiał ją nazywać Klarimondą. I mógłbym się założyć, że rzeczywiście nosi takie imię. Czy kiedy zapytam się jej o imię?
          Zauważyłem Klarimondę zaraz w pierwszych dniach. Mieszka po przeciwnej stronie bardzo wąskiej uliczki, a jej okno jest wprost naprzeciw mego. Prócz tego muszę skonstatować, że prędzej mnie obserwowała aniżeli ja ją, i całkiem widocznie mną się zainteresowała. Żaden to cud, cała ulica wie przecież, że tu mieszkam, a dlaczego, rozpowiedziała już o tym pani Dubonnet.
          Nie mam wcale kochliwego usposobienia i moja znajomość kobiet była zawsze niewielka. Jeśli się z Verdun do Paryża przybywa, aby medycynę studiować, a przy tym ma się tyle grosza, że zaledwie co trzeci dzień można zjeść do syta, natenczas myśli się o czym innym aniżeli o miłości. Nie mam przeto wiele doświadczenia i zapewne tę całą sprawę zacząłem dość głupio. W każdym razie podoba mi się ona taką, jaką jest.
          Z początku nie myślałem wcale wchodzić w jakąkolwiek styczność z moim vis-a-vis. Pomyślałem tylko, jeżeli już tu jestem, by obserwować, i gdy mimo najszczerszej chęci niczego odkryć nie mogę, to mogę przynajmniej obserwować moją sąsiadkę z naprzeciwka. Cały dzień nie mogę przecie tkwić w książkach. Ustaliłem przeto, że Klarimonda małe pięterko prawdopodobnie sama zamieszkuje. Ma ona trzy okna, ale siada tylko przy oknie, które jest naprzeciwko mego; siedzi przy nim i przędzie na małej, starodawnej kądzieli. Taką kądziel widziałem u mej babki, ale ta nie używała jej, odziedziczyła ją po jakiejś praciotce; nie przypuszczałem nawet, że jeszcze dziś takiej kądzieli można używać. Poza tym kądziel Klarimondy jest drobnym, eleganckim białym przedmiotem, zapewne z kości słoniowej; musi się na niej z pewnością prząść niebywale delikatne nici. Siedzi cały dzień za firanką i pracuje bez przerwy, przestając dopiero, gdy jest ciemno. Rzeczywiście bardzo wcześnie ściemnia się teraz podczas tych mglistych dni w tej wąskiej uliczce, o piątej jest już całkowity zmrok. Światła nigdy nie zauważyłem w jej pokoju.
          Jak ona wygląda? Tego dobrze nie wiem. Ma czarne włosy spadające faliście i jest dość blada. Nos ma wąski i mały, a nozdrza jego drgają. Wargi jej są blade i, zdaje się, że zęby ma zaostrzone jak u drapieżnych zwierząt. Rzęsy jej rzucają cień, ale gdy je podniesie, błyszczą jej wielkie, ciemne oczy. Jednakże odczuwam to raczej, aniżeli wiem. Trudno bowiem cokolwiek dokładnie rozpoznać za firankami.
          Jeszcze jedno: nosi zawsze czarną, zapiętą pod szyję suknię, na której są duże tulipany lila i zawsze jest w czarnych długich rękawiczkach, zapewne aby nie niszczyć rąk przy robocie. Niezwykle to wygląda, gdy jej wąskie, czarne palce chwytają i wyciągają nici, zaiste, prawie tak jak narządy do przędzenia u owadów.
          Nasz stosunek wzajemny? Właściwie jest on zupełnie powierzchowny, a jednak zdaje mi się, że jest on głębszy. Zaczęło się od tego, że ona spojrzała w moje okno, a ja do jej okna. Patrzyłem na nią, a ona na mnie. I to zapewne bardzo się jej spodobało, gdyż pewnego dnia, gdy znów spojrzała, uśmiechnęła się, naturalnie, że ja także się uśmiechnąłem. Było tak przez kilka dni. Coraz częściej i częściej uśmiechaliśmy się do siebie. Następnie namyślałem się może przez godzinę, czy ją pozdrowić, i nie wiem naprawdę, co mnie od tego wstrzymywało.
          Wreszcie zrobiłem to dziś po południu. A Klarimonda odkłoniła się także. Wprawdzie bardzo leciuchno, ale dobrze widziałem, że skinęła głową.
         
Czwartek, 10 marca
          Wczoraj długo ślęczałem przy książkach. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, że dużo przestudiowałem; budowałem bowiem zamki powietrzne i marzyłem o Klarimondzie. Spałem niespokojnie aż do późnego rana.
          Gdy do okna przystąpiłem, siedziała już tam Klarimonda. Pozdrowiłem ją, a ona odkłoniła się. Uśmiechnęła się i długo patrzyła na mnie.
          Chciałem pracować, ale byłem niespokojny. Usiadłem przy oknie i wpatrywałem się w nią. Wtedy spostrzegłem, że i ona opuściła ręce. Pociągnąłem za sznur białej story i w tejże chwili uczyniła ona to samo. Uśmiechnęliśmy się i patrzyliśmy na siebie.
          Sądzę, że trwało to godzinę.
          Potem poczęła znów prząść.
         
Sobota, 12 marca
          Ostatnie dnie tak przeszły. Jem i piję, i siadam do nauki. Zapalam fajkę i pochylam się nad książką. Ale nie odczytuję nawet sylaby. Staram się o to ustawicznie, ale wiem z góry, że to się nie uda. Potem idę do okna. Pozdrawiam ją, Klarimonda dziękuje. Uśmiechamy się i wpatrujemy się w siebie, godzinami...
          Wczoraj po południu o szóstej godzinie byłem nieco niespokojny. Mrok zapadł bardzo wcześnie i odczuwałem jakąś trwogę. Siedziałem przy mym stole i czekałem. Czułem jakiś dziwny, nieprzezwyciężony pociąg, by iść do okna - nie po to, aby się powiesić, ale aby zobaczyć Klarimondę. Zerwałem się nagle i stanąłem przed storą. Nigdy, zdaje się, nie widziałem jej tak dokładnie, chociaż było już dobrze ciemno. Przędła, ale jej oczy patrzyły na mnie. Czułem dziwne jakieś zadowolenie i nieco trwogi.
          Telefon zadzwonił. Wściekły byłem na ordynarnego komisarza, który wytrącił mnie z mych marzeń swymi głupimi pytaniami.
          Dziś rano odwiedził mnie on razem z panią Dubonnet. Zadowolona jest ona ze mnie, wystarcza jej, że już trzy tygodnie  ż y j ę  w pokoju pod numerem 7. Komisarz chce jednak rezultatów. Poczyniłem mu tajemnicze napomknienia, że wpadłem na ślad niezwykle dziwnej sprawy; osioł - uwierzył we wszystko. W każdym razie mogę tu jeszcze zostać parę tygodni, a to jest moim jedynym życzeniem. I to nie z powodu kuchni i piwnicy pani Dubonnet, na Boga, jak prędko stają się one obojętne, jeśli się jest ciągle sytym! - ale z powodu okna, którego pani Dubonnet boi się i nienawidzi, a które ja tak lubię, to okno, które mi ukazało Klarimondę.
          Gdy lampę zaświecę, nie widzę już jej więcej. Wypatrywałem oczy, aby zobaczyć, czy kiedy wychodzi, ale nie zauważyłem, by choć krokiem wyszła na ulicę. Mam duży, wygodny fotel i zieloną umbrę nad lampą, której blask ciepło mnie otula. Komisarz przyniósł mi dużą paczkę tytoniu, nie paliłem nigdy tak dobrego - a mimo to pracować nie mogę. Odczytuję dwie, trzy strony, a gdy skończę, spostrzegam, że nie zrozumiałem ani słowa. Oko tylko czyta litery, mózg mój odtrąca jakiekolwiek pojęcie! Śmieszne! Jakby był na nim napis: Wstęp wzbroniony! Jakby nie dopuszczał żadnej myśli, prócz tej jednej: Klarimonda.
          W końcu odrzucam książkę. Opieram się głęboko o poręcz fotela i marzę.

Niedziela, 13 marca
          Dziś rano widziałem mały dramacik. Chodziłem po korytarzu tam i z powrotem, podczas gdy służący sprzątał w mym pokoju. Przed małym okienkiem od strony podwórza wisi siatka pajęcza, gruby krzyżak siedzi w niej. Pani Dubonnet nie pozwala ich tępić: pająki przynoszą szczęście, a ona właśnie nie miała szczęścia w swym domu. Wtem ujrzałem, jak drugi, daleko mniejszy pająk ostrożnie dokoła siatki biegać począł; był to samczyk. Ostrożnie posunął się po cienkiej nitce ku środkowi, ale gdy samica się tylko poruszyła, cofał się jak najszybciej. Biegł do drugiego końca i starał się znów zbliżyć. Wreszcie; zdaje się, tęga pajęczyca w środku siatki usłuchała jego zalecanek, gdyż nie ruszała się wcale. Samczyk począł się poruszać najpierw powoli, potem szybciej po jednej z nici, tak że cała siatka drgała; ale jego uwielbiana zachowywała się spokojnie. Wtedy posunął się szybko, ale ostrożnie jeszcze bliżej. Pajęczyca przyjęła to spokojnie, i pozwoliła mu, oddając się zupełnie, objąć się pieszczotnie; nieporuszeni wisieli tak oboje w sieci przez kilka długich minut.
          Wtem ujrzałem, że samczyk delikatnie się oddzielał, jedną nóżką za drugą; zdawało się jakby chciał cichutko się cofnąć i towarzyszkę pozostawić w miłosnym odurzeniu. Nagle oddzielił się zupełnie i począł biec, jak tylko mógł szybko precz z siatki. Ale w tejże chwili jakaś dzika żywotność wstąpiła w pajęczycę. Szybko popędziła za nim. Słaby samczyk opuścił się szybko po nitce w dół, samiczka zaraz za nim. Oboje wbiegli na drewniany parapet okienny. Z całych sił usiłował samczyk ujść pościgu. Za późno! Pajęczyca pochwyciła go silnym chwytem i poniosła do sieci w sam jej środek. I oto to samo miejsce, które przed chwilą było łożem rozkoszy, ujrzało inny obraz. Próżno szamotał się kochanek, wyciągał swe słabe nóżki, chciał się wysunąć z jej dzikich objęć; kochanka nie puściła go już więcej. W kilka minut oprzędła go tak, że nie mógł ruszyć żadnym członkiem. Następnie wraziła silne szczęki w jego ciało i ssać poczęła łapczywie młodą krew kochanka. Widziałem jeszcze, jak w końcu nędzną nie do poznania bryłkę - nóżki, skórę i ścięgna - z pogardą z sieci precz wyrzuciła.
          Taka więc jest miłość u tych zwierząt... Cieszę się, że nie jestem młodym pająkiem.

Poniedziałek, 14 marca
          Nie zaglądam wcale do mych książek. Tylko przy oknie przesiaduję po całych dniach. A gdy jest ciemno, siedzę dalej. Nie ma jej już tam, ale wtedy zamykam oczy i widzę ją...
          Hm, ten dziennik innym się naprawdę staje, aniżeli przypuszczałem. Mówi on o pani Dubonnet i komisarzu, o pająkach i o Klarimondzie. Ale nie mówi nic o odkryciach, które chciałem poczynić. Cóż poradzę na to?

Wtorek, 15 marca
          Wynaleźliśmy oryginalną zabawę, Klarimonda i ja, po całych dniach jej się oddajemy. Pozdrawiam ją, w tejże chwili pozdrawia mnie ona. Potem bębnię palcami o szybę. Zaledwie to ujrzy, natychmiast czyni to samo. Skinę głową, ona także to czyni; poruszam ustami jakbym do niej mówił, a ona czyni to samo. Wówczas odgarniam włosy od skroni, a już jej ręka jest przy skroni. Prawdziwa dziecinada, śmiejemy się przy tym oboje. To znaczy - właściwie nie śmieje się ona, jest to uśmiech cichy, pełen poddania się, tak samo i ja również uśmiecham się, jak sądzę.
          Ostatecznie nie jest to wszystko tak głupie, jak by się zdawało. Nie jest to puste naśladowanie, sądzę, że sprawiać nam to będzie niebawem ból; musi przy tym zachodzić pewnego rodzaju poruszenie myśli. Gdyż Klarimonda naśladuje moje ruchy w najdrobniejszej cząstce sekundy, zaledwie ma tyle czasu, by je spostrzec, a już je wykonuje; czasem zdaje mi się, że dzieje się to równocześnie. Oto to, co mnie podnieca, aby ciągle coś nowego nieprzewidzianego uczynić. Zadziwiające jest, jak ona to wszystko także natychmiast czyni. Czasem staram się sprawić jej kłopot. Wykonuję całą serię ruchów szybko, niemal równocześnie; potem powtarzam te same ruchy jeszcze raz i jeszcze raz. Wreszcie wykonuję te same ruchy, ale zmieniam ich kolejność, lub jeden z nich wykonuję inaczej albo opuszczam go. Tak jak to dzieci nieraz czynią bawiąc się. Dziwne jest, że Klarimonda ani razu nie uczyniła fałszywego ruchu, aczkolwiek zmieniam je tak szybko, że zaledwie ma czas, rozpoznać każdy poszczególny ruch.
          To wypełnia mi cały dzień. Ale ani przez sekundę nie odnoszę wrażenia, że marnuję czas na próżno; przeciwnie, zdaje mi się, że nigdy niczego ważniejszego nie czyniłem.

Środa, 16 marca
          Czy to nie śmieszne, że nigdy nie pomyślę poważnie, by mój stosunek do Klarimondy sprowadzić na jakiś poważniejszy poziom, aniżeli te igraszki trwające całymi godzinami? Ostatniej nocy rozmyślałem o tym. Mogę przecie po prostu wziąć kapelusz i płaszcz i zejść na dół, po schodkach na korytarz, a potem dwoje schodów. Pięć kroków przez ulicę, potem znów dwoje schodów. Na drzwiach jest mała tabliczka, na niej napis: Klarimonda - Klarimonda - co? - Nie wiem - ale Klarimonda jest tam. Wówczas pukam i wtedy...
          Dotąd mogę sobie wszystko jak najdokładniej wyobrazić, każdy najdrobniejszy ruch pomyślany, widzę dokładnie. Ale nie mogę sobie wcale wyobrazić, co potem będzie. Drzwi otwierają się, to widzę. Ale staję w nich i patrzę w ciemność, która nic, nic rozpoznać nie dozwala. Nie przychodzi - nikt nie przychodzi; nie ma tam w ogóle nic. Tylko ta czarna nieprzenikniona ciemność.
          Czasem zdaje mi się, że nie ma wcale innej Klarimondy prócz tej, którą tam przy oknie widuję i która bawi się ze mną. Nie mogę sobie wyobrazić, jak by ta kobieta wyglądała w kapeluszu lub innej sukni aniżeli ta czarna z tulipanami lila; nie mogę sobie wyobrazić jej bez rękawiczek. Gdybym ją miał ujrzeć na ulicy, w jakiejś restauracji jedzącą, pijącą, rozmawiającą - śmieję się serdecznie wbrew woli, tak mi się to dziwne wydaje.
          Czasem zapytuję siebie, czy ją kocham. Nie mogę sam na to z całą pewnością odpowiedzieć, gdyż dotąd nie kochałem jeszcze. Jeśli jednak to uczucie, które żywię do Klarimondy rzeczywiście jest miłością, to jest ona w każdym razie zupełnie, zupełnie inną aniżeli ta, zauważana u kolegów lub znana mi z powieści.
          Bardzo mi trudno określić moje uczucie. Przede wszystkim niebywale mi trudno myśleć o czymś, co nie dotyczy Klarimondy, a raczej... raczej zabawy. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że to właściwie ta zabawa zajmuje mnie ciągle. I to jest tym, co najmniej rozumiem.
          Klarimonda... tak, czuję do niej pociąg. Ale w głębi przyłącza się do tego uczucia jakiś strach. Strach? Nie, i to nie; jest to raczej niepokój, nieznaczna trwoga, której nie zdołam określić. I właśnie taż trwoga, to coś dziwnie zwalczającego mnie, jest rozkoszą, zatrzymującą mnie przy niej i coraz silniej pociągającą do niej. Czuję jakbym pędził po obwodzie koła o dużym promieniu wokół niej, zbliżam się, cofam się, biegnę dalej, zachodzę z innej strony i znów się cofam. Aż wreszcie - to wiem na pewno - będę musiał pójść do niej.
          Klarimonda siedzi przy oknie i przędzie. Nici długie, cienkie, nieskończenie delikatne nici. Tworzy z nich siateczkę, nie wiem, w jakim celu. I nie mogę pojąć, jak może wykonać tę siateczkę nie poplątawszy i nie porwawszy tych delikatnych nici. Cudowne wzory są w tej robocie, bajeczne zwierzęta i przedziwne twarze.
          Zaprawdę - cóż to ja piszę? Przecie nie mogę stąd widzieć, co ona przędzie; za delikatne są nici. A jednak czuję, że jej robota jest właśnie taką, jaką ją widzę - gdy oczy zamknę. Zupełnie taką. Wielka sieć i dużo w niej istot, bajkowych zwierząt i dziwnych twarzy...

Czwartek, 17 marca
          Dziwnie jestem podniecony. Nie rozmawiam z nikim, nie mówię nawet: "dzień dobry" ani pani Dubonnet, ani służącemu. Zaledwie pozwalam sobie zjeść coś nie coś; potrafię tylko siedzieć przy oknie i bawić się z nią. Podniecająca to jest zabawa, bez wątpienia.
          Zdaje mi się, że jutro musi się coś stać.

Piątek, 18 marca
          Tak, tak, dziś musi się coś stać... Mówię to sobie głośno, głośno to mówię do siebie, by słyszeć własny głos... że obecnie  d l a t e g o  właśnie tu jestem. Ale najgorzej, że czuję trwogę. A ta trwoga z powodu, że mnie przydarzyć się może coś podobnego jak moim poprzednikom tu, w tym pokoju; miesza się dziwnie z trwogą przed Klarimondą. Nie mogę tej trwogi niemal znieść. Boję się, chciałbym krzyczeć.

6 godzina wieczorem
          Piszę parę słów w kapeluszu na głowie i w płaszczu.
          O godzinie piątej opuściły mnie zupełnie siły. O, teraz wiem na pewno, że musi być jakiś związek tego, co tu się dzieje, z 6 godziną przedostatniego dnia tygodnia - teraz nie śmieję się z oszustwa, które wobec komisarza popełniłem. Siedziałem na krześle, trzymając się go całą siłą. Ale ciągnęło mnie, rwało mnie do okna. Musiałem się bawić z Klarimondą... a potem ta straszna trwoga przed oknem. Widziałem ich tam wiszących. Szwajcarskiego ajenta, olbrzymiego, z grubym karkiem i siwawą brodą. I wysmukłego artystę i niebywale silnie zbudowanego sierżanta. Wszystkich trzech widziałem razem, na tym samym haku wiszących, z otwartymi ustami i wywieszonymi językami. A potem ujrzałem samego siebie pośród nich.
          O, ta trwoga! Wiem dobrze, że odczuwam ją zarówno wobec ramy okiennej i obrzydliwego haka, jak i wobec Klarimondy. Niech mi wybaczy, ale tak jest. W obłędnej trwodze mieszam ją ciągle z widokiem tych trzech wiszących z nogami rozwleczonymi na podłodze.
          Zaprawdę, ani przez chwilę nie pragnę, nie tęsknię do tego, by się powiesić. Nie... boję się tylko tego okna... i Klarimondy... i tego czegoś straszliwego, co musi teraz nastąpić. Czuję namiętną, nie do pokonania chęć, by wstać z krzesła i podejść do okna. I muszę to uczynić...
          Wtem telefon zadzwonił. Chwyciłem za słuchawkę i zanim zrozumiałem cokolwiek, wrzasnąłem do telefonu: - Przyjść! Zaraz przyjść!
          Było jakby przeraźliwy dźwięk mego głosu w tejże chwili nagle rozpędził cienie wokół mnie. Uspokoiłem się w jednej chwili. Otarłem pot z czoła, wypiłem szklankę wody; następnie począłem się zastanawiać, co powiem komisarzowi, gdy się pojawi. Potem podszedłem do okna, pozdrowiłem ją i uśmiechnąłem się.
          Ona również pozdrowiła mnie i uśmiechnęła się.
          Po pięciu minutach zjawił się komisarz. Powiedziałem mu, że wpadłem nareszcie na ślad właściwy; dziś jednak niech mnie jeszcze nie wypytuje. Z całą pewnością niebawem złożę mu niezwykle wyczerpujące zeznanie. Śmieszne to, że gdy go tak okłamywałem, przekonany byłem całkiem, że mówię prawdę. I teraz czuję jeszcze tak samo... wbrew mej najszczerszej woli.
          Zauważył zapewne mój nieco dziwny stan, przede wszystkim gdy tłumaczyłem, dlaczego krzyk mój do telefonu był tak przeraźliwy, a starałem się wytłumaczyć to w sposób jak najnaturalniejszy... a nie mogłem wymyśleć odpowiedniej przyczyny. Zauważył uprzejmie, że nie powinienem się liczyć z żadnymi względami, jest zawsze do mej dyspozycji, gdyż to jest jego obowiązkiem. Raczej przyjść na wezwanie kilkanaście razy na próżno aniżeli pozwolić czekać na siebie, gdy może jest potrzebny. Potem zaprosił mnie, bym z nim razem wyszedł wieczorem. To mnie rozerwie, a niedobrze jest, jeśli ciągle sam z sobą przebywam. Zgodziłem się na to, chociaż trudno mi to przyszło; nie miałem ochoty opuszczać mego pokoju.

Sobota, 19 marca
          Byliśmy w Gaiete Rochechouart, w Cigale i w Lune Rousse. Komisarz miał słuszność; dobrze się stało, że wreszcie wyszedłem odetchnąć innym powietrzem. Z początku doznawałem nieprzyjemnego uczucia, jakbym był dezerterem, który odstąpił swego sztandaru. Potem jednak znikło ono; piliśmy dużo, śmieliśmy się i gawędzili.
          Gdy dziś rano przystąpiłem do okna, zdawało mi się, że czytam wyrzut w spojrzeniu Klarimondy. Zapewne jednak wyobrażam sobie tak tylko; skądże by ona wiedzieć mogła, że wychodziłem wczoraj w nocy? Wreszcie trwało to tylko chwilkę, potem uśmiechnęła się.
          Bawiliśmy się przez cały dzień.

Niedziela, 20 marca
          Dziś mogę to tylko napisać: cały dzień bawiliśmy się.

Poniedziałek, 21 marca
          Przez cały dzień bawiliśmy się.

Wtorek, 22 marca
          Tak, to samo czyniliśmy. Nie, nic innego. Czasem zapytuję siebie: po co właściwie, dlaczego? Albo: czego chcę właściwie, dokąd to zaprowadzi? Ale mam na to odpowiedź: albowiem pewne jest, że tylko tego sobie życzę, jedynie tego. I tego, co potem nastąpi... a do czego tęsknię.
          Mówiliśmy ze sobą dzisiaj, nie wymówiwszy wprawdzie głośno ani słowa. Czasem poruszaliśmy ustami, częściej patrzyliśmy tylko na siebie. Ale rozumieliśmy się doskonale.
          Miałem słuszność; Klarimonda wyrzucała mi, że uciekłem ostatniego piątku. Prosiłem ją wówczas o przebaczenie i powiedziałem, że teraz widzę, iż głupio to było z mej strony i brzydko. Przebaczyła mi, ja zaś przyrzekłem jej, że już nigdy nie odejdę od tego okna. Pocałowaliśmy się, przyciskając długo usta do szyb.

Środa, 23 marca
          Teraz wiem, że ją kocham. Musi tak być; myśl o niej przenika mnie doszczętnie. Być może, że miłość innych ludzi nie jest taka. Ale nie ma przecie dwu zupełnie jednakowych na całym świecie głów, uszu lub rąk, choć jest ich miliony. Wszystkie są różne, nie może więc jedna miłość być zupełnie równa drugiej. Dziwna jest moja miłość, wiem o tym. Ale czy skutkiem tego jest mniej piękna? Prawie, że uszczęśliwia mnie ta miłość.

Czwartek, 24 marca
          Doszedłem do niebywałego odkrycia: to nie ja bawię się Klarimondą,  t o  o n a  b a w i  s i ę  m n ą.
          Było to tak.
          Wczoraj wieczorem myślałem, jak zwykle, o naszej zabawie. Wymyśliłem sobie pięć trudniejszych serii ruchów i zanotowałem je, by nimi ją dziś rano zakłopotać; każdy z nich miał swą liczbę. Ćwiczyłem się w ich wykonywaniu, by móc je uskutecznić jak najszybciej w kolejnym następstwie i z powrotem. A potem te z parzystymi liczbami, a potem tylko nieparzyste, oraz wszystkie pierwsze i ostatnie ruchy, co piąty. Trudne to było, ale cieszyłem się, gdyż zbliżało to mnie do Klarimondy, chociaż jej nie widziałem. Godzinami ćwiczyłem się, tak że wreszcie szło wszystko jakby za pociągnięciem sznurka.
          Dziś rano przystąpiłem do okna. Przywitaliśmy się, potem nastąpiła zabawa. To tak, to znów inaczej. Nie do uwierzenia, jak ona szybko mnie pojęła, jak w tejże sekundzie czyniła to samo, co ja czyniłem.
          Wtem zapukano; był to służący, który przyniósł moje trzewiki. Wziąłem je, i gdy do okna powracałem, wzrok mój padł na kartkę, na której zanotowałem był następstwa ruchów. I oto ujrzałem,  ż e  n i e  w y k o n a ł e m  a n i  j e d n e g o  z  m o i c h  r u c h ó w.
          Zawróciło mi się w głowie, uchwyciłem się poręczy krzesła i opadłem na nie. Nie wierzyłem, czytałem kartkę raz i drugi... A było tak! Wykonywałem przy oknie następstwo ruchów... ale to nie było moje następstwo!
          I przejęło mnie znów uczucie: drzwi otwierają się szeroko... jej drzwi. Stoję w nich i wlepiam wzrok... nic, nic... tylko ta pusta ciemność. Wówczas byłem pewny: jeżeli  t e r a z  wyjdę, będę uratowany, i wiem doskonale, że jeszcze  m ó g ł b y m  w y j ś ć.  Nie poszedłem jednak. Stało się to, bo przejęło mnie uczucie: zatrzymasz przy sobie tajemnicę, nie zdradzisz jej. Silnie, obu rękoma!  P a r y ż  - Paryż zdobędziesz!
          Przez chwilę Paryż silniejszy był aniżeli Klarimonda... Ach, teraz prawie nie myślę o tym. Teraz czuję jeno miłość, a wśród niej tę cichą, miłosną trwogę.
          Ale w tej chwili uczułem się znów silny. Przeczytałem jeszcze raz moje następstwo ruchów i zapamiętałem dokładnie każdy ruch. Potem wróciłem do okna.
          Dokładnie uważałem, co czynię:  n i e  b y ł o  w  t y m  a n i  j e d n e g o  r u c h u,  k t ó r y  c h c i a ł e m  w y k o n a ć.
          Wówczas postanowiłem potrzeć o nos wskazującym palcem. Ale pocałowałem szybę. Chciałem bębnić palcami o blat okna, a przesunąłem ręką po włosach. To jest pewne, że nie Klarimonda naśladuje to, co ja czynię; raczej ja naśladuję to, co ona czyni. A dokonywałem tego tak szybko, błyskawicznie, że prawie działo to się w tej samej sekundzie, tak iż jeszcze teraz czasem sobie wyobrażam, że to ja decyduję.
          Ja więc, tak dumny, że wpływałem na jej myśli - ja jestem tym, który jej w zupełności ulega. Tylko że ten jej wpływ jest tak delikatny, miękki. O, nie ma niczego milszego!
          Czyniłem jeszcze inne próby. Włożyłem obie ręce w kieszenie, postanawiając ich nie wyjąć. Wpatruję się w nią. Widziałem, jak podniosła rękę, uśmiechnęła się i delikatnie pogroziła mi palcem. Nie ruszyłem się. Czułem, jak moja prawa ręka usiłowała wydostać się z kieszeni, ale chwyciłem silnie palcami za sukno. Jednak powoli, po minutach, rozluźniły się palce i ręka moja wydostała się z kieszeni a ramię podniosło się. I pogroziłem jej palcem i uśmiechnąłem się. Było mi jakbym ja sam tego nie wykonywał, ale ktoś obcy, na kogo ja patrzę. Nie, nie, nie było to tak. Ja, ja to czyniłem - a ktoś obcy patrzył na mnie. Właśnie ów ktoś obcy, kto był silny i dokonał tego odkrycia. Ale to nie ja byłem...
          Ja... cóż mnie obchodzi jakieś odkrycie? Jestem po to, by czynić, co ona zechce, Klarimonda, którą kocham wśród rozkosznej trwogi.

Piątek, 25 marca
          Przeciąłem drut telefonu. Nie chcę, by mi ordynarny komisarz wciąż przeszkadzał, właśnie wtedy, gdy zbliża się przedziwna godzina...
          O Boże... dlaczego tak piszę? Nie ma w tym ani słowa prawdy. Jest mi, jak by ktoś kierował mym piórem.
          Ale chcę tu - chcę - napisać tu to, co jest. Jest to z mej strony olbrzymi wysiłek. Ale chcę to uczynić. A więc jeszcze raz - to... co ja chcę.
          Przeciąłem drut od telefonu... ach!...  P o n i e w a ż  m u s i a ł e m... Wreszcie napisałem: ponieważ musiałem.
          Staliśmy przy oknach dziś rano i bawiliśmy się. Gra nasza inna jednak się stała od wczoraj. Ona wykonuje jakiś ruch, a ja opieram się, jak długo mogę. Aż wreszcie muszę go powtórzyć, bezwolnie uczynić to, co ona chce. Nie zdołam wysłowić, jaką cudowną rozkosz czuje się w tym, że się jest pokonanym, w tym poddaniu się jej woli.
          Igraliśmy. Nagle wstała i odeszła w ciemną głąb pokoju. Było tam tak ciemno, że nie widziałem jej; zdało się, że wsiąkła w tę ciemność. Ale wnet powróciła, niosąc oburącz telefon stojący, zupełnie taki sam jak mój. Postawiła go uśmiechając się na parapecie okiennym, wzięła nóż, przecięła drut i odniosła telefon z powrotem.
          Przez kwadrans prawie opierałem się jej. Trwoga moja była większa aniżeli kiedykolwiek, ale tym cenniejsze mi było powolne uleganie jej. Wreszcie przyniosłem mój aparat, przeciąłem drut i postawiłem go z powrotem na stole.
          Tak to było.
          Siedzę przy stole, wypiłem herbatę, służący właśnie zabrał naczynie. Pytałem go o godzinę, zegarek mój źle idzie. Jest piąta piętnaście, piąta piętnaście...
          Wiem, że gdy teraz popatrzę, Klarimonda coś uczyni. Zrobi coś, co ja będę musiał zrobić.
          Widzę. Stoi tam i uśmiecha się. Oto... obym mógł wzrok odwrócić, podchodzi do story! Odejmuje sznur; czerwony, jest zupełnie taki jak przy moim oknie. Tworzy zeń pętlę. Zawiesza ją na haku ramy okiennej.
          Siada potem i uśmiecha się.
          Nie, tego, co czuję nie można już nazwać trwogą. Jest to okropny, obezwładniający strach, którego nie mogę przemóc za nic w świecie. Jest to przymus tak niebywały, a przy tym tak dziwnie rozkoszny w swym okrucieństwie.
          Mogłem zaraz pobiec i uczynić to, co ona chce. Czekam jednak, walczę, bronię się. Czuję, jak silniejszy, rozkoszniejszy ten przymus staje się z każdą minutą...

          Tak, siedzę znów tutaj. Pobiegłem szybko i uczyniłem, czego chciała: wziąłem sznur, zrobiłem pętlę i zawiesiłem ją na haku.
          A teraz będę się patrzył, wlepiał wzrok w papier. Gdyż wiem, co uczyni, jeśli znów popatrzę... teraz o szóstej godzinie przedostatniego dnia tygodnia. Jeśli ją zobaczę, to muszę uczynić, co zechce, to jest...
          Nie chcę na nią patrzeć...
          Wtem zaśmiałem się... głośno. Nie, nie śmieję się, to ktoś śmieje się we mnie. Wiem dlaczego, z powodu tego mego: Ja nie chcę...
          Nie chcę, a wiem zupełnie pewnie, że muszę. Muszę na nią popatrzeć, muszę, muszę to uczynić... a potem... resztę.
          Czekam, by te męki przedłużyć. Oto powód. Te dławiące oddech cierpienia są najwyższą rozkoszą. Piszę, piszę, by dłużej tu jeszcze siedzieć, aby chwile tych cierpień przedłużyć, bo one rozkosz mej miłości rozciągają w nieskończoność...
          Jeszcze więcej, jeszcze dłużej...
          Znowu trwoga, przerażenie, znowu! Wiem, że popatrzę na nią, wstanę, powieszę się;  t e g o  s i ę  n i e  b o j ę.  O nie, to jest piękne, to jest drogocenne.
          Ale coś innego, coś innego jeszcze jest w tym,  c o  p o t e m  n a d e j d z i e.  Nie wiem, co będzie, ale przyjdzie, przyjdzie z pewnością. Gdyż szczęście mych męczarni jest tak nieskończenie wielkie... czuję, czuję, że potem przyjdzie coś przerażającego...
          Tylko nie myśleć...
          Pisać coś, cokolwiek, wszystko jedno co. Tylko szybko, nie myśleć...
          Nazwisko moje: Ryszard Bracquemont, Ryszard Bracquemont, Ryszard... o, nie mogę dalej... Ryszard Bracquemont, Ryszard Bracquemont... teraz, teraz... muszę na nią popatrzeć... Ryszard Bracquemont... muszę - nie, jeszcze... Ryszard... Ryszard Brac...

***

          Komisarz dziewiątej dzielnicy, nie otrzymawszy na powtórne sygnalizowanie telefonem odpowiedzi, wszedł po pięciu minutach do hotelu Stevens. Znalazł w pokoju pod numerem 7 zwłoki studenta Ryszarda Bracquemonta wiszące na ramie okiennej, zupełnie w ten sam sposób, co ciała jego trzech poprzedników.
          Twarz miała tylko inny wyraz. Wykrzywiło ją straszliwe przerażenie, oczy szeroko otwarte wychodziły na wierzch z oczodołów. Wargi były zaciśnięte, silne zęby w nie wgryzione.
          A wśród nich przyległ przegryziony i zmiażdżony duży czarny pająk z dziwnymi, fioletowymi plamami.
          Na stole leżał dziennik studenta. Komisarz przeczytał go pospiesznie i zaraz udał się do domu naprzeciw. Tu jednak przekonał się bez wszelkiej wątpliwości, że drugie piętro w nim od miesięcy jest puste i niezamieszkane.



Przełożył Stanisław Adamski

Opowiadanie znajduje się w zbiorze autora pt. Najwyższa miłość.

2 komentarze:

  1. Ciekawe, choć dość przewidywalne opowiadanie, które mimo swej przewidywalności trzyma mocno klimat i jest straszne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń