Tym razem zamieszczam Notatki pewnej osoby. To nie ja, to
całkiem inna osoba. Myślę, że nie trzeba więcej żadnej przedmowy.
NOTATKI
PEWNEJ OSOBY
Siemion Ardalionowicz mówi do mnie
akurat onegdaj:
- Powiedz, Iwanie Iwanowiczu, na
miłość boską – będziesz ty kiedy trzeźwy?
Dziwne żądanie. Ja się nie obrażam,
skromny ze mnie człowiek, ale cóż, zrobili ze mnie wariata. Kiedyś przypadkiem
jeden malarz wziął mnie za modela: „Bądź co bądź – powiada – jesteś literat.”
Zgodziłem się, no a on to wystawił. No i potem czytam: „Idźcie popatrzeć na to
chorobliwe, bliskie obłędu indywiduum.”
Trudno, niech będzie, ale – pytam –
jakże tak, mimo wszystko tak od razu – w gazecie? W prasie wszystko powinno być
szlachetne, ideałów potrzeba, a tu… Na to przecież ma styl, żeby powiedzieć
jakoś nie wprost. Ale nie, on już nie chce nie wprost. Dziś humor i dobry styl
zanikają i zamiast dowcipu miota się różne obelgi. Ja się nie obrażam: nie jestem
Bóg wie jaki literat, żeby zwariować. Napisałem opowiadanie – nie wydrukowali.
Napisałem felieton – nie przyjęli. Tych felietonów mnóstwo po różnych redakcjach
nosiłem – wszędzie odrzucali: soli, powiadają, brak panu.
- Jakiej wam soli potrzeba? – pytam
kpiąco. – Attyckiej?
Nawet nie zrozumieli. Teraz
przeważnie tłumaczę dla wydawców z francuskiego. Piszę też anonsy dla kupców:
„Fenomen! Delicje! Wyśmienita herbata, z własnych plantacji.” Za panegiryk dla
jego ekscelencji, świętej pamięci Piotra Matwiejewicza, ładną sumkę
zainkasowałem. Sztukę podobania się
paniom ułożyłem na zamówienie księgarza. Takich książeczek ze sześć sztuk
wydałem w swoim życiu. Chcę zebrać powiedzonka Woltera, ale obawiam się, że u
nas może się to wydać postne. Bo jaki tam dzisiaj Wolter? Dziś kij sękaty w
modzie, nie Wolter! Resztki zębów sobie powybijali!... No – i to już cała moja
twórczość literacka. Chyba jeszcze to dodać by można, że wciąż bezinteresownie
listy po redakcjach rozsyłam, podpisane pełnym moim nazwiskiem. Pouczam,
udzielam przestróg, krytykuję i wskazuję drogę. Do jednej redakcji w zeszłym
tygodniu czterdziesty z kolei list w ciągu dwóch lat wysłałem: same znaczki
kosztowały mnie cztery ruble. Paskudny mam charakter, w tym rzecz.
Myślę, że malarz mnie sportretował
nie z powodu literatury, tylko z powodu moich dwóch symetrycznych brodawek na
czole: że niby fenomen. Idei teraz brak, no to uwzięli się na fenomeny. Udały
mu się te moje brodawki – jak żywe! Oni to nazywają realizmem.
A co do wariactwa, to u nas zeszłego roku
niejeden trafił do czubków. I to w jakim
stylu o tym pisano: „Taki samorodny talent… i co się w końcu okazało… zresztą
dawno już było do przewidzenia…” To jeszcze nawet dosyć zmyślne, tak że z
punktu widzenia czystej sztuki można by nawet pochwalić. A nuż tamci okażą się
po powrocie jeszcze mądrzejsi. Tak, tak, zrobić z kogoś idiotę to u nas
potrafią, ale mądrzejszym jeszcze nikogo nie zrobili.
Najmądrzejszy według mnie jest ten,
kto choć raz na miesiąc sam siebie nazwie durniem – umiejętność dziś
niespotykana. Dawniej dureń przynajmniej raz do roku miał się za durnia, a
teraz z tym ani rusz. Tak to wszystko dziś pomieszali, że durnia od mądrego już
nie odróżnisz. Naumyślnie tak zrobili.
Przypomniało mi się pewne hiszpańskie
powiedzonko, kiedy Francuzi dwa wieki temu zbudowali u siebie pierwszy dom
wariatów: „Zamknęli wszystkich swoich durniów w osobnym domu, żeby dowieść, że
sami są mądrymi ludźmi”. Faktycznie tym, że zamkniesz drugiego u czubków, nie
dowiedziesz swego rozumu. „K. zwariował, to znaczy, że my teraz jesteśmy
mądrzy.” Nie, wcale jeszcze nie znaczy.
Zresztą, co u diabła… Po co się o tym
rozgadałem? Gderam i gderam. Nawet służąca ma mnie dość. Wczoraj wpadł do mnie
kolega: „Styl ci się zmienia – powiada – takie to wszystko posiekane. Posiekasz
– zdanie wtrącisz, potem do tego wtrąconego jeszcze jedno, potem jeszcze coś
wstawisz w nawiasach – i znów dalej siekasz, siekasz…”
Kolega ma rację. Coś się ze mną
dzieje dziwnego. I charakter mi się zmienia, i głowa mnie boli. Zaczynam
widzieć i słyszeć jakieś dziwne rzeczy. Nawet nie głosy, lecz tak jakby ktoś
koło mnie szemrał: „B o b o k, b o b o
k, b o b o k!”
Co znowu za bobok? Rozrywki mi
trzeba.
Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb.
Mój daleki krewny. Nawet radca kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie
niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą kosztować. Nieboszczyk jakoś sobie
radził, no a tu masz – wdowia pensyjka! Spuszczą z tonu. Zawsze mnie
przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym nawet teraz, gdyby nie tak
wyjątkowa okazja. Szedłem za konduktem wraz z innymi, no i co? Stronią ode
mnie, zadzierają nosa. To prawda, mundur mam dosyć lichy. Chyba ze dwadzieścia
lat nie byłem na cmentarzu – to ci dopiero miejsce!
Po pierwsze – ten zapaszek. Zjechało
się może piętnastu nieboszczyków. Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa
katafalki: jeden generała, drugi jakiejś damy. Dużo zbolałych twarzy, niemało
udanego bólu, ale sporo też nieskrywanej wesołości. Parafia nie może narzekać:
dochody są. Ale ten zapaszek, zapaszek. Nie chciałbym być tutejszym duchownym.
W twarze nieboszczyków zaglądałem
ostrożnie – jestem bardzo wrażliwy. Są twarze łagodne, ale trafiają się
przykre. Uśmiechy, powiedziałbym, raczej niemiłe, u niektórych nawet bardzo.
Nie lubię tego – przyśnić się może. W czasie nabożeństwa wyszedłem z cerkwi na
powietrze; dzień był nieco ponury, ale nie padało. I zimny: cóż, październik.
Przeszedłem się po kwaterach. Różne są kategorie. Trzecia kosztuje trzydzieści
rubli: przyzwoita i niezbyt kosztowna. Dwie pierwsze – w cerkwi i pod kruchtą:
za to słono liczą. W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich
generała i damę.
Zajrzałem do grobów: okropność! Woda,
i to jaka! Zupełnie zielona i… Zresztą mniejsza z tym. Grabarz co chwila usuwał
ją czerpakiem. Pójdę, pomyślałem sobie, póki trwa nabożeństwo, przejść się
trochę na za bramą. Tam zaraz jest przytułek dla starców, trochę dalej –
restauracja. Nawet całkiem niezła restauracyjka: zakąsić można i tak dalej. Pełno
tam było uczestników pogrzebu. Dużo zauważyłem wesołości i szczerego ożywienia.
Wypiłem i zakąsiłem.
Potem wziąłem osobiście udział w
przeniesieniu trumny z cerkwi do grobu. Dlaczego nieboszczycy w trumnie robią
się tacy ciężcy? Podobno z powodu jakiejś inercji, że niby ciało nie podlega
już władzy swojego pana… czy inna bzdura w tym rodzaju, sprzeczna z mechaniką i
zdrowym rozsądkiem. Nie lubię, kiedy ludzie mający tylko średnie wykształcenie
pchają się do rozwiązywania zagadnień specjalnych; u nas to jest na porządku
dziennym. Cywile wygłaszają sądy o sprawach wojskowych, nawet na szczeblu marszałka,
a ludzie z dyplomem inżynieryjnym zabierają głos w kwestiach filozoficznych i
ekonomicznych.
Na stypę nie pojechałem. Mam swoją
ambicję, i jeśli przyjmują mnie tylko w ostateczności – po co będę łaził na ich
przyjęcia, nawet z okazji pogrzebu. Nie rozumiem tylko, po co właściwie
zostałem na cmentarzu. Siadłem sobie na nagrobku i zamyśliłem się, stosownie do
okoliczności.
Zacząłem od moskiewskiej wystawy, a
skończyłem na zdziwieniu samym w sobie. Na ten temat snułem takie oto myśli:
„Wszystkiemu się dziwić jest
oczywiście głupotą, niczemu się zaś nie dziwić jest znacznie łatwiej i nie
wiadomo czemu uważa się, że to w dobrym tonie. Ale chyba w istocie tak nie
jest. Moim zdaniem nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej niż dziwić się
wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić – to prawie to samo, co
niczego nie szanować. Zresztą głupi człowiek w ogóle nie potrafi niczego
szanować.”
- Ależ ja przede wszystkim chcę
szanować. P r a g n ę szanować – powiedział mi parę dni temu pewien
znajomy.
„Pragniesz szanować.” Boże,
pomyślałem, co by to było, gdybyś się teraz ośmielił to wydrukować!
Pogrążyłem się w myślach. Nie lubię
czytać napisów na nagrobkach, w kółko to samo. Na płycie obok mnie leżała nie
dojedzona kanapka: och, jak głupio i nie na miejscu! Zrzuciłem ją na ziemię –
to przecież nie chleb, lecz kanapka. Zresztą rzucanie chleba na ziemię zdaje
się nie jest grzechem: na podłogę, owszem, jest. Sprawdzić w kalendarzu
Suworina.
Przypuszczalnie siedziałem tam długo,
nawet za długo; wyciągnąłem się nawet na długim kamieniu w kształcie marmurowej
trumny. I nie wiem, jak to się stało, lecz nagle zacząłem słyszeć różne rzeczy.
Z początku nie zwracam uwagi i lekceważę to, ale rozmowa trwa. Słyszę – dźwięki
głuche, jak spod poduszki, a przy tym zrozumiałe, z bliska dochodzące. Ocknąłem
się, usiadłem i nastawiłem ucha.
- Nie, ekscelencjo, tak nie można, o
nie. Pan mówi kier, ja wistuję – i nagle pan ma siedem karo. Trzeba było
licytować karo.
- Więc co – grać na pamięć? Gdzie w
takim razie emocja?
- Nie, nie można, ekscelencjo, bez
gwarancji ani rusz. Trzeba koniecznie z dziadkiem, i jedno wyjście w ciemno.
- No, dziadka się tu nie dostanie.
Co to za aroganckie gadanie! Dziwne,
zaskakujące. Jeden głos taki pewny siebie, dostojny, drugi miękki, jakby
polukrowany; nie uwierzyłbym, gdybym nie słyszał na własne uszy. Na stypie
przecież nie byłem… Skąd tu preferans, co to za generał? Że głosy dochodziły z
grobów – co do tego nie mogło być wątpliwości. Pochyliłem się i przeczytałem na
pomniku: „Tu spoczywa generał-major Pierwojedow… Kawaler następujących
orderów…” Hm… „Zmarł w sierpniu roku… w wieku lat pięćdziesięciu siedmiu…
Spoczywajcie, drogie prochy, do radosnego świtu!”
Hm, do diabła, faktycznie generał! Na
drugim grobie, skąd dochodził uniżony głos, jeszcze nie było pomnika, tylko
płyta: widocznie ktoś nowy. Sądząc z głosu, radca dworu.
- Ojejejejejej! – rozległ się
zupełnie inny głos z odległości mniej więcej pięciu sążni od miejsca generała,
spod całkiem świeżej mogiły – głos męski, należący wyraźnie do człowieka z
gminu, ale złagodzony nabożnym rozrzewnieniem. – Ojejejejej!
- Ach, on znów czka! – odezwał się
wyniosły, pełen niechęci głos zirytowanej damy, zapewne z wyższych sfer. –
Skaranie boskie z tym sklepikarzem! Że też ja muszę leżeć akurat obok niego!
- Ależ ja wcale nie czkałem, na czczo
przecie jestem, taka już moja natura. A pani dobrodziejka wciąż grymasi, nie
może się odzwyczaić.
- A po coś się tutaj położył?
- Położyli mnie, paniusieczko –
małżonka i drobne dziatki, nie sam tu ległem. Zagadka śmierci, dobrodziejko!
Sam bym się za nic nie położył koło pani, za skarby świata, a jeśli leżę, to
stosownie do swego majątku, sądząc z taksy. Na to bowiem nas zawsze stać, żeby
za grób nasz wedle trzeciej kategorii zapłacić!
- Uciułałeś sobie, ludzi oszukiwałeś?
- Jak panią mogłem oszukać, jeżeli
prawie od stycznia ani grosika nie uiściłaś. Rachuneczek czeka na panią w
sklepie.
- Co za głupota! Tu, moim zdaniem,
głupio jest dochodzić swych należności! Proszę iść na górę, upomnieć się u
siostrzenicy – ona po mnie dziedziczy!
- Gdzieżbym się teraz upominał,
gdzież bym tam chodził. Oboje osiągnęliśmy kres i przed Sądem Bożym równiśmy w
grzechach.
- Równiśmy w grzechach! – pogardliwie
przedrzeźniała nieboszczka. – Proszę się w ogóle do mnie nie odzywać!
- Ojejejejej!
- Ciekawe, ekscelencjo, jednak
sklepikarz liczy się z dziedziczką!
- Ja myślę, że się liczy! Cóż w tym
dziwnego?
- Ależ, ekscelencjo, tutaj jest
całkiem inny porządek.
- Co tam za inny porządek?
- Przecież my, że się tak wyrażę,
umarliśmy, ekscelencjo.
- Ach, w istocie! No, ale jednak jest
jakiś porządek…
Ale mi dogodzili, to mnie dopiero
ubawili! Skoro już tutaj doszło do tego, to o co można mieć pretensję tam na
górze? A to ci historia! Słuchałem jednak dalej, chociaż z niezmiernym oburzeniem.
- Och, ja bym sobie jeszcze pożył!
Och, wiecie, tak bym sobie jeszcze pożył! – rozległ się nagle nowy głos gdzieś
spomiędzy generała i nerwowej damy.
- Słyszy pan, ekscelencjo? Ten nasz
znów zaczyna. Przez trzy dni milczy – i nagle: „Och, ja bym sobie jeszcze
pożył!” I z takim, wie pan, apetytem! Hi-hi!
- I z lekkomyślnością.
- Kiedy go już porządnie bierze,
ekscelencjo, i kiedy już, wie pan, całkiem zasypia – jest przecież tutaj od
kwietnia – nagle znów słychać: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!”
- Nudno tu cokolwiek – zauważył
ekscelencja.
- Słusznie, ekscelencjo, nudnawo. A
może by tak podroczyć się nieco z Awdotią Ignatiewną, hi-hi?
- Nie, ślicznie dziękuję. Nie znoszę
tej krzykliwej mamzeli.
- Ja ze swej strony też was obu nie
znoszę – odezwała się pogardliwie mamzela. – Jesteście nudziarze, nie
potraficie opowiedzieć nic dla duszy. A panu, ekscelencjo, nie radzę zadzierać
nosa – ja o panu coś mogłabym powiedzieć: jak to pana spod pewnego małżeńskiego
łoża lokaj rano wymiótł szczotką.
- Co za złośliwa niewiasta! – syknął
przez zęby generał.
- Matuchno, Awdotio Ignatiewno! –
znów jęknął nagle sklepikarz. – Powiedz mi pani, moja złociuteńka, złego nie
pomnąc – cóż to ja – pokutę odbywam, czy co?
- Ach, on znów swoje zaczyna, tego
tylko brakowało. Ale zalatuje od niego! Pewnie się na bok przewrócił.
- Nie ruszałem się, dobrodziejko, i
wcale ode mnie nie zalatuje, bom jeszcze ciało w całości zachował, no a
paniusię to widać już trochę ruszyło, bo fetor tu faktycznie niemożliwy, nawet
jak na to miejsce tutaj. Jeno z grzeczności milczę.
- Ach, wstrętny złośliwiec! Sam
cuchnie na odległość, i jeszcze na mnie wszystko zrzuca!
- Ojejejejej! Żeby już ten
czterdziesty dzionek wreszcie nadszedł: żałosny ich lament nad sobą usłyszeć,
małżonki szloch i dziatek płacz cichy!...
- Masz też o czym marzyć! Nażrą się
kutii i pójdą sobie. Ach, żeby się ktoś wreszcie obudził!
- Awdotio Ignatiewno – przemówił
usłużny urzędnik – proszę chwilkę poczekać – zaraz odezwą się nowi.
- A są może wśród nich młodzi ludzie?
- Są i młodzi, Awdotio Ignatiewno.
Nawet zupełne młodziki.
- Ach, jak to dobrze!
- No co, jeszcze nie zaczęli? – informował
się ekscelencja.
- Nawet onegdajsi jeszcze się nie
ocknęli, ekscelencjo. Sam pan raczy wiedzieć, że niekiedy cały tydzień milczą.
Dobrze że ich onegdaj, wczoraj i dziś naraz wszystkich przywieźli. Bo tu
przecież na jakie dziesięć sążni wokół są prawie sami zeszłoroczni.
- Hm, to może być ciekawe.
- Dziś na przykład, ekscelencjo,
pochowano rzeczywistego tajnego radcę Tarasiewicza. Po głosach poznałem. Znam
jego bratanka, dopiero co spuszczał trumnę.
- Hm, a gdzie on leży?
- Ach, jakieś pięć kroków od pana,
ekscelencjo, w lewo. Prawie tuż u pańskich nóg… Mógłby pan, ekscelencjo,
zawrzeć znajomość…
- Hm, nie… ja miałbym pierwszy…
- Ależ on sam zacznie, ekscelencjo.
Nawet mu to pochlebi, niech mi pan to powierzy, ekscelencjo, a ja…
- Och, och, cóż to się ze mną dzieje!
– jęknął nagle jakiś przestraszony nowy głosik.
- Nowy, ekscelencjo, nowy, Bogu dziękować,
i jak prędko! Nowi czasami prawie cały tydzień milczą.
- Och, zdaje się, młody człowiek! –
pisnęła Awdotia Ignatiewna.
- Ja… ja… wskutek komplikacji, i tak
niespodzianie! – zaszczebiotał młodzieniec. – Szulc mi jeszcze w przeddzień
powiedział: powstała, powiada, komplikacja… a mnie nagle rano się zmarło! Och!
Och!
- No trudno, młody człowieku, nie ma
rady – zauważył łaskawie generał, widocznie się ciesząc z przybycia nowego. -
Nie trzeba rozpaczać! Prosimy bardzo do naszej, że tak powiem, doliny Jozafata.
Dobrzy z nas ludzie, jak nas pan pozna, to się przekona. Jestem generał-major
Pierwojedow, Wasilij Wasiliewicz, do usług.
- Ach, nie, nie! Nie, to przecież
niemoż… Leczę się u Szulca i, wie pan, wywiązała się u mnie komplikacja; z
początku piersi mi obłożyło, zacząłem kaszleć, potem się jeszcze przeziębiłem:
płuca i influenza… a tu nagle, całkiem niespodziewanie… Przede wszystkim
niespodziewanie!
- Powiada pan: początkowo piersi? –
wtrącił łagodnie urzędnik, jakby chcąc ośmielić nowego.
- Tak, piersi i flegma, a potem nagle
nie ma flegmy, ale coś w piersiach… i nie mogę oddychać, i wie pan…
- Wiem, wiem, ale jeżeli piersi, to
powinien był pan raczej do Ecka, a nie do Szulca.
- Ja, wie pan, ciągle się wybierałem do
Botkina… i nagle…
- No, Botkin to zdrowo drze –
zauważył generał.
- Ależ nie, on się wcale nie drze,
słyszałem, że jest taki grzeczny, bada ponoć uważnie.
- Jego ekscelencja miał na myśli
honorarium – sprostował urzędnik.
- Ach, co pan mówi, tylko trzy ruble,
i tak troskliwie bada, i tyle recept… Więc koniecznie chciałem do niego, tak mi
go polecano… No więc jak mi panowie radzą: do Ecka – czy do Botkina?
- Co, dokąd? – dobrodusznie rechocąc
zakołysał się trup generała. Urzędnik wtórował mu falsetem.
- Kochany chłopcze, kochany,
promienny chłopcze! Jakże cię kocham! – pisnęła w ekstazie Awdotia Ignatiewna.
– O, gdyby takiego mieć koło siebie!
O, co to, to nie. Na to się nie mogę
zgodzić! I to ma być współczesny nieboszczyk! Słuchajmy jednak dalej i nie
śpieszmy się z wyciąganiem wniosków. Ten młodzik, nowy – pamiętam go, jak leżał
w trumnie – miał minę wystraszonego kurczaka, najpaskudniejszą w świecie! Ale
co dalej?
Ale tu zaczął się taki harmider, że
nawet nie spamiętałem wszystkiego, bo bardzo wiele osób zbudziło się naraz.
Zbudził się urzędnik – radca stanu i z miejsca zaczął rozmowę z generałem o
projekcie nowej podkomisji w ministerstwie spraw… i o prawdopodobnych w związku
z tą podkomisją przesunięciach na pewnych stanowiskach – czym bardzo, ale to
bardzo zainteresował generała. Wyznam, że sam dowiedziałem się o tym i owym i
aż się zdziwiłem, jakimi to czasem drogami można się dowiedzieć w stolicy
różnych nowinek administracyjnych. Następnie na wpół się ocknął pewien
inżynier, ale długo plótł coś trzy po trzy, tak że nasi nie ruszali go nawet,
zostawiając go w spokoju, aż swoje odleży. Oznaki mogilnego ożywienia okazała
też pochowana rano wielka dama. Lebieziatnikow (tak bowiem nazywał się ów
uniżony i znienawidzony przeze mnie radca dworu, leżący obok generała
Pierwojedowa) był bardzo tym wszystkim podniecony i dziwił się, że tym razem
wszyscy tak prędko się budzą. Wyznam, że i ja się dziwiłem; zresztą niektórzy
spośród obudzonych zostali pochowani jeszcze przedwczoraj, na przykład pewna
bardzo młodziutka panienka, może szesnastoletnia, ale cały czas chichocząca…
wstrętnie i obleśnie chichocząca.
- Ekscelencjo, tajny radca Tarasiewicz
raczy się budzić! – oznajmił nagle Lebieziatnikow z niezwykłą skwapliwością.
- Że co? – niechętnie mruknął
zbudzony nagle tajny radca. W sepleniących dźwiękach głosu było coś kapryśnie
rozkazującego. Zacząłem się przysłuchiwać z zaciekawieniem, bo ostatnio
słyszałem coś niecoś o Tarasiewiczu – coś w najwyższym stopniu podniecającego i
niepokojącego.
- To ja, ekscelencjo, na razie tylko
ja, łaskawco.
- O co panu chodzi? Czego pan sobie
życzy?
- Chciałem tylko dowiedzieć się o
zdrowie ekscelencji – z nieprzyzwyczajenia każdemu tu na początku trochę
przyciasno, dobrodzieju. Generał Pierwojedow pragnąłby mieć zaszczyt zawarcia
znajomości z ekscelencją i spodziewa się…
- Nie znam takiego.
- Ależ ekscelencjo: generał
Pierwojedow, Wasilij Wasiliewicz…
- To pan jest generał Pierwojedow?
- Nie, ekscelencjo, jestem tylko
radcą dworu, Lebieziatnikow, do usług, a generał Pierwojedow…
- Bzdury, proszę mi dać spokój!
- Daj pan spokój! – powściągnął
wreszcie z godnością sam generał służalczą skwapliwość swego mogilnego fagasa.
- Nie raczył się jeszcze obudzić,
ekscelencjo – trzeba to mieć na względzie. To z nieprzyzwyczajenia: jak się
raczy zbudzić, wtedy inaczej zareaguje…
- Dajże pan spokój! – powtórzył
generał.
- Wasiliju Wasiliewiczu! Hej,
ekscelencjo! – zawołał nagle donośnie, zuchwale tuż koło Awdotii Ignatiewny
jakiś zupełnie nowy głos – głos pański i arogancki, z modnie niedbałą dykcją i
natrętnie skandujący. – Ja was wszystkich obserwuję już od dwóch godzin – leżę
tu przecież trzy dni. Czy pan mnie sobie przypomina Wasiliju Wasiliewiczu?
Kliniewicz jestem, spotkaliśmy się u Wołokońskich, dokąd pana też, nie wiadomo czemu,
wpuszczano.
- Czyżby hrabia Piotr Pietrowicz?...
Czy to możliwe, że pan… w tak młodym wieku… Jakże mi przykro!
- Mnie też przykro. A zresztą
wszystko mi jedno, i chcę zewsząd wyciągnąć, co się tylko da. Ale nie żaden
hrabia, lecz baron, zaledwie baron. Nędzne z nas baroniątka, z jakichś lokajów
właściwie, nie wiem zresztą, jak do tego doszło… ale gwiżdżę na to. Jestem
tylko łajdakiem z pseudowyższej sfery, którego uważają za „uroczego łobuza”.
Ojciec mój to drugorzędny generał, a matkę kiedyś przyjmowano w wyższych
sferach. Co do mnie, to w zeszłym roku razem z Żydem Zyflem wyprodukowałem
fałszywych papierków na sumę pięćdziesięciu tysięcy, potem zrobiłem na niego
donos, a całą gotówkę zabrała do Bordeaux Julka Charpentier de Lusignan. Niech
pan sobie wyobrazi, ekscelencjo, byłem już prawie zaręczony – Szczewalewska nie
ma jeszcze szesnastu lat, chodzi na pensję, dają jej w posagu dziewięćdziesiąt
tysięcy. Awdotio Ignatiewno! Pamięta pani, jak to mnie pani uwiodła, gdy byłem
jeszcze czternastoletnim uczniakiem?
- Ach, to ty, łobuzie! No,
przynajmniej mi ciebie Bóg zesłał, bo tu…
- Niesłusznie pani swego sąsiada
podejrzewała o niemiłą woń… śmiałem się w kułak – przecież to ode mnie zanosi:
pochowano mnie nawet w zamkniętej trumnie.
- Ach, obrzydliwiec! Ale mimo
wszystko cieszę się. Nie uwierzy mi pan, panie Piotrze, do jakiego stopnia brak
tutaj życia, humoru…
- Tak, tak, i właśnie mam zamiar
wprowadzić tu coś nowego, oryginalnego. Ekscelencjo – nie, nie pan, panie
Pierwojedow – druga ekscelencja, panie Tarasiewicz, tajny radco! Odezwijże się
pan! Tu Kliniewicz, który w czasie postu zawiózł pana do Mlle Fury – słyszy
mnie pan?
- Tak, słyszę pana, panie Kliniewicz!
Bardzo mi miło, może pan wierzyć!
- Nic panu nie wierzę, zresztą
gwiżdżę na to. Ja pana, drogi staruszku, po prostu chcę ucałować, ale dzięki
Bogu nie mogę. Czy wiecie państwo, co ten grand-pere
zmajstrował? Zmarł trzy lub cztery dni temu i – wyobraźcie sobie – okazało
się, że zostawił ni mniej, ni więcej jak czterystu tysięcy niedoboru w kasie
państwowej. To były pieniądze dla wdów i sierot; nie wiem, dlaczego sam nimi
gospodarował, tak że koniec końców przez prawie osiem lat nie było u niego
kontroli. Wyobrażam sobie, jakie oni tam teraz mają miny i jak pomstują na
niego! Prawda, że to rozkoszna myśl? Przez cały ostatni rok nie mogłem się
nadziwić, skąd taki siedemdziesięcioletni staruch, podagryk i chiragryk, ma
jeszcze tyle sił do rozpusty. Ale teraz już wiem! To te wdowy i sieroty – już
sama myśl o nich musiała go dobrze rozpalać!... Dawno o tym wiedziałem, tylko
ja jeden wiedziałem: mówiła mi Charpentier. No a jak się dowiedziałem, to zaraz
w święta – była akurat Wielkanoc – nacisnąłem go po przyjacielsku: „Kładź, bracie,
dwadzieścia pięć tysięcy na stół, bo jak nie, to jutro będziesz miał kontrolę!”
I wiecie co państwo? Miał zaledwie trzynaście tysięcy! Słowem, zdaje się, że
umarł w samą porę. Grand-pere,
grand-pere, słyszy mnie pan?
- Cher
Kliniewicz, całkowicie zgadzam się z panem, ale niepotrzebnie pan…
zapuszcza się w takie szczegóły. Tyle jest w życiu cierpień, udręczeń i tak
mało satysfakcji… Zapragnąłem wreszcie odpocząć. Jak widzę, i tutaj można
będzie sobie nieźle użyć…
- Założę się, że on już zwietrzył
Catiche Berestową!
- Kogo? Jaką Catiche?! – zadrgał
lubieżnie głos starca.
- Jaką Catiche? A o tu, na lewo, pięć
kroków ode mnie, dziesięć od pana. Jest tu już piąty dzień, i gdyby pan
wiedział, grand-pere, co to za bestyjka!...
Z dobrego domu, dobrze ułożona, a przy tym potwór, prawdziwy potwór! Nikomu jej
tam nie pokazywałem, tylko ja jeden wiedziałem o niej… Catiche, odezwij się!
- Hi-hi-hi – odezwał się wibrujący
dziewczęcy śmiech, w którym brzmiał jakiś ostry ton. – Hi-hi-hi!
- Blon-dy-neczka? – wyskandował
zadyszany grand-pere.
- Hi-hi-hi!
- Ja już od dawna – bełkotał ciężko
dysząc staruch – marzyłem o blondyneczce… piętnastolatce… i właśnie w takim
otoczeniu…
- Potwór! Potwór! – krzyknęła Awdotia
Ignatiewna.
- Dość tego! – przeciął Kliniewicz. –
Widzę, że materiał tu pierwszorzędny. My tu natychmiast świetnie się urządzimy.
Najważniejsze to, żeby spędzić wesoło resztę czasu… ale jakiego czasu? Hej,
panie urzędniku, jak tam panu, Lebieziatnikow, czy jak? Słyszałem, że tak się
do pana zwracano!
- Lebieziatnikow, radca dworu.
Siemion Jewsieicz, do usług. Jest mi naprawdę bardzo miło.
- Gwiżdżę na to, że jest panu miło,
ale pan tu zdaje się jest najlepiej poinformowany. Już od wczoraj dziwię się,
jak to jest, że my tutaj mówimy? Przecież myśmy umarli, a tymczasem rozmawiamy,
a nawet jakby się poruszamy – a jednocześnie ani nie rozmawiamy, ani się nie
poruszamy. Co to za sztuczki magiczne?
- Jeśli pan sobie życzy, baronie,
mógłby to panu lepiej wytłumaczyć Płaton Nikołajewicz.
- Jaki znów Płaton Nikołajewicz?
Niech pan nie marudzi, do rzeczy!
- Płaton Nikołajewicz to nasz
domorosły filozof, przyrodnik, magister. Wydał kilka książek filozoficznych,
jest tu od trzech miesięcy i już całkiem zasypia; teraz to już się nie da go
rozruszać. Raz na tydzień wybąka zaledwie parę słów zupełnie od rzeczy.
- Do rzeczy, do rzeczy!
- Tłumaczy to wszystko w sposób
najprostszy: mianowicie, że tam w górze, kiedy żyliśmy jeszcze, mylnie
uważaliśmy tamtejszą śmierć za śmierć. Ciało tu jeszcze raz jakby ożywa,
resztki życia koncentrują się, ale tylko w naszej świadomości. Nie potrafię
dokładnie wytłumaczyć, ale to jest tak, jakby życie trwało nadal siłą
bezwładności. Wszystko skupia się, jego zdaniem, gdzieś w świadomości i tak
trwa jeszcze dwa – trzy miesiące, niekiedy nawet pół roku… Jest tu na przykład
taki jeden, co już prawie się całkiem rozłożył, ale raz na jakieś sześć tygodni
wymamrocze jedno słówko, oczywiście bezsensowne, o jakimś boboku: „Bobok,
bobok” – tak powie – a więc i w nim życie wciąż jeszcze tli się niedostrzegalną
iskierką.
- Niezbyt to mądre. No a to, że ja na przykład
– nie mając powonienia – czuję tu odór?
- To… Hm… No, tu już nasz filozof
zapuścił się w mgliste regiony. Właśnie co do powonienia zauważył, że odór tu
jest, że tak powiem, moralny! He-he! Ponoć odór duszy, żeby zdążyła się
opamiętać przez te dwa – trzy miesiące… I że jest to, że się tak wyrażę,
ostatnia łaska… Tylko wydaje mi się, baronie, że to wszystko to już mistyczne
bredzenie, całkiem zresztą zrozumiałe w jego sytuacji…
- No, dość już tego, jestem pewien,
że i dalej to takie same bzdury. Najważniejsze, że mamy przed sobą dwa – trzy
miesiące życia, a w końcu i tak czeka -
b o b o k! Proponuję więc
wszystkim, żebyśmy spędzili tych parę miesięcy jak najprzyjemniej, a w tym celu
należy urządzić się na innych zasadach. Proszę państwa! Proponuję, żebyśmy się
niczego nie krępowali!
- Ach, tak, tak! Nie krępujmy się
niczego! – rozległo się naraz wiele głosów, i – rzecz dziwna – były wśród nich
nawet zupełnie nowe głosy, to jest głosy tych, co budzili się w tym czasie. Ze
szczególną skwapliwością huknął basem swoją aprobatę całkiem już przytomny
inżynier. Dziewczątko Catiche zachichotało radośnie.
- Och, jakże pragnę niczego się nie
krępować! – zawołała w upojeniu Awdotia Ignatiewna.
- Słyszycie państwo? Jeżeli już
Awdotia Ignatiewna pragnie odrzucić wszelkie skrępowanie…
- Ależ nie, panie Piotrze, ja się tam
krępowałam mimo wszystko, ale tu okropnie pragnę odrzucić wszelkie więzy!
- O ile rozumiem, panie Kliniewicz –
huknął inżynier – proponuje pan, żeby urządzić tutejsze, że się tak wyrażę,
życie na nowych, tym razem rozsądnych zasadach.
- Na to ja sobie gwiżdżę! Z tym
poczekamy na Kudejarowa, wczoraj go przywieźli. Jak się zbudzi, to wam wszystko
wytłumaczy. To taka postać, taka kolosalna postać! Jutro chyba przytaszczą tu
jeszcze pewnego przyrodnika, pewnego oficera na pewno i, o ile się nie mylę, za
jakieś trzy-cztery dni pewnego felietonistę, chyba razem z redaktorem. Zresztą
do diabła z nimi, ale rzecz w tym, że zbierze się nas spora gromadka i wszystko
się jakoś ułoży. Ale tymczasem chcę jednego: żeby nie kłamać. To najważniejsze.
Żyć na ziemi i nie kłamać niepodobna, gdyż życie i kłamstwo to synonimy; no a tu
– dla zabawy – nie będziemy kłamali. Co u diabła, jesteśmy w grobie czy nie?
Będziemy wszyscy na głos opowiadać swoją historię bez żadnego skrępowania. Ja
pierwszy zacznę. Wiecie państwo, należę do ludzi zmysłowych. Tam na górze to
wszystko było związane sparciałymi sznurkami. Precz ze sznurkami, spędźmy tych
parę miesięcy w najbezwstydniejszej szczerości! Obnażmy się całkowicie!
- Ach, obnażmy się, obnażmy się! –
zawołały wszystkie głosy naraz.
- Och, jak mi się strasznie chce
obnażyć! – zawibrował głos Awdotii Ignatiewny.
- Och, och, widzę, że będzie tutaj
wesoło! Ja nie chcę do Ecka!
- Och, jak ja bym sobie pożył
jeszcze! Jak ja bym sobie pożył!
- Hi-hi-hi! – chichotała Catiche.
- Najważniejsze, że nikt nam tego nie
może zabronić. I chociaż Pierwojedow, jak widzę, złości się – to jednak nie
dosięgnie mnie swoją ręką. Grand-pere, co
pan na mój projekt?
- Zgadzam się całkowicie, z
największą przyjemnością, ale pod jednym warunkiem: żeby Catiche pierwsza
opowiedziała swoją biografię.
- Protestuję! Protestuję jak
najusilniej! – rzekł stanowczo generał.
- Ekscelencjo! – zniżonym głosem
przekonywał, bełkocąc i zachłystując się, nicpoń Lebieziatnikow – ekscelencjo,
przecież to nam nawet na rękę! Powinniśmy się zgodzić. No bo… wie pan, chodzi
mi o tę małą… No i wreszcie wszystkie te różne sztuczki…
- Zgoda na małą, ale…
- Nam to wszystko na rękę,
ekscelencjo, jak Boga kocham, na rękę! No, choćby na próbę, chociaż raz…
- Nawet w grobie nie dadzą spokoju!
- Po pierwsze, generale, pan w grobie
gra w preferansa, a po drugie – my sobie gwiż-dże-my na pana! – wyskandował
Kliniewicz.
- Panie szanowny, proszę się nie
zapominać!
- Co? Ależ pan mnie nie dosięgnie,
mogę z panem się droczyć stąd jak z bolończykiem Julki. A poza tym, proszę
państwa, co z niego tutaj za generał? Tam był generałem, a tutaj – guzik!
- Za pozwoleniem!... Ja i tutaj…
- Tutaj zgnije pan w trumnie i
zostanie po panu sześć mosiężnych guzików!
- Brawo, Kliniewicz! Ha-ha-ha! –
ryknął chór głosów.
- Służyłem Najjaśniejszemu Panu! Mam
szpadę!
- Pańska szpada nadaje się tylko do
siekania myszy! A poza tym nigdy jej pan nie dobywał!
- Wszystko jedno, mój panie. Byłem
częścią całości.
- Różne bywają części całości.
- Brawo, Kliniewicz, brawo! Ha-ha-ha!
- Nie rozumiem, co to jest szpada –
oznajmił inżynier.
- Będziemy wiać przed Prusakami jak
myszy, zrobią z nas miazgę! – zawołał z oddali jakiś nieznany mi głos, aż się
zachłystujący z zachwytu.
- Szpada, łaskawco, to honor! –
próbował przekrzyczeć wszystkich generał, ale tylko ja go słyszałem. Wszczął się
długi, nieopisany rwetes i wrzask, wśród którego można było rozpoznać tylko
histerycznie podniecone piski Awdotii Ignatiewny:
- No, prędzej, prędzej! Ach, kiedyż
wreszcie zaczniemy być bezwstydni!
- Ojejejejej! Zaiste dusza moja pokutę
odbywa! – rozległ się głos człowieka z gminu i…
I w tym momencie nagle kichnąłem.
Stało się to niespodzianie i mimo woli, ale efekt był zdumiewający: wszystko
umilkło. Znikło jak sen. Zapadła iście grobowa cisza. Nie sądzę, żeby się mnie
krępowali: przecież postanowili niczego się nie krępować! Czekałem może pięć
minut, ale nic – ani słowa, ani dźwięku. Nie przypuszczam też, aby się zlękli
donosu na policję, bo i co tu może zrobić policja? Wnioskuję mimo woli, że
jednak muszą mieć jakąś tajemnicę, nieznaną śmiertelnikom, którą starannie
przed nimi ukrywają.
„No – pomyślałem – kochani, ja was
jeszcze odwiedzę”, i z tymi słowami opuściłem cmentarz.
Nie, to mi się w głowie nie mieści!
Nie, zaiste! Nigdy się na to nie zgodzę!
B o b o k nie robi na mnie
wrażenia (więc to był ten b o b o k!).
Rozpusta w takim miejscu, rozkład
ostatniej nadziei, rozpusta wśród zwiędłych, gnijących trupów – i to w
ostatnich przebłyskach świadomości! Dano im w darze te chwile, a oni… Ale przede
wszystkim – w takim miejscu! Nie, to mi się w głowie nie mieści!
Odwiedzę inne kwatery, posłucham
wszędzie. O to właśnie chodzi, że trzeba wszędzie ucha nastawić, nie tylko w
jednym miejscu, żeby sobie wyrobić jakieś pojęcie. A nuż natrafię na coś
pocieszającego!
A do tamtych na pewno powrócę.
Obiecali swoje biografie i różne kawały. Tfu! Ale pójdę, m u s z ę
pójść: to sprawa sumienia!
Zaniosę to do „Obywatela”; tam
pewnego redaktora też sportretowali. A nuż wydrukują.
Przełożyła
Maria Leśniewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz