czwartek, 19 września 2013

Mikołaj Leskow - Zjawa w Zamku Inżynieryjnym



(Ze wspomnień kadeckich)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

          Domy tak samo jak ludzie mają własną reputację. Są domy, w których, według ogólnej opinii, straszy, to jest domy, w których dają się spostrzec różne przejawy „nieczystej”, a w każdym razie niepojętej siły. Spirytyści dołożyli niemało starań, aby wyjaśnić tego rodzaju zjawiska, ponieważ jednak teoria ich nie cieszy się zbytnim zaufaniem, to sprawa domów, w których straszy, nie posunęła się naprzód.
          W Petersburgu, wedle opinii wielu mieszkańców, taką złą sławą cieszyła się długo charakterystyczna budowla, dawny pałac Pawła I, zwany obecnie Zamkiem Inżynieryjnym. Tajemnicze znaki, przypisywane duchom i zjawom, objawiały się tam od chwili wzniesienia zamku. Jeszcze za życia cesarza Pawła I zdarzało się tam słyszeć głos Piotra Wielkiego, a w końcu nawet sam Paweł I zobaczył zjawę swego pradziada. To ostatnie zdarzenie, bez żadnych sprostowań, notują zagraniczne kroniki (w których znajdujemy również opis nagłej śmierci Pawła Pietrowicza), a także najnowsza rosyjska książka p. Kobieko. Pradziad miał pono opuścić mogiłę, żeby uprzedzić swego prawnuka o tym, że dni jego są policzone, że śmierć się zbliża. Przepowiednia spełniła się.
          Zresztą zjawę Piotra oglądał w murach zamku nie tylko cesarz Paweł, ale także ludzie z najbliższego otoczenia cesarza. Słowem był to dom straszny, gdyż przebywały w nim, czy też tylko pojawiały się zjawy i upiory, mówiące rzeczy przedziwnie straszne, które na domiar złego spełniały się. Niespodziewany, gwałtowny zgon cesarza Pawła I, z powodu którego natychmiast przypomniano sobie i zaczęto pogadywać o zjawach zwiastujących nieszczęście, które nawiedzały zmarłego cesarza w zamku, jeszcze bardziej utwierdziły tajemniczą reputację ponurego budynku. Od tego czasu, jak powiadano, zamek przestał służyć jako pałac mieszkalny i wedle ludowego wyrażenia „przeszedł na kadetów”.
          Teraz w tym opuszczonym pałacu zamieszkują junkrzy wydziału inżynieryjnego, lecz pierwszymi jego lokatorami byli dawni kadeci z inżynierii. Był to „naród” nader jeszcze młody, nie całkiem wyzwolony z dziecięcych przesądów, a przy tym żwawy i swawolny, ciekawski i odważny. Wszyscy oni, rzecz jasna, w jakimś stopniu znali straszne opowieści szeptane o ich strasznym zamku. Chłopcy interesowali się bardzo wszystkimi szczegółami tych niesamowitych historii i sycili się tymi strachami, a ci, którzy zdążyli się już z nimi oswoić, bardzo lubili straszyć kolegów. Było to tak rozpowszechnione wśród kadetów z inżynierii, że dowództwo w żaden sposób nie mogło wykorzenić tego niemądrego zwyczaju, póki nie zdarzyło się coś, co od razu zabiło we wszystkich chętkę do straszenia i figlów.
          I właśnie to zdarzenie będzie treścią niniejszego opowiadania.

ROZDZIAŁ DRUGI

          Szczególnie modne było straszenie nowicjuszy, czyli tak zwanych „malców”, którzy po przybyciu do zamku nagle dowiadywali się o takim mnóstwie strachów zamkowych, że stawali się okropnie przesądni i tchórzliwi. Najbardziej przerażało ich to, że na samym końcu korytarza była sala, dawna sypialnia zmarłego cesarza Pawła, w której ułożył się on do snu całkiem zdrów, a nazajutrz wyniesiono go stamtąd martwego. „Staruszkowie” zapewniali, że duch cesarza mieszka w tej sali i każdej nocy wychodzi na oględziny swego ulubionego zamku, a malcy w to wszystko wierzyli. Sala ta była zawsze dokładnie zamknięta, i to nie na jeden, lecz na kilka spustów, ale dla ducha, jak wiadomo, niczym są wszelkie zamki i zasuwy. A poza tym, powiadano, jakoby można było do tej sali jakoś się dostać. Zdaje się, że tak było w istocie. W każdym razie istniała, i do dziś istnieje, gadka, jakoby udawało się tego dokonać kilku „starym kadetom”, pogadywano tak dopóty, dopóki jeden ze „starych” nie porwał się na szalony wybryk, za który musiał okrutnie odpokutować. Wykrył on jakieś nieznane przejście do sypialni zmarłego cesarza, przemycił prześcieradło i tam je przechowywał, a wieczorami zakradał się do sypialni, owijał się prześcieradłem od stóp do głów i stawał w ciemnym oknie, wychodzącym na ulicę Sadową, a widocznym dla każdego, kto przechodził czy przejeżdżał tamtędy. I tak występując w roli zjawy, kadet rzeczywiście nastraszył wielu ludzi przesądnych, mieszkających na zamku, a także przechodniów, którzy dostrzegli przypadkiem białą postać, przez wszystkich przyjmowaną za widmo zmarłego cesarza.
          Swawola ta trwała kilka miesięcy i spowodowała uporczywe słuchy, jakoby Paweł Pietrowicz chodził po nocach wokół swej sypialni i spoglądał przez okna na Petersburg. Wielu było takich, którzy wyjątkowo plastycznie i wyraźnie widzieli, jak stojący w oknie w biały dzień niejednokrotnie kiwał im głową i kłaniał się; kadet istotnie wyczyniał takie figle. Wszystko to wywoływało na zamku nie kończące się rozmowy z proroczymi przepowiedniami, a zakończyło się tym, że kadet wyprawiający te brewerie został przyłapany na miejscu przestępstwa i po otrzymaniu „przykładnej kary cielesnej” znikł na zawsze ze szkoły. Chodziły słuchy, jakoby nieszczęsny kadet swym ukazaniem się w oknie miał nieszczęście przerazić jakąś wysoko postawioną osobistość, przypadkiem przejeżdżającą koło zamku, i za to został ukarany nie po dziecinnemu. Mówiąc prosto z mostu kadeci opowiadali, jakoby nieszczęsny swawolnik „zmarł pod kijami”, a ponieważ w one czasy podobne rzeczy wydawały się możliwe, uwierzono w te gadki i od tego czasu sam kadet stał się nową zjawą. Zaczął się ukazywać kolegom „cały zsieczony”, w śmiertelnym wianuszku na czole, a na tym wianuszku ponoć można było wyczytać słowa: „Pożywając mało pożyłem słodyczy, a oto już dokonuję żywota”.
          Jeśli przypomnieć sobie opowieść biblijną, w której przytoczone są te słowa, to stają się one bardzo wzruszające.
          Wkrótce po śmierci kadeta sypialnia, główna siedziba wszelkich strachów Zamku Inżynieryjnego, została otwarta i zużytkowana na taki cel, który zmienił jej okropny charakter, ale gadki i zjawy żyły jeszcze długo, pomimo że tajemnica została wykryta. Kadeci nadal wierzyli, że na ich zamku żyje i czasami nocą ukazuje się widmo. Było to ogólne przekonanie, które dzielili zarówno młodsi, jak i starsi kadeci z tą jednak różnicą, że młodsi ślepo wierzyli w zjawy, a starsi czasami przyczyniali się do ich pojawienia. Pierwsze jednak nie wykluczało drugiego, a nawet ci, którzy występowali w roli zjawy, także mieli lekkiego stracha. Tak samo się dzieje z niektórymi fałszywymi głosicielami cudów, którzy sami je inscenizują i sami przed nimi się korzą, a nawet wierzą w ich istnienie.
          Młodzi kadeci nie znali dobrze całej tej „historii” – rozmowy na ten temat, po wypadku z kadetem, okrutnie ukaranym cieleśnie, były surowo zakazane – wierzyli jednak, że starsi, wśród których są jeszcze koledzy kadeta wysieczonego czy też zasieczonego, znają całą prawdę o zjawie. To dodawało starszym wiele prestiżu, z którego korzystali do 1859 czy też 1860 roku, kiedy to czterej z nich sami przeżyli okropny strach; opowiem o tym na podstawie słów jednego z uczestników niefortunnego żartu przy trumnie.

ROZDZIAŁ TRZECI

          W tym właśnie 1859 czy też 1860 roku zmarł w Zamku Inżynieryjnym opiekun tego zakładu, generał Lamnowski. Należał on do zwierzchników najmniej lubianych przez kadetów i bodajże nielepszej zażywał sławy u swoich władz. Wiele złożyło się na to przyczyn: powiadano, jakoby generał był w stosunku do chłopców nazbyt surowy i obojętny, że mało wnikał w ich potrzeby, nie troszczył się o nich, a najważniejsze, że był dokuczliwy, czepialski, drobiazgowo surowy. W korpusie też mawiano, że sam generał byłby jeszcze gorszy, gdyby niepohamowanego okrucieństwa nie poskramiała łagodna jak anioł generałowa, której żaden z kadetów nigdy nie oglądał, jako że była stale chora: uważano ją jednak za dobrego ducha, chroniącego wszystkich przed nieposkromionym okrucieństwem generała.
          Poza tą nieświetną sławą cechowały generała Lamnowskiego nader niemiłe maniery. Były to nieraz śmiesznostki, które chłopcy podchwytywali i kiedy chcieli przedstawić nielubianego zwierzchnika, to zazwyczaj małpowali z karykaturalną przesadą jakieś jego śmieszne na pozór przyzwyczajenie.
          Najśmieszniejszym nawykiem generała było to, że przed każdym przemówieniem czy też admonicją zawsze głaskał nos wszystkimi pięcioma palcami prawej ręki. Wedle określeń kadeckich wyglądało to tak, jakby generał „doił słowa z nosa”.
          Nieboszczyk generał nie odznaczał się krasomówstwem, toteż często – jak to się mówi – brakowało mu słów na wyrażenie wychowawczych upomnień, dlatego też przy każdym takim potknięciu wzmagało się „dojenie” nosa, a kadeci natychmiast tracili powagę i zaczynały się prześmiewki. Generał, widząc takie pogwałcenie subordynacji, wpadał w jeszcze większy gniew i sypały się kary. Tak więc stosunki między generałem a jego wychowankami stawały się coraz gorsze, a głównym winowajcą, zdaniem kadetów, był „nos”.
          Nie lubiąc Lamnowskiego kadeci nie przeoczyli żadnej okazji żeby mu dokuczyć, zemścić się i na wszelki sposób psuć mu reputację u swych nowych kolegów. W tym celu szerzyli w korpusie słuchy, jakoby Lamnowski utrzymywał kontakty z nieczystą siłą i zmuszał demony do dźwigania marmurów, które dostarczał na budowę jakiegoś budynku, zdaje się, że Isaakijewskiego Soboru. Ponieważ jednak praca ta demonom obrzydła, powiadano, że wyczekiwały one z niecierpliwością na śmierć generała, jako na zdarzenie, które przywróci im wolność. Żeby to się wydało jeszcze bardziej prawdopodobne, pewnego razu wieczorem, w dniu imienin generała, kadeci sprawili mu wielką przykrość przez urządzenie pogrzebu. Zrobiono to w ten sposób, że kiedy w mieszkaniu Lamnowskiego ucztowali goście, na korytarzu kadeckim zjawiła się żałobna procesja: okryci prześcieradłami kadeci, trzymając w rękach świece, nieśli na marach kukłę w masce o długim nosie, i cicho śpiewali pogrzebowe pieśni. Organizatorów tej ceremonii wykryto i surowo ukarano, lecz na następne imieniny Lamnowskiego niesmaczny żart z pogrzebem powtórzył się znowu. I powtarzał się tak do 1859 czy też 1860 roku, kiedy to generał Lamnowski zmarł w rzeczy samej i kiedy trzeba było urządzić prawdziwy pogrzeb. Wedle istniejącego wówczas zwyczaju kadeci na zmianę pełnili wartę honorową przy trumnie, i wtedy to zdarzyła się okropna historia, co to napędziła stracha tym właśnie bohaterom, którzy przez dłuższy czas straszyli innych.
        
ROZDZIAŁ CZWARTY

          Generał Lamnowski zmarł późną jesienią, w listopadzie, kiedy cały Petersburg wyglądał po prostu odrażająco: chłód, wilgoć, błoto, a zwłaszcza przyćmione, mgliste oświetlenie fatalnie działają na nerwy, a przez nie na umysł i fantazję. Wszystko to wywołuje chorobliwy niepokój ducha, zdenerwowanie. O tej porze roku Moleschott mógłby zebrać u nas jak najciekawsze dane do swej pracy o wpływie światła na życie.
          Dni po śmierci generała Lamnowskiego były szczególnie nieprzyjemne. Nieboszczyka nie wystawiono w cerkwi zamkowej, gdyż był luteraninem: zwłoki zmarłego stały w wielkiej żałobnej sali w mieszkaniu generała i tu na zmianę pełnili wartę honorową kadeci, a w cerkwi odprawiano panichidy wedle obrządku prawosławnego. Jedną panichidę odprawiano w dzień, a drugą wieczorem. Wszyscy mieszkańcy zamku, zarówno kadeci, jak też urzędnicy, musieli być obecni na każdej panichidzie i ściśle tego przestrzegano. Na skutek tego, kiedy w cerkwi odprawiano panichidę, wszyscy mieszkańcy zamku zbierali się tam, a obszerne komnaty i korytarze pustoszały całkowicie. W mieszkaniu zmarłego nie pozostawał nikt poza wartą, składającą się z czterech kadetów, którzy z karabinami i hełmami na przedramieniu stali przy trumnie.
          Wtedy właśnie zaczął się rodzić jakiś straszliwy niepokój, wyczuli go jakoś wszyscy, wszyscy zaczęli się czegoś bać, a potem ni stąd, ni zowąd zaczęto pogadywać, że znowu gdzieś ktoś tam „wstaje”, znowu ktoś „chodzi”. Było tak nieprzyjemnie, że wszyscy zaczęli hamować się nawzajem mówiąc: „Dosyć już wreszcie, przestańcie, do diabła z takimi opowiadaniami! Działacie tylko na nerwy sobie i innym.” A potem wszyscy powtarzali to, za co ganili innych, i wraz ze zbliżeniem się nocy wszystkich ogarnął strach. Wzmogło się to jeszcze, kiedy kadetów „prześwięcił” ojczulek, to jest ówczesny zamkowy pop. Ojciec zaczął ich karcić za objawy radości wywołane śmiercią generała – w krótkich słowach, ale skutecznie umiał wzruszyć, pobudzić w nich uczucia.
          - „Chodzi” – przemówił do nich ich słowami. – Całkiem zrozumiałe, że chodzi coś takiego, czego nie widzicie i dojrzeć nie możecie, w czym tkwi siła, której nie podołacie. To  s z a r y  c z ł o w i e k; nie o północy on wstaje, lecz o zmroku, kiedy zbliża się szara godzina i kiedy każdy chciałby opowiedzieć o tym, co ma w sercu niedobrego. Ten szary człowiek – to  s u m i e n i e. Nie radzę wam trwożyć go podłą radością z powodu czyjejkolwiek śmierci. Każdego człowieka ktoś kocha, ktoś żałuje; uważajcie, żeby szary człowiek nie zjawił się, żeby nie dał wam bolesnej nauczki!
          Kadeci wzięli to sobie głęboko do serca i zaledwie tego dnia zaczęło się zmierzchać, raz po raz oglądali się trwożnie: czy nie zjawia się szary człowiek, i w jakiej postaci?
          Wiadomo, że o zmierzchu rodzi się w duszy ludzkiej jakiś osobliwy sposób odczuwania przytłumiający ten, którym się posługujemy przy świetle dnia: przedmioty dobrze znane, o najzwyklejszych kształtach, stają się nie wiadomo dlaczego jakieś cudaczne, niezrozumiałe, a wreszcie nawet straszne. O tej godzinie każde uczucie zdaje się szukać jakiegoś nieokreślonego, lecz wzmocnionego wyrazu, nastrój myśli i uczuć kolebie się i w tej błyskawicznej i głębokiej dysharmonii całego wewnętrznego świata zaczyna pracować fantazja: rzeczywistość staje się snem, a sen – rzeczywistością… Jest to ponętne, a zarazem straszne, i im bardziej straszne, tym bardziej ponętne, urzekające.
          Taki właśnie nastrój panował wśród większości kadetów zwłaszcza przed nocną wartą u trumny. Ostatniego dnia przed pogrzebem na panichidę miało się zjawić wiele nader ważnych osobistości, dlatego też poza mieszkańcami zamku przybyło mnóstwo ludzi z miasta. Nawet z mieszkania samego generała wszyscy wyszli do cerkwi, żeby obejrzeć zgromadzenie wysoko postawionych osób: nieboszczyk został tylko z uczniowską wartą. Tym razem na warcie stało czterech kadetów: G-ton, B-now, Z-ski i K-din. Wszyscy po dziś dzień cieszący się dobrym zdrowiem i zajmujący poważne stanowiska w urzędzie i w społeczeństwie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

          Jeden spośród czterech zuchów stojących na warcie, a mianowicie K-din, należał do tych najzuchwalszych psotników, którzy najwięcej dokuczali nieboszczykowi Lamnowskiemu, i wskutek tego częściej niż inni zbierał surowe kary. Nieboszczyk generał nie lubił K-dina szczególnie za to, że ten swawolnik umiał go wspaniale naśladować w „zakresie dojenia nosa”, że brał najbardziej czynny udział w uroczystościach pogrzebowych, urządzanych w dniu jego imienin.
          Kiedy został zorganizowany taki kondukt w dniu ostatnich imienin generała, właśnie K-din występował w roli nieboszczyka i nawet wygłosił przemówienie z trumny z takimi minami i takim głosem, że rozśmieszył wszystkich bez wyjątku, bo nawet oficera usiłującego rozpędzić kondukt.
          Było wiadomo, że ten wypadek straszliwie rozzłościł nieboszczyka Lamnowskiego i wśród kadetów przebąkiwano, jakoby rozwścieczony generał poprzysiągł sobie, że ukarze K-dina na całe życie. Kadeci wierzyli w to i biorąc pod uwagę znane cechy charakteru generała, ani przez chwilę nie wątpili, że generał dotrzyma przysięgi. W ciągu całego ostatniego roku stale uważano, że K-din „wisi na włosku”, a ponieważ ze względu na żywość charakteru bardzo mu było trudno powstrzymać się od śmiałych i ryzykownych wybryków, sytuacja jego okazała się bardzo zagrożona i w korpusie ciągle oczekiwano, że K-din lada dzień wpadnie, a wtedy Lamnowski nie będzie się patyczkował, lecz wszystkie jego sprawki sprowadzi do wspólnego mianownika, tak że kadet popamięta go na całe życie.
          K-din tak drżał przed tą groźbą zwierzchnika, że czynił rozpaczliwe wysiłki, i niczym nałogowy pijak wódki, unikał wszelakich psot, zanim nie sprawdziło się na nim porzekadło, że „chłop rok nie pije, lecz jak go czart podkusi, wszystko przepić musi”.
          Czart podkusił K-dina właśnie przy trumnie generała, który zmarł nie dopełniwszy swej pogróżki. Teraz kadet nie bał się już generała i długo wstrzymywana pomysłowość chłopięca znalazła okazję odprężenia się niczym długo ściskana sprężyna. Chłopak po prostu oszalał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

          Ostatnią panichidę, która zgromadziła w prawosławnej cerkwi wszystkich mieszkańców zamku, wyznaczono na godzinę ósmą, ponieważ jednak spodziewano się, że wezmą w niej udział osoby wysoko postawione, w obecności których wchodzenie do cerkwi byłoby niedelikatne, wszyscy więc wyszli na nabożeństwo o wiele wcześniej. W sali nieboszczyka została tylko warta kadetów: G-ton, B-now, Z-ski i K-din. W żadnej z sąsiednich olbrzymich sal nie było żywego ducha.
          O pół do ósmej drzwi otwarły się na mgnienie oka i ukazał się w nich plac-adiutant, z którym zdarzył się właśnie wtedy dziwny wypadek, potęgujący nastrój strachu: oficer podchodząc do drzwi czy przestraszył się własnych kroków, czy też wydało mu się, że go ktoś goni, z początku bowiem przystanął, żeby usunąć się z drogi, a potem nagle wykrzyknął:
          - Kto to? Kto? – i szybko wsuwając głowę w drzwi, drugą ich połową uderzył samego siebie i znowu krzyknął, jakby go ktoś chwytał z tyłu.
          Rzecz oczywista, że natychmiast się opanował i szybko obrzuciwszy żałobną salę niespokojnym spojrzeniem, stwierdził, że nie ma nikogo, i domyślił się, że wszyscy poszli do cerkwi; wtedy znowu uchylił drzwi i głośno pobrzękując szablą, przyśpieszonym krokiem ruszył korytarzem wiodącym do zamkowej kaplicy.
          Stojący przy trumnie kadeci spostrzegli wyraźnie, że i dorośli czegoś się boją, że strach jakoś na wszystkich działa zaraźliwie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

          Stojący na warcie kadeci śledzili słuchem kroki odchodzącego oficera i stwierdzili, że z każdym oddalającym się krokiem sytuacja ich staje się coraz bardziej żałośliwa, całkiem jakby ich tu przywiedziono i zamurowano z nieboszczykiem za jakąś zniewagę, której im nieboszczyk nie zapomni i nie przebaczy, przeciwnie, wstanie i niewątpliwie zemści się. I to zwyczajem nieboszczyków – okrutnie… Potrzebna jest tylko odpowiednia pora – przychylna godzina północy,
                             
                              …kiedy pieje kur
                              I szarpie, miota się w ciemnościach…

          Oni jednakże nie będą tu stać do północy – nadejdzie zmiana, a przy tym nie straszna jest im zjawa, tylko szary człowiek, którego czas przychodzi o zmierzchu. Teraz właśnie panował najgłębszy zmierzch: nieboszczyk w trumnie, a wokół najbardziej przerażające milczenie… Na dworze wył wiatr z niesamowitą wściekłością zalewając olbrzymie okna potokiem mętnej jesiennej ulewy, dudnił hałaśliwie po blaszanym dachu; w kominie huczało porywiście, coś jakby wzdychało, coś jakby się weń wdzierało, przystając na chwilę, to znowu gwałtowniej napierając. Wszystko to nie sprzyjało trzeźwości uczuć, spokojnemu rozumowaniu. Przytłaczający nastrój wzmagał się wśród chłopców, którzy musieli stać zachowując najgłębsze milczenie; krew uderzała do głowy, uciskało w skroniach, słyszeli coś na kształt monotonnego, młyńskiego stukotu. Kto doznał podobnych wrażeń, ten zna ten dziwny i całkiem osobliwy stukot krwi – całkiem jakby młyn mełł, lecz nie ziarno, ale właśnie człowieka. To szybko doprowadzić może do dręczącego stanu rozdrażnienia, przypominającego wrażenie ludzi, którzy po raz pierwszy śpieszą w głąb ciemnej kopalni, gdzie zwykłe światło dzienne nagle zastępuje dymiący kaganek… Niemożliwe jest wtedy zachowanie milczenia – człowiek chce słyszeć choćby własny głos, poruszyć się, uczynić coś nierozsądnego.

ROZDZIAŁ ÓSMY

          Jeden z czterech kadetów stojących na warcie u trumny generała, mianowicie K-din, doznawał właśnie wszystkich tych wrażeń, zapomniał o dyscyplinie i stojąc na baczność z karabinem wyszeptał:
          - Duchy lazą do nas po tatowy nos.
          Lamnowskiego czasami nazywano żartobliwie „tatą”, lecz w tym wypadku żart nie rozśmieszył kolegów, przeciwnie, spotęgował tylko przerażenie i dwóch wartowników spostrzegłszy to odpowiedziało K-dinowi:
          - Milcz… i tak straszno – i wszyscy trwożnie wpatrzyli się w otuloną muślinem twarz zmarłego.
          - Dlatego właśnie mówię, że się boicie – odrzekł K-din – a mnie, przeciwnie, wcale strach nie oblatuje, ponieważ teraz on nie może mi już nic zrobić. Tak, trzeba się wznieść ponad przesądy i głupstw się nie bać, a każdy nieboszczyk to przecież najwierutniejsze głupstwo. Zaraz wam to udowodnię.
          - Tylko bez żadnych dowodów.
          - Właśnie, że udowodnię. Udowodnię wam, że „tata” nic nie może mi teraz zrobić, nawet gdy złapię go za nos.
          Z tymi słowy całkiem niespodziewanie dla wszystkich K-din błyskawicznie zarzucił karabin na ramię, szybko wbiegł po stopniach katafalku i pociągnąwszy zmarłego za nos, głośno i wesoło wykrzyknął:
          - Aha, tata, tyś umarł, a ja żyję i ciągnę cię za nos, a ty nie możesz mi nic zrobić!
          Koledzy zmartwieli na ten wybryk i nie zdążyli pisnąć nawet słowa, kiedy nagle wszyscy najzupełniej wyraźnie usłyszeli głębokie żałosne westchnienie; dźwięk taki wydaje nadmuchana gumowa poduszka z nie dokręconym kurkiem, gdy się na niej siada… Westchnienie to – tak się wszystkim zdawało – wydobywało się najwyraźniej z trumny. K-din szybko cofnął rękę i potknąwszy się z hukiem runął wraz z karabinem ze wszystkich stopni katafalku, trzech zaś pozostałych kolegów, nie zdając sobie sprawy z tego, co robią, ze strachu chwyciło karabiny na „gotuj broń”, żeby się obronić przed wstającym nieboszczykiem.
          Ale to jeszcze nie wszystko: nieboszczyk nie tylko westchnął, lecz rzeczywiście gonił za znieważającym go swawolnikiem czy też przytrzymał go za rękę: za K-dinem pełzły całe zwoje muślinu; w rzeczy samej, było to zjawisko całkiem niezrozumiałe i rzecz jasna, straszne, tym bardziej że zmarły, osłonięty dotąd muślinem, leżał teraz całkiem odkryty z rękami złożonymi na zapadłej piersi.
          Swawolnik leżał bez karabinu, z twarzą zakrytą ze strachu rękami, i straszliwie jęczał. Widocznie był przytomny i czekał, że nieboszczyk zaraz zabierze się do niego po swojemu.
          Tymczasem westchnienie powtórzyło się, a na dobitkę rozległ się cichy szelest. Był to dźwięk, który zdawał się powstawać od pocierania jednego sukiennego rękawa o drugi. Widocznie nieboszczyk zaczął poruszać rękami – i nagle cichy szelest; po chwili strumień powietrza o innej temperaturze przepłynął po świecach i w tymże okamgnieniu z poruszających się portier, które zasłaniały drzwi od wewnętrznych pokojów, wyłoniła się zjawa. Szary człowiek! Przed przerażonymi oczami chłopców stała zjawa o całkiem wyraźnych ludzkich kształtach… Może była to dusza nieboszczyka w nowej powłoce, przywdzianej w innym świecie, z którego wróciła na mgnienie oka, żeby ukarać za bezczelny znieważający wybryk, a może był to jakiś straszniejszy gość – sam duch zamku, co przez podłogę wyszedł z podziemia sąsiedniej komnaty?!...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

          Zjawa nie była tworem wyobraźni – nie znikła wcale, a z postaci przypominała opisaną przez Heinego zjawę „tajemniczej kobiety”: i jedna, i druga była „trupem, który więzi duszę”. Przed przerażonymi chłopcami stała przeraźliwie wyniszczona postać cała w bieli, w cieniu jednak wydawała się szara. Miała straszliwie wychudzoną, sinobladą, całkiem zgaszoną twarz; na głowie skołtunione, rozczochrane, gęste, długie włosy. Mocno przyprószone siwizną włosy również zdawały się szare; rozsypane bezładnie okrywały one pierś i ramiona zjawy!... Oczy zdawały się błyszczące, rozpalone, płonące chorobliwym blaskiem… Błyski ich w ciemnych głęboko zapadłych orbitach przypominały błyski płonących węgli. Zjawa miała cienkie chude ręce, przypominające ręce szkieletu, i obu rękami trzymała się za kraj przydrzwiowych draperii.
          I właśnie te ręce zjawy, kurczowo zaciskające materię słabymi palcami, wydawały ów suchy sukienny szelest, który słyszeli kadeci.
          Usta zjawa miała całkiem czarne i otwarte i z nich to w krótkich odstępach czasu ze świstem i chrypieniem wyrywał się ten wytężony ni to jęk, ni to westchnienie, które po raz pierwszy dało się słyszeć, gdy K-din pociągnął zmarłego za nos.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

          Spostrzegłszy tę groźną zjawę, trzej pozostali wartownicy skamieniali, zamarli w swych obronnych postawach, silniejsi od K-dina, który leżał jak długi, zaplątany w śmiertelny całun.
          Zjawa nie zwracała najmniejszej uwagi na całą tę grupę: oczy jej były wpatrzone w trumnę, w której leżał teraz całkiem odkryty nieboszczyk! Chwiała się z lekka, chcąc się widocznie poruszyć. Wreszcie udało się jej. Przytrzymując się rękami ściany ruszyła powolutku i chwiejnym krokiem zaczęła posuwać się ku trumnie. Był to okropny widok. Wstrząsana dreszczem przy każdym kroku, z trudem chwytając powietrze otwartymi usty wydawała ze swej pustej piersi te straszliwe westchnienia, które kadeci przyjęli za westchnienia wydobywające się z trumny. I oto jeszcze krok, jeszcze jeden i wreszcie jest już blisko, podeszła do trumny, ale zanim weszła po stopniach katafalku, przystanęła, wzięła K-dina za rękę, w której w rytm rozdygotanego gorączkowo ciała drżał rąbek sfałdowanego muślinu, i cienkimi, wychudłymi palcami odczepiła muślin od guzika munduru łobuza; popatrzyła na niego z niewypowiedzianym smutkiem, pogroziła mu palcem i… zrobiła znak krzyża; potem ledwie trzymając się na trzęsących się nogach po stopniach katafalku wspięła się do trumny, chwyciła się za jej brzeg i objąwszy nieboszczyka swymi szkielecimi rękami, zaszlochała…
          Zdawało się, że w trumnie całują się dwie śmierci, lecz wkrótce to się skończyło. Z drugiego końca zamku dobiegły odgłosy życia: panichida skończyła się i z cerkwi do mieszkania zmarłego pośpieszyli niektórzy, aby tu być na wypadek wizyty dostojnych osób.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

          Do uszu kadetów dotarł z korytarza łoskot zbliżających się głośnych kroków i dolatujących z cerkwi pogłosów żałobnej pieśni. Ożywiająca zmiana wrażeń dodała kadetom ducha, a nawyk codziennej dyscypliny postawił ich we właściwej pozycji na właściwe miejsca.
          Adiutant, który ostatni zajrzał tu przed panichidą i teraz wbiegł pośpiesznie do żałobnej sali, wykrzyknął:
          - O Boże, jakżeż ona tu przyszła!
          Trup w bieli, z rozpuszczonymi włosami, leżał obejmując nieboszczyka i zdawało się, że sam już nie oddycha. I wszystko się wyjaśniło.
          Zjawa, która nastraszyła kadetów, była to wdowa po zmarłym generale; sama już bliska śmierci miała nieszczęście przeżyć swego męża. Z powodu wielkiego wyczerpania od dawna nie opuszczała już łóżka, lecz kiedy wszyscy odeszli na uroczyste nabożeństwo żałobne do cerkwi, zwlokła się ze swego śmiertelnego łoża i czepiając się rękami ściany zjawiła się u trumny. Suchy szelest, który kadetom zdawał się szelestem rękawów zmarłego generała, był odgłosem dotknięć jej rąk do ściany. Teraz pogrążona była w głębokim omdleniu i w tym stanie, na rozkaz adiutanta, kadeci wynieśli ją z sali w fotelu.
          To był ostatni strach w Zamku Inżynieryjnym, który, wedle słów opowiadającego, wywarł na kadetach głębokie wrażenie na całe życie.
          - Od tego wypadku – powiedział – wszyscy zawsze oburzaliśmy się, jeśli ktoś cieszył się z czyjejkolwiek śmierci. I nigdyśmy nie mogli zapomnieć o naszym karygodnym wybryku i o błogosławiącej ręce ostatniej zjawy w Zamku Inżynieryjnym; tylko ona miała moc przebaczania w imię świętego prawa miłości. Od tego czasu przestały w korpusie straszyć zjawy. Ta, którąśmy oglądali, była ostatnia.


Przełożyła Irena Bajkowska

Opowiadanie znajduje się w antologii Opowieści niesamowite. Groza i niesamowitość w prozie rosyjskiej XIX i początku XX w.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawe opowiadanie, daje nadzieje że zjawy są prawdziwe, a jednak ukazuje że wszystko da się wyjaśnić.

    OdpowiedzUsuń