(Ze
wspomnień kadeckich)
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Domy
tak samo jak ludzie mają własną reputację. Są domy, w których, według ogólnej
opinii, straszy, to jest domy, w których dają się spostrzec różne przejawy
„nieczystej”, a w każdym razie niepojętej siły. Spirytyści dołożyli niemało
starań, aby wyjaśnić tego rodzaju zjawiska, ponieważ jednak teoria ich nie
cieszy się zbytnim zaufaniem, to sprawa domów, w których straszy, nie posunęła
się naprzód.
W
Petersburgu, wedle opinii wielu mieszkańców, taką złą sławą cieszyła się długo
charakterystyczna budowla, dawny pałac Pawła I, zwany obecnie Zamkiem
Inżynieryjnym. Tajemnicze znaki, przypisywane duchom i zjawom, objawiały się
tam od chwili wzniesienia zamku. Jeszcze za życia cesarza Pawła I zdarzało się
tam słyszeć głos Piotra Wielkiego, a w końcu nawet sam Paweł I zobaczył zjawę
swego pradziada. To ostatnie zdarzenie, bez żadnych sprostowań, notują
zagraniczne kroniki (w których znajdujemy również opis nagłej śmierci Pawła
Pietrowicza), a także najnowsza rosyjska książka p. Kobieko. Pradziad miał pono
opuścić mogiłę, żeby uprzedzić swego prawnuka o tym, że dni jego są policzone,
że śmierć się zbliża. Przepowiednia spełniła się.
Zresztą zjawę Piotra oglądał w murach zamku nie tylko cesarz Paweł, ale
także ludzie z najbliższego otoczenia cesarza. Słowem był to dom straszny, gdyż
przebywały w nim, czy też tylko pojawiały się zjawy i upiory, mówiące rzeczy
przedziwnie straszne, które na domiar złego spełniały się. Niespodziewany,
gwałtowny zgon cesarza Pawła I, z powodu którego natychmiast przypomniano sobie
i zaczęto pogadywać o zjawach zwiastujących nieszczęście, które nawiedzały
zmarłego cesarza w zamku, jeszcze bardziej utwierdziły tajemniczą reputację
ponurego budynku. Od tego czasu, jak powiadano, zamek przestał służyć jako
pałac mieszkalny i wedle ludowego wyrażenia „przeszedł na kadetów”.
Teraz
w tym opuszczonym pałacu zamieszkują junkrzy wydziału inżynieryjnego, lecz
pierwszymi jego lokatorami byli dawni kadeci z inżynierii. Był to „naród” nader
jeszcze młody, nie całkiem wyzwolony z dziecięcych przesądów, a przy tym żwawy
i swawolny, ciekawski i odważny. Wszyscy oni, rzecz jasna, w jakimś stopniu
znali straszne opowieści szeptane o ich strasznym zamku. Chłopcy interesowali
się bardzo wszystkimi szczegółami tych niesamowitych historii i sycili się tymi
strachami, a ci, którzy zdążyli się już z nimi oswoić, bardzo lubili straszyć
kolegów. Było to tak rozpowszechnione wśród kadetów z inżynierii, że dowództwo
w żaden sposób nie mogło wykorzenić tego niemądrego zwyczaju, póki nie zdarzyło
się coś, co od razu zabiło we wszystkich chętkę do straszenia i figlów.
I
właśnie to zdarzenie będzie treścią niniejszego opowiadania.
ROZDZIAŁ
DRUGI
Szczególnie modne było straszenie nowicjuszy, czyli tak zwanych
„malców”, którzy po przybyciu do zamku nagle dowiadywali się o takim mnóstwie
strachów zamkowych, że stawali się okropnie przesądni i tchórzliwi. Najbardziej
przerażało ich to, że na samym końcu korytarza była sala, dawna sypialnia
zmarłego cesarza Pawła, w której ułożył się on do snu całkiem zdrów, a
nazajutrz wyniesiono go stamtąd martwego. „Staruszkowie” zapewniali, że duch
cesarza mieszka w tej sali i każdej nocy wychodzi na oględziny swego ulubionego
zamku, a malcy w to wszystko wierzyli. Sala ta była zawsze dokładnie zamknięta,
i to nie na jeden, lecz na kilka spustów, ale dla ducha, jak wiadomo, niczym są
wszelkie zamki i zasuwy. A poza tym, powiadano, jakoby można było do tej sali
jakoś się dostać. Zdaje się, że tak było w istocie. W każdym razie istniała, i do
dziś istnieje, gadka, jakoby udawało się tego dokonać kilku „starym kadetom”,
pogadywano tak dopóty, dopóki jeden ze „starych” nie porwał się na szalony
wybryk, za który musiał okrutnie odpokutować. Wykrył on jakieś nieznane
przejście do sypialni zmarłego cesarza, przemycił prześcieradło i tam je
przechowywał, a wieczorami zakradał się do sypialni, owijał się prześcieradłem
od stóp do głów i stawał w ciemnym oknie, wychodzącym na ulicę Sadową, a
widocznym dla każdego, kto przechodził czy przejeżdżał tamtędy. I tak
występując w roli zjawy, kadet rzeczywiście nastraszył wielu ludzi przesądnych,
mieszkających na zamku, a także przechodniów, którzy dostrzegli przypadkiem
białą postać, przez wszystkich przyjmowaną za widmo zmarłego cesarza.
Swawola ta trwała kilka miesięcy i spowodowała uporczywe słuchy, jakoby
Paweł Pietrowicz chodził po nocach wokół swej sypialni i spoglądał przez okna
na Petersburg. Wielu było takich, którzy wyjątkowo plastycznie i wyraźnie
widzieli, jak stojący w oknie w biały dzień niejednokrotnie kiwał im głową i
kłaniał się; kadet istotnie wyczyniał takie figle. Wszystko to wywoływało na
zamku nie kończące się rozmowy z proroczymi przepowiedniami, a zakończyło się
tym, że kadet wyprawiający te brewerie został przyłapany na miejscu
przestępstwa i po otrzymaniu „przykładnej kary cielesnej” znikł na zawsze ze
szkoły. Chodziły słuchy, jakoby nieszczęsny kadet swym ukazaniem się w oknie miał
nieszczęście przerazić jakąś wysoko postawioną osobistość, przypadkiem
przejeżdżającą koło zamku, i za to został ukarany nie po dziecinnemu. Mówiąc
prosto z mostu kadeci opowiadali, jakoby nieszczęsny swawolnik „zmarł pod
kijami”, a ponieważ w one czasy podobne rzeczy wydawały się możliwe, uwierzono
w te gadki i od tego czasu sam kadet stał się nową zjawą. Zaczął się ukazywać
kolegom „cały zsieczony”, w śmiertelnym wianuszku na czole, a na tym wianuszku
ponoć można było wyczytać słowa: „Pożywając mało pożyłem słodyczy, a oto już
dokonuję żywota”.
Jeśli przypomnieć sobie opowieść biblijną, w której przytoczone są te
słowa, to stają się one bardzo wzruszające.
Wkrótce po śmierci kadeta sypialnia, główna siedziba wszelkich strachów
Zamku Inżynieryjnego, została otwarta i zużytkowana na taki cel, który zmienił
jej okropny charakter, ale gadki i zjawy żyły jeszcze długo, pomimo że
tajemnica została wykryta. Kadeci nadal wierzyli, że na ich zamku żyje i
czasami nocą ukazuje się widmo. Było to ogólne przekonanie, które dzielili
zarówno młodsi, jak i starsi kadeci z tą jednak różnicą, że młodsi ślepo
wierzyli w zjawy, a starsi czasami przyczyniali się do ich pojawienia. Pierwsze
jednak nie wykluczało drugiego, a nawet ci, którzy występowali w roli zjawy,
także mieli lekkiego stracha. Tak samo się dzieje z niektórymi fałszywymi
głosicielami cudów, którzy sami je inscenizują i sami przed nimi się korzą, a
nawet wierzą w ich istnienie.
Młodzi kadeci nie znali dobrze całej tej „historii” – rozmowy na ten
temat, po wypadku z kadetem, okrutnie ukaranym cieleśnie, były surowo zakazane
– wierzyli jednak, że starsi, wśród których są jeszcze koledzy kadeta
wysieczonego czy też zasieczonego, znają całą prawdę o zjawie. To dodawało
starszym wiele prestiżu, z którego korzystali do 1859 czy też 1860 roku, kiedy
to czterej z nich sami przeżyli okropny strach; opowiem o tym na podstawie słów
jednego z uczestników niefortunnego żartu przy trumnie.
ROZDZIAŁ
TRZECI
W
tym właśnie 1859 czy też 1860 roku zmarł w Zamku Inżynieryjnym opiekun tego
zakładu, generał Lamnowski. Należał on do zwierzchników najmniej lubianych
przez kadetów i bodajże nielepszej zażywał sławy u swoich władz. Wiele złożyło
się na to przyczyn: powiadano, jakoby generał był w stosunku do chłopców nazbyt
surowy i obojętny, że mało wnikał w ich potrzeby, nie troszczył się o nich, a
najważniejsze, że był dokuczliwy, czepialski, drobiazgowo surowy. W korpusie
też mawiano, że sam generał byłby jeszcze gorszy, gdyby niepohamowanego
okrucieństwa nie poskramiała łagodna jak anioł generałowa, której żaden z
kadetów nigdy nie oglądał, jako że była stale chora: uważano ją jednak za
dobrego ducha, chroniącego wszystkich przed nieposkromionym okrucieństwem
generała.
Poza
tą nieświetną sławą cechowały generała Lamnowskiego nader niemiłe maniery. Były
to nieraz śmiesznostki, które chłopcy podchwytywali i kiedy chcieli przedstawić
nielubianego zwierzchnika, to zazwyczaj małpowali z karykaturalną przesadą
jakieś jego śmieszne na pozór przyzwyczajenie.
Najśmieszniejszym nawykiem generała było to, że przed każdym
przemówieniem czy też admonicją zawsze głaskał nos wszystkimi pięcioma palcami
prawej ręki. Wedle określeń kadeckich wyglądało to tak, jakby generał „doił
słowa z nosa”.
Nieboszczyk generał nie odznaczał się krasomówstwem, toteż często – jak
to się mówi – brakowało mu słów na wyrażenie wychowawczych upomnień, dlatego
też przy każdym takim potknięciu wzmagało się „dojenie” nosa, a kadeci
natychmiast tracili powagę i zaczynały się prześmiewki. Generał, widząc takie
pogwałcenie subordynacji, wpadał w jeszcze większy gniew i sypały się kary. Tak
więc stosunki między generałem a jego wychowankami stawały się coraz gorsze, a
głównym winowajcą, zdaniem kadetów, był „nos”.
Nie
lubiąc Lamnowskiego kadeci nie przeoczyli żadnej okazji żeby mu dokuczyć,
zemścić się i na wszelki sposób psuć mu reputację u swych nowych kolegów. W tym
celu szerzyli w korpusie słuchy, jakoby Lamnowski utrzymywał kontakty z
nieczystą siłą i zmuszał demony do dźwigania marmurów, które dostarczał na
budowę jakiegoś budynku, zdaje się, że Isaakijewskiego Soboru. Ponieważ jednak
praca ta demonom obrzydła, powiadano, że wyczekiwały one z niecierpliwością na
śmierć generała, jako na zdarzenie, które przywróci im wolność. Żeby to się
wydało jeszcze bardziej prawdopodobne, pewnego razu wieczorem, w dniu imienin
generała, kadeci sprawili mu wielką przykrość przez urządzenie pogrzebu.
Zrobiono to w ten sposób, że kiedy w mieszkaniu Lamnowskiego ucztowali goście,
na korytarzu kadeckim zjawiła się żałobna procesja: okryci prześcieradłami
kadeci, trzymając w rękach świece, nieśli na marach kukłę w masce o długim
nosie, i cicho śpiewali pogrzebowe pieśni. Organizatorów tej ceremonii wykryto
i surowo ukarano, lecz na następne imieniny Lamnowskiego niesmaczny żart z
pogrzebem powtórzył się znowu. I powtarzał się tak do 1859 czy też 1860 roku,
kiedy to generał Lamnowski zmarł w rzeczy samej i kiedy trzeba było urządzić prawdziwy
pogrzeb. Wedle istniejącego wówczas zwyczaju kadeci na zmianę pełnili wartę
honorową przy trumnie, i wtedy to zdarzyła się okropna historia, co to
napędziła stracha tym właśnie bohaterom, którzy przez dłuższy czas straszyli
innych.
ROZDZIAŁ
CZWARTY
Generał Lamnowski zmarł późną jesienią, w listopadzie, kiedy cały
Petersburg wyglądał po prostu odrażająco: chłód, wilgoć, błoto, a zwłaszcza
przyćmione, mgliste oświetlenie fatalnie działają na nerwy, a przez nie na
umysł i fantazję. Wszystko to wywołuje chorobliwy niepokój ducha,
zdenerwowanie. O tej porze roku Moleschott mógłby zebrać u nas jak najciekawsze
dane do swej pracy o wpływie światła na życie.
Dni
po śmierci generała Lamnowskiego były szczególnie nieprzyjemne. Nieboszczyka
nie wystawiono w cerkwi zamkowej, gdyż był luteraninem: zwłoki zmarłego stały w
wielkiej żałobnej sali w mieszkaniu generała i tu na zmianę pełnili wartę
honorową kadeci, a w cerkwi odprawiano panichidy wedle obrządku prawosławnego.
Jedną panichidę odprawiano w dzień, a drugą wieczorem. Wszyscy mieszkańcy
zamku, zarówno kadeci, jak też urzędnicy, musieli być obecni na każdej
panichidzie i ściśle tego przestrzegano. Na skutek tego, kiedy w cerkwi
odprawiano panichidę, wszyscy mieszkańcy zamku zbierali się tam, a obszerne
komnaty i korytarze pustoszały całkowicie. W mieszkaniu zmarłego nie pozostawał
nikt poza wartą, składającą się z czterech kadetów, którzy z karabinami i
hełmami na przedramieniu stali przy trumnie.
Wtedy właśnie zaczął się rodzić jakiś straszliwy niepokój, wyczuli go
jakoś wszyscy, wszyscy zaczęli się czegoś bać, a potem ni stąd, ni zowąd
zaczęto pogadywać, że znowu gdzieś ktoś tam „wstaje”, znowu ktoś „chodzi”. Było
tak nieprzyjemnie, że wszyscy zaczęli hamować się nawzajem mówiąc: „Dosyć już
wreszcie, przestańcie, do diabła z takimi opowiadaniami! Działacie tylko na
nerwy sobie i innym.” A potem wszyscy powtarzali to, za co ganili innych, i
wraz ze zbliżeniem się nocy wszystkich ogarnął strach. Wzmogło się to jeszcze, kiedy
kadetów „prześwięcił” ojczulek, to jest ówczesny zamkowy pop. Ojciec zaczął ich
karcić za objawy radości wywołane śmiercią generała – w krótkich słowach, ale
skutecznie umiał wzruszyć, pobudzić w nich uczucia.
-
„Chodzi” – przemówił do nich ich słowami. – Całkiem zrozumiałe, że chodzi coś
takiego, czego nie widzicie i dojrzeć nie możecie, w czym tkwi siła, której nie
podołacie. To s z a r y c z ł o w i e k; nie o północy on wstaje,
lecz o zmroku, kiedy zbliża się szara godzina i kiedy każdy chciałby
opowiedzieć o tym, co ma w sercu niedobrego. Ten szary człowiek – to s u m i e n i e. Nie radzę wam trwożyć go
podłą radością z powodu czyjejkolwiek śmierci. Każdego człowieka ktoś kocha,
ktoś żałuje; uważajcie, żeby szary człowiek nie zjawił się, żeby nie dał wam
bolesnej nauczki!
Kadeci wzięli to sobie głęboko do serca i zaledwie tego dnia zaczęło się
zmierzchać, raz po raz oglądali się trwożnie: czy nie zjawia się szary
człowiek, i w jakiej postaci?
Wiadomo, że o zmierzchu rodzi się w duszy ludzkiej jakiś osobliwy sposób
odczuwania przytłumiający ten, którym się posługujemy przy świetle dnia:
przedmioty dobrze znane, o najzwyklejszych kształtach, stają się nie wiadomo
dlaczego jakieś cudaczne, niezrozumiałe, a wreszcie nawet straszne. O tej
godzinie każde uczucie zdaje się szukać jakiegoś nieokreślonego, lecz
wzmocnionego wyrazu, nastrój myśli i uczuć kolebie się i w tej błyskawicznej i
głębokiej dysharmonii całego wewnętrznego świata zaczyna pracować fantazja:
rzeczywistość staje się snem, a sen – rzeczywistością… Jest to ponętne, a
zarazem straszne, i im bardziej straszne, tym bardziej ponętne, urzekające.
Taki
właśnie nastrój panował wśród większości kadetów zwłaszcza przed nocną wartą u
trumny. Ostatniego dnia przed pogrzebem na panichidę miało się zjawić wiele
nader ważnych osobistości, dlatego też poza mieszkańcami zamku przybyło mnóstwo
ludzi z miasta. Nawet z mieszkania samego generała wszyscy wyszli do cerkwi,
żeby obejrzeć zgromadzenie wysoko postawionych osób: nieboszczyk został tylko z
uczniowską wartą. Tym razem na warcie stało czterech kadetów: G-ton, B-now,
Z-ski i K-din. Wszyscy po dziś dzień cieszący się dobrym zdrowiem i zajmujący
poważne stanowiska w urzędzie i w społeczeństwie.
ROZDZIAŁ
PIĄTY
Jeden spośród czterech zuchów stojących
na warcie, a mianowicie K-din, należał do tych najzuchwalszych psotników,
którzy najwięcej dokuczali nieboszczykowi Lamnowskiemu, i wskutek tego częściej
niż inni zbierał surowe kary. Nieboszczyk generał nie lubił K-dina szczególnie
za to, że ten swawolnik umiał go wspaniale naśladować w „zakresie dojenia
nosa”, że brał najbardziej czynny udział w uroczystościach pogrzebowych,
urządzanych w dniu jego imienin.
Kiedy został zorganizowany taki kondukt w dniu ostatnich imienin
generała, właśnie K-din występował w roli nieboszczyka i nawet wygłosił
przemówienie z trumny z takimi minami i takim głosem, że rozśmieszył wszystkich
bez wyjątku, bo nawet oficera usiłującego rozpędzić kondukt.
Było
wiadomo, że ten wypadek straszliwie rozzłościł nieboszczyka Lamnowskiego i
wśród kadetów przebąkiwano, jakoby rozwścieczony generał poprzysiągł sobie, że
ukarze K-dina na całe życie. Kadeci wierzyli w to i biorąc pod uwagę znane
cechy charakteru generała, ani przez chwilę nie wątpili, że generał dotrzyma
przysięgi. W ciągu całego ostatniego roku stale uważano, że K-din „wisi na
włosku”, a ponieważ ze względu na żywość charakteru bardzo mu było trudno
powstrzymać się od śmiałych i ryzykownych wybryków, sytuacja jego okazała się
bardzo zagrożona i w korpusie ciągle oczekiwano, że K-din lada dzień wpadnie, a
wtedy Lamnowski nie będzie się patyczkował, lecz wszystkie jego sprawki
sprowadzi do wspólnego mianownika, tak że kadet popamięta go na całe życie.
K-din
tak drżał przed tą groźbą zwierzchnika, że czynił rozpaczliwe wysiłki, i niczym
nałogowy pijak wódki, unikał wszelakich psot, zanim nie sprawdziło się na nim
porzekadło, że „chłop rok nie pije, lecz jak go czart podkusi, wszystko przepić
musi”.
Czart podkusił K-dina właśnie przy trumnie
generała, który zmarł nie dopełniwszy swej pogróżki. Teraz kadet nie bał się
już generała i długo wstrzymywana pomysłowość chłopięca znalazła okazję
odprężenia się niczym długo ściskana sprężyna. Chłopak po prostu oszalał.
ROZDZIAŁ
SZÓSTY
Ostatnią panichidę, która zgromadziła w prawosławnej cerkwi wszystkich
mieszkańców zamku, wyznaczono na godzinę ósmą, ponieważ jednak spodziewano się,
że wezmą w niej udział osoby wysoko postawione, w obecności których wchodzenie
do cerkwi byłoby niedelikatne, wszyscy więc wyszli na nabożeństwo o wiele
wcześniej. W sali nieboszczyka została tylko warta kadetów: G-ton, B-now, Z-ski
i K-din. W żadnej z sąsiednich olbrzymich sal nie było żywego ducha.
O
pół do ósmej drzwi otwarły się na mgnienie oka i ukazał się w nich
plac-adiutant, z którym zdarzył się właśnie wtedy dziwny wypadek, potęgujący
nastrój strachu: oficer podchodząc do drzwi czy przestraszył się własnych
kroków, czy też wydało mu się, że go ktoś goni, z początku bowiem przystanął,
żeby usunąć się z drogi, a potem nagle wykrzyknął:
-
Kto to? Kto? – i szybko wsuwając głowę w drzwi, drugą ich połową uderzył samego
siebie i znowu krzyknął, jakby go ktoś chwytał z tyłu.
Rzecz oczywista, że natychmiast się opanował i szybko obrzuciwszy
żałobną salę niespokojnym spojrzeniem, stwierdził, że nie ma nikogo, i domyślił
się, że wszyscy poszli do cerkwi; wtedy znowu uchylił drzwi i głośno
pobrzękując szablą, przyśpieszonym krokiem ruszył korytarzem wiodącym do
zamkowej kaplicy.
Stojący przy trumnie kadeci spostrzegli wyraźnie, że i dorośli czegoś
się boją, że strach jakoś na wszystkich działa zaraźliwie.
ROZDZIAŁ
SIÓDMY
Stojący na warcie kadeci śledzili słuchem kroki odchodzącego oficera i
stwierdzili, że z każdym oddalającym się krokiem sytuacja ich staje się coraz
bardziej żałośliwa, całkiem jakby ich tu przywiedziono i zamurowano z
nieboszczykiem za jakąś zniewagę, której im nieboszczyk nie zapomni i nie
przebaczy, przeciwnie, wstanie i niewątpliwie zemści się. I to zwyczajem
nieboszczyków – okrutnie… Potrzebna jest tylko odpowiednia pora – przychylna
godzina północy,
…kiedy pieje kur
I szarpie, miota
się w ciemnościach…
Oni
jednakże nie będą tu stać do północy – nadejdzie zmiana, a przy tym nie
straszna jest im zjawa, tylko szary człowiek, którego czas przychodzi o zmierzchu.
Teraz właśnie panował najgłębszy zmierzch: nieboszczyk w trumnie, a wokół
najbardziej przerażające milczenie… Na dworze wył wiatr z niesamowitą
wściekłością zalewając olbrzymie okna potokiem mętnej jesiennej ulewy, dudnił
hałaśliwie po blaszanym dachu; w kominie huczało porywiście, coś jakby
wzdychało, coś jakby się weń wdzierało, przystając na chwilę, to znowu
gwałtowniej napierając. Wszystko to nie sprzyjało trzeźwości uczuć, spokojnemu
rozumowaniu. Przytłaczający nastrój wzmagał się wśród chłopców, którzy musieli
stać zachowując najgłębsze milczenie; krew uderzała do głowy, uciskało w
skroniach, słyszeli coś na kształt monotonnego, młyńskiego stukotu. Kto doznał
podobnych wrażeń, ten zna ten dziwny i całkiem osobliwy stukot krwi – całkiem jakby
młyn mełł, lecz nie ziarno, ale właśnie człowieka. To szybko doprowadzić może
do dręczącego stanu rozdrażnienia, przypominającego wrażenie ludzi, którzy po
raz pierwszy śpieszą w głąb ciemnej kopalni, gdzie zwykłe światło dzienne nagle
zastępuje dymiący kaganek… Niemożliwe jest wtedy zachowanie milczenia –
człowiek chce słyszeć choćby własny głos, poruszyć się, uczynić coś
nierozsądnego.
ROZDZIAŁ
ÓSMY
Jeden z czterech kadetów stojących na warcie u trumny generała,
mianowicie K-din, doznawał właśnie wszystkich tych wrażeń, zapomniał o
dyscyplinie i stojąc na baczność z karabinem wyszeptał:
-
Duchy lazą do nas po tatowy nos.
Lamnowskiego czasami nazywano żartobliwie „tatą”, lecz w tym wypadku
żart nie rozśmieszył kolegów, przeciwnie, spotęgował tylko przerażenie i dwóch
wartowników spostrzegłszy to odpowiedziało K-dinowi:
-
Milcz… i tak straszno – i wszyscy trwożnie wpatrzyli się w otuloną muślinem
twarz zmarłego.
-
Dlatego właśnie mówię, że się boicie – odrzekł K-din – a mnie, przeciwnie,
wcale strach nie oblatuje, ponieważ teraz on nie może mi już nic zrobić. Tak,
trzeba się wznieść ponad przesądy i głupstw się nie bać, a każdy nieboszczyk to
przecież najwierutniejsze głupstwo. Zaraz wam to udowodnię.
-
Tylko bez żadnych dowodów.
-
Właśnie, że udowodnię. Udowodnię wam, że „tata” nic nie może mi teraz zrobić,
nawet gdy złapię go za nos.
Z
tymi słowy całkiem niespodziewanie dla wszystkich K-din błyskawicznie zarzucił
karabin na ramię, szybko wbiegł po stopniach katafalku i pociągnąwszy zmarłego
za nos, głośno i wesoło wykrzyknął:
-
Aha, tata, tyś umarł, a ja żyję i ciągnę cię za nos, a ty nie możesz mi nic
zrobić!
Koledzy zmartwieli na ten wybryk i nie zdążyli pisnąć nawet słowa, kiedy
nagle wszyscy najzupełniej wyraźnie usłyszeli głębokie żałosne westchnienie;
dźwięk taki wydaje nadmuchana gumowa poduszka z nie dokręconym kurkiem, gdy się
na niej siada… Westchnienie to – tak się wszystkim zdawało – wydobywało się
najwyraźniej z trumny. K-din szybko cofnął rękę i potknąwszy się z hukiem runął
wraz z karabinem ze wszystkich stopni katafalku, trzech zaś pozostałych
kolegów, nie zdając sobie sprawy z tego, co robią, ze strachu chwyciło karabiny
na „gotuj broń”, żeby się obronić przed wstającym nieboszczykiem.
Ale
to jeszcze nie wszystko: nieboszczyk nie tylko westchnął, lecz rzeczywiście
gonił za znieważającym go swawolnikiem czy też przytrzymał go za rękę: za
K-dinem pełzły całe zwoje muślinu; w rzeczy samej, było to zjawisko całkiem
niezrozumiałe i rzecz jasna, straszne, tym bardziej że zmarły, osłonięty dotąd
muślinem, leżał teraz całkiem odkryty z rękami złożonymi na zapadłej piersi.
Swawolnik leżał bez karabinu, z twarzą
zakrytą ze strachu rękami, i straszliwie jęczał. Widocznie był przytomny i
czekał, że nieboszczyk zaraz zabierze się do niego po swojemu.
Tymczasem westchnienie powtórzyło się, a na dobitkę rozległ się cichy
szelest. Był to dźwięk, który zdawał się powstawać od pocierania jednego
sukiennego rękawa o drugi. Widocznie nieboszczyk zaczął poruszać rękami – i nagle
cichy szelest; po chwili strumień powietrza o innej temperaturze przepłynął po
świecach i w tymże okamgnieniu z poruszających się portier, które zasłaniały
drzwi od wewnętrznych pokojów, wyłoniła się zjawa. Szary człowiek! Przed
przerażonymi oczami chłopców stała zjawa o całkiem wyraźnych ludzkich
kształtach… Może była to dusza nieboszczyka w nowej powłoce, przywdzianej w
innym świecie, z którego wróciła na mgnienie oka, żeby ukarać za bezczelny
znieważający wybryk, a może był to jakiś straszniejszy gość – sam duch zamku,
co przez podłogę wyszedł z podziemia sąsiedniej komnaty?!...
ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
Zjawa nie była tworem wyobraźni – nie znikła wcale, a z postaci
przypominała opisaną przez Heinego zjawę „tajemniczej kobiety”: i jedna, i
druga była „trupem, który więzi duszę”. Przed przerażonymi chłopcami stała
przeraźliwie wyniszczona postać cała w bieli, w cieniu jednak wydawała się
szara. Miała straszliwie wychudzoną, sinobladą, całkiem zgaszoną twarz; na
głowie skołtunione, rozczochrane, gęste, długie włosy. Mocno przyprószone
siwizną włosy również zdawały się szare; rozsypane bezładnie okrywały one pierś
i ramiona zjawy!... Oczy zdawały się błyszczące, rozpalone, płonące chorobliwym
blaskiem… Błyski ich w ciemnych głęboko zapadłych orbitach przypominały błyski
płonących węgli. Zjawa miała cienkie chude ręce, przypominające ręce szkieletu,
i obu rękami trzymała się za kraj przydrzwiowych draperii.
I
właśnie te ręce zjawy, kurczowo zaciskające materię słabymi palcami, wydawały
ów suchy sukienny szelest, który słyszeli kadeci.
Usta
zjawa miała całkiem czarne i otwarte i z nich to w krótkich odstępach czasu ze
świstem i chrypieniem wyrywał się ten wytężony ni to jęk, ni to westchnienie,
które po raz pierwszy dało się słyszeć, gdy K-din pociągnął zmarłego za nos.
ROZDZIAŁ
DZIESIĄTY
Spostrzegłszy tę groźną zjawę, trzej pozostali wartownicy skamieniali,
zamarli w swych obronnych postawach, silniejsi od K-dina, który leżał jak długi,
zaplątany w śmiertelny całun.
Zjawa nie zwracała najmniejszej uwagi na całą tę grupę: oczy jej były
wpatrzone w trumnę, w której leżał teraz całkiem odkryty nieboszczyk! Chwiała
się z lekka, chcąc się widocznie poruszyć. Wreszcie udało się jej.
Przytrzymując się rękami ściany ruszyła powolutku i chwiejnym krokiem zaczęła
posuwać się ku trumnie. Był to okropny widok. Wstrząsana dreszczem przy każdym
kroku, z trudem chwytając powietrze otwartymi usty wydawała ze swej pustej
piersi te straszliwe westchnienia, które kadeci przyjęli za westchnienia
wydobywające się z trumny. I oto jeszcze krok, jeszcze jeden i wreszcie jest
już blisko, podeszła do trumny, ale zanim weszła po stopniach katafalku,
przystanęła, wzięła K-dina za rękę, w której w rytm rozdygotanego gorączkowo
ciała drżał rąbek sfałdowanego muślinu, i cienkimi, wychudłymi palcami
odczepiła muślin od guzika munduru łobuza; popatrzyła na niego z
niewypowiedzianym smutkiem, pogroziła mu palcem i… zrobiła znak krzyża; potem
ledwie trzymając się na trzęsących się nogach po stopniach katafalku wspięła
się do trumny, chwyciła się za jej brzeg i objąwszy nieboszczyka swymi szkielecimi
rękami, zaszlochała…
Zdawało się, że w trumnie całują się dwie śmierci, lecz wkrótce to się
skończyło. Z drugiego końca zamku dobiegły odgłosy życia: panichida skończyła
się i z cerkwi do mieszkania zmarłego pośpieszyli niektórzy, aby tu być na
wypadek wizyty dostojnych osób.
ROZDZIAŁ
JEDENASTY
Do uszu kadetów dotarł z korytarza łoskot
zbliżających się głośnych kroków i dolatujących z cerkwi pogłosów żałobnej
pieśni. Ożywiająca zmiana wrażeń dodała kadetom ducha, a nawyk codziennej
dyscypliny postawił ich we właściwej pozycji na właściwe miejsca.
Adiutant, który ostatni zajrzał tu przed panichidą i teraz wbiegł pośpiesznie
do żałobnej sali, wykrzyknął:
- O
Boże, jakżeż ona tu przyszła!
Trup
w bieli, z rozpuszczonymi włosami, leżał obejmując nieboszczyka i zdawało się,
że sam już nie oddycha. I wszystko się wyjaśniło.
Zjawa, która nastraszyła kadetów, była to wdowa po zmarłym generale;
sama już bliska śmierci miała nieszczęście przeżyć swego męża. Z powodu
wielkiego wyczerpania od dawna nie opuszczała już łóżka, lecz kiedy wszyscy
odeszli na uroczyste nabożeństwo żałobne do cerkwi, zwlokła się ze swego
śmiertelnego łoża i czepiając się rękami ściany zjawiła się u trumny. Suchy
szelest, który kadetom zdawał się szelestem rękawów zmarłego generała, był
odgłosem dotknięć jej rąk do ściany. Teraz pogrążona była w głębokim omdleniu i
w tym stanie, na rozkaz adiutanta, kadeci wynieśli ją z sali w fotelu.
To
był ostatni strach w Zamku Inżynieryjnym, który, wedle słów opowiadającego,
wywarł na kadetach głębokie wrażenie na całe życie.
- Od
tego wypadku – powiedział – wszyscy zawsze oburzaliśmy się, jeśli ktoś cieszył
się z czyjejkolwiek śmierci. I nigdyśmy nie mogli zapomnieć o naszym karygodnym
wybryku i o błogosławiącej ręce ostatniej zjawy w Zamku Inżynieryjnym; tylko
ona miała moc przebaczania w imię świętego prawa miłości. Od tego czasu
przestały w korpusie straszyć zjawy. Ta, którąśmy oglądali, była ostatnia.
Przełożyła
Irena Bajkowska
Opowiadanie
znajduje się w antologii Opowieści niesamowite. Groza i niesamowitość w prozie
rosyjskiej XIX i początku XX w.
Bardzo ciekawe opowiadanie, daje nadzieje że zjawy są prawdziwe, a jednak ukazuje że wszystko da się wyjaśnić.
OdpowiedzUsuń