poniedziałek, 30 września 2013

Fiodor Dostojewski - Bobok




          Tym razem zamieszczam Notatki pewnej osoby. To nie ja, to całkiem inna osoba. Myślę, że nie trzeba więcej żadnej przedmowy.

NOTATKI PEWNEJ OSOBY

          Siemion Ardalionowicz mówi do mnie akurat onegdaj:
          - Powiedz, Iwanie Iwanowiczu, na miłość boską – będziesz ty kiedy trzeźwy?
          Dziwne żądanie. Ja się nie obrażam, skromny ze mnie człowiek, ale cóż, zrobili ze mnie wariata. Kiedyś przypadkiem jeden malarz wziął mnie za modela: „Bądź co bądź – powiada – jesteś literat.” Zgodziłem się, no a on to wystawił. No i potem czytam: „Idźcie popatrzeć na to chorobliwe, bliskie obłędu indywiduum.”
          Trudno, niech będzie, ale – pytam – jakże tak, mimo wszystko tak od razu – w gazecie? W prasie wszystko powinno być szlachetne, ideałów potrzeba, a tu… Na to przecież ma styl, żeby powiedzieć jakoś nie wprost. Ale nie, on już nie chce nie wprost. Dziś humor i dobry styl zanikają i zamiast dowcipu miota się różne obelgi. Ja się nie obrażam: nie jestem Bóg wie jaki literat, żeby zwariować. Napisałem opowiadanie – nie wydrukowali. Napisałem felieton – nie przyjęli. Tych felietonów mnóstwo po różnych redakcjach nosiłem – wszędzie odrzucali: soli, powiadają, brak panu.
          - Jakiej wam soli potrzeba? – pytam kpiąco. – Attyckiej?
          Nawet nie zrozumieli. Teraz przeważnie tłumaczę dla wydawców z francuskiego. Piszę też anonsy dla kupców: „Fenomen! Delicje! Wyśmienita herbata, z własnych plantacji.” Za panegiryk dla jego ekscelencji, świętej pamięci Piotra Matwiejewicza, ładną sumkę zainkasowałem. Sztukę podobania się paniom ułożyłem na zamówienie księgarza. Takich książeczek ze sześć sztuk wydałem w swoim życiu. Chcę zebrać powiedzonka Woltera, ale obawiam się, że u nas może się to wydać postne. Bo jaki tam dzisiaj Wolter? Dziś kij sękaty w modzie, nie Wolter! Resztki zębów sobie powybijali!... No – i to już cała moja twórczość literacka. Chyba jeszcze to dodać by można, że wciąż bezinteresownie listy po redakcjach rozsyłam, podpisane pełnym moim nazwiskiem. Pouczam, udzielam przestróg, krytykuję i wskazuję drogę. Do jednej redakcji w zeszłym tygodniu czterdziesty z kolei list w ciągu dwóch lat wysłałem: same znaczki kosztowały mnie cztery ruble. Paskudny mam charakter, w tym rzecz.
          Myślę, że malarz mnie sportretował nie z powodu literatury, tylko z powodu moich dwóch symetrycznych brodawek na czole: że niby fenomen. Idei teraz brak, no to uwzięli się na fenomeny. Udały mu się te moje brodawki – jak żywe! Oni to nazywają realizmem.
          A co do wariactwa, to u nas zeszłego roku niejeden trafił do czubków. I  to w jakim stylu o tym pisano: „Taki samorodny talent… i co się w końcu okazało… zresztą dawno już było do przewidzenia…” To jeszcze nawet dosyć zmyślne, tak że z punktu widzenia czystej sztuki można by nawet pochwalić. A nuż tamci okażą się po powrocie jeszcze mądrzejsi. Tak, tak, zrobić z kogoś idiotę to u nas potrafią, ale mądrzejszym jeszcze nikogo nie zrobili.
          Najmądrzejszy według mnie jest ten, kto choć raz na miesiąc sam siebie nazwie durniem – umiejętność dziś niespotykana. Dawniej dureń przynajmniej raz do roku miał się za durnia, a teraz z tym ani rusz. Tak to wszystko dziś pomieszali, że durnia od mądrego już nie odróżnisz. Naumyślnie tak zrobili.
          Przypomniało mi się pewne hiszpańskie powiedzonko, kiedy Francuzi dwa wieki temu zbudowali u siebie pierwszy dom wariatów: „Zamknęli wszystkich swoich durniów w osobnym domu, żeby dowieść, że sami są mądrymi ludźmi”. Faktycznie tym, że zamkniesz drugiego u czubków, nie dowiedziesz swego rozumu. „K. zwariował, to znaczy, że my teraz jesteśmy mądrzy.” Nie, wcale jeszcze nie znaczy.
          Zresztą, co u diabła… Po co się o tym rozgadałem? Gderam i gderam. Nawet służąca ma mnie dość. Wczoraj wpadł do mnie kolega: „Styl ci się zmienia – powiada – takie to wszystko posiekane. Posiekasz – zdanie wtrącisz, potem do tego wtrąconego jeszcze jedno, potem jeszcze coś wstawisz w nawiasach – i znów dalej siekasz, siekasz…”
          Kolega ma rację. Coś się ze mną dzieje dziwnego. I charakter mi się zmienia, i głowa mnie boli. Zaczynam widzieć i słyszeć jakieś dziwne rzeczy. Nawet nie głosy, lecz tak jakby ktoś koło mnie szemrał: „B o b o k,  b o b o k,  b o b o k!”
          Co znowu za bobok? Rozrywki mi trzeba.

          Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb. Mój daleki krewny. Nawet radca kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą kosztować. Nieboszczyk jakoś sobie radził, no a tu masz – wdowia pensyjka! Spuszczą z tonu. Zawsze mnie przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym nawet teraz, gdyby nie tak wyjątkowa okazja. Szedłem za konduktem wraz z innymi, no i co? Stronią ode mnie, zadzierają nosa. To prawda, mundur mam dosyć lichy. Chyba ze dwadzieścia lat nie byłem na cmentarzu – to ci dopiero miejsce!
          Po pierwsze – ten zapaszek. Zjechało się może piętnastu nieboszczyków. Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa katafalki: jeden generała, drugi jakiejś damy. Dużo zbolałych twarzy, niemało udanego bólu, ale sporo też nieskrywanej wesołości. Parafia nie może narzekać: dochody są. Ale ten zapaszek, zapaszek. Nie chciałbym być tutejszym duchownym.
          W twarze nieboszczyków zaglądałem ostrożnie – jestem bardzo wrażliwy. Są twarze łagodne, ale trafiają się przykre. Uśmiechy, powiedziałbym, raczej niemiłe, u niektórych nawet bardzo. Nie lubię tego – przyśnić się może. W czasie nabożeństwa wyszedłem z cerkwi na powietrze; dzień był nieco ponury, ale nie padało. I zimny: cóż, październik. Przeszedłem się po kwaterach. Różne są kategorie. Trzecia kosztuje trzydzieści rubli: przyzwoita i niezbyt kosztowna. Dwie pierwsze – w cerkwi i pod kruchtą: za to słono liczą. W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich generała i damę.
          Zajrzałem do grobów: okropność! Woda, i to jaka! Zupełnie zielona i… Zresztą mniejsza z tym. Grabarz co chwila usuwał ją czerpakiem. Pójdę, pomyślałem sobie, póki trwa nabożeństwo, przejść się trochę na za bramą. Tam zaraz jest przytułek dla starców, trochę dalej – restauracja. Nawet całkiem niezła restauracyjka: zakąsić można i tak dalej. Pełno tam było uczestników pogrzebu. Dużo zauważyłem wesołości i szczerego ożywienia. Wypiłem i zakąsiłem.
          Potem wziąłem osobiście udział w przeniesieniu trumny z cerkwi do grobu. Dlaczego nieboszczycy w trumnie robią się tacy ciężcy? Podobno z powodu jakiejś inercji, że niby ciało nie podlega już władzy swojego pana… czy inna bzdura w tym rodzaju, sprzeczna z mechaniką i zdrowym rozsądkiem. Nie lubię, kiedy ludzie mający tylko średnie wykształcenie pchają się do rozwiązywania zagadnień specjalnych; u nas to jest na porządku dziennym. Cywile wygłaszają sądy o sprawach wojskowych, nawet na szczeblu marszałka, a ludzie z dyplomem inżynieryjnym zabierają głos w kwestiach filozoficznych i ekonomicznych.
          Na stypę nie pojechałem. Mam swoją ambicję, i jeśli przyjmują mnie tylko w ostateczności – po co będę łaził na ich przyjęcia, nawet z okazji pogrzebu. Nie rozumiem tylko, po co właściwie zostałem na cmentarzu. Siadłem sobie na nagrobku i zamyśliłem się, stosownie do okoliczności.
          Zacząłem od moskiewskiej wystawy, a skończyłem na zdziwieniu samym w sobie. Na ten temat snułem takie oto myśli:
          „Wszystkiemu się dziwić jest oczywiście głupotą, niczemu się zaś nie dziwić jest znacznie łatwiej i nie wiadomo czemu uważa się, że to w dobrym tonie. Ale chyba w istocie tak nie jest. Moim zdaniem nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej niż dziwić się wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić – to prawie to samo, co niczego nie szanować. Zresztą głupi człowiek w ogóle nie potrafi niczego szanować.”
          - Ależ ja przede wszystkim chcę szanować.  P r a g n ę  szanować – powiedział mi parę dni temu pewien znajomy.
          „Pragniesz szanować.” Boże, pomyślałem, co by to było, gdybyś się teraz ośmielił to wydrukować!
          Pogrążyłem się w myślach. Nie lubię czytać napisów na nagrobkach, w kółko to samo. Na płycie obok mnie leżała nie dojedzona kanapka: och, jak głupio i nie na miejscu! Zrzuciłem ją na ziemię – to przecież nie chleb, lecz kanapka. Zresztą rzucanie chleba na ziemię zdaje się nie jest grzechem: na podłogę, owszem, jest. Sprawdzić w kalendarzu Suworina.
          Przypuszczalnie siedziałem tam długo, nawet za długo; wyciągnąłem się nawet na długim kamieniu w kształcie marmurowej trumny. I nie wiem, jak to się stało, lecz nagle zacząłem słyszeć różne rzeczy. Z początku nie zwracam uwagi i lekceważę to, ale rozmowa trwa. Słyszę – dźwięki głuche, jak spod poduszki, a przy tym zrozumiałe, z bliska dochodzące. Ocknąłem się, usiadłem i nastawiłem ucha.
          - Nie, ekscelencjo, tak nie można, o nie. Pan mówi kier, ja wistuję – i nagle pan ma siedem karo. Trzeba było licytować karo.
          - Więc co – grać na pamięć? Gdzie w takim razie emocja?
          - Nie, nie można, ekscelencjo, bez gwarancji ani rusz. Trzeba koniecznie z dziadkiem, i jedno wyjście w ciemno.
          - No, dziadka się tu nie dostanie.
          Co to za aroganckie gadanie! Dziwne, zaskakujące. Jeden głos taki pewny siebie, dostojny, drugi miękki, jakby polukrowany; nie uwierzyłbym, gdybym nie słyszał na własne uszy. Na stypie przecież nie byłem… Skąd tu preferans, co to za generał? Że głosy dochodziły z grobów – co do tego nie mogło być wątpliwości. Pochyliłem się i przeczytałem na pomniku: „Tu spoczywa generał-major Pierwojedow… Kawaler następujących orderów…” Hm… „Zmarł w sierpniu roku… w wieku lat pięćdziesięciu siedmiu… Spoczywajcie, drogie prochy, do radosnego świtu!”
          Hm, do diabła, faktycznie generał! Na drugim grobie, skąd dochodził uniżony głos, jeszcze nie było pomnika, tylko płyta: widocznie ktoś nowy. Sądząc z głosu, radca dworu.
          - Ojejejejejej! – rozległ się zupełnie inny głos z odległości mniej więcej pięciu sążni od miejsca generała, spod całkiem świeżej mogiły – głos męski, należący wyraźnie do człowieka z gminu, ale złagodzony nabożnym rozrzewnieniem. – Ojejejejej!
          - Ach, on znów czka! – odezwał się wyniosły, pełen niechęci głos zirytowanej damy, zapewne z wyższych sfer. – Skaranie boskie z tym sklepikarzem! Że też ja muszę leżeć akurat obok niego!
          - Ależ ja wcale nie czkałem, na czczo przecie jestem, taka już moja natura. A pani dobrodziejka wciąż grymasi, nie może się odzwyczaić.
          - A po coś się tutaj położył?
          - Położyli mnie, paniusieczko – małżonka i drobne dziatki, nie sam tu ległem. Zagadka śmierci, dobrodziejko! Sam bym się za nic nie położył koło pani, za skarby świata, a jeśli leżę, to stosownie do swego majątku, sądząc z taksy. Na to bowiem nas zawsze stać, żeby za grób nasz wedle trzeciej kategorii zapłacić!
          - Uciułałeś sobie, ludzi oszukiwałeś?
          - Jak panią mogłem oszukać, jeżeli prawie od stycznia ani grosika nie uiściłaś. Rachuneczek czeka na panią w sklepie.
          - Co za głupota! Tu, moim zdaniem, głupio jest dochodzić swych należności! Proszę iść na górę, upomnieć się u siostrzenicy – ona po mnie dziedziczy!
          - Gdzieżbym się teraz upominał, gdzież bym tam chodził. Oboje osiągnęliśmy kres i przed Sądem Bożym równiśmy w grzechach.
          - Równiśmy w grzechach! – pogardliwie przedrzeźniała nieboszczka. – Proszę się w ogóle do mnie nie odzywać!
          - Ojejejejej!
          - Ciekawe, ekscelencjo, jednak sklepikarz liczy się z dziedziczką!
          - Ja myślę, że się liczy! Cóż w tym dziwnego?
          - Ależ, ekscelencjo, tutaj jest całkiem inny porządek.
          - Co tam za inny porządek?
          - Przecież my, że się tak wyrażę, umarliśmy, ekscelencjo.
          - Ach, w istocie! No, ale jednak jest jakiś porządek…
          Ale mi dogodzili, to mnie dopiero ubawili! Skoro już tutaj doszło do tego, to o co można mieć pretensję tam na górze? A to ci historia! Słuchałem jednak dalej, chociaż z niezmiernym oburzeniem.

          - Och, ja bym sobie jeszcze pożył! Och, wiecie, tak bym sobie jeszcze pożył! – rozległ się nagle nowy głos gdzieś spomiędzy generała i nerwowej damy.
          - Słyszy pan, ekscelencjo? Ten nasz znów zaczyna. Przez trzy dni milczy – i nagle: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!” I z takim, wie pan, apetytem! Hi-hi!
          - I z lekkomyślnością.
          - Kiedy go już porządnie bierze, ekscelencjo, i kiedy już, wie pan, całkiem zasypia – jest przecież tutaj od kwietnia – nagle znów słychać: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!”
          - Nudno tu cokolwiek – zauważył ekscelencja.
          - Słusznie, ekscelencjo, nudnawo. A może by tak podroczyć się nieco z Awdotią Ignatiewną, hi-hi?
          - Nie, ślicznie dziękuję. Nie znoszę tej krzykliwej mamzeli.
          - Ja ze swej strony też was obu nie znoszę – odezwała się pogardliwie mamzela. – Jesteście nudziarze, nie potraficie opowiedzieć nic dla duszy. A panu, ekscelencjo, nie radzę zadzierać nosa – ja o panu coś mogłabym powiedzieć: jak to pana spod pewnego małżeńskiego łoża lokaj rano wymiótł szczotką.
          - Co za złośliwa niewiasta! – syknął przez zęby generał.
          - Matuchno, Awdotio Ignatiewno! – znów jęknął nagle sklepikarz. – Powiedz mi pani, moja złociuteńka, złego nie pomnąc – cóż to ja – pokutę odbywam, czy co?
          - Ach, on znów swoje zaczyna, tego tylko brakowało. Ale zalatuje od niego! Pewnie się na bok przewrócił.
          - Nie ruszałem się, dobrodziejko, i wcale ode mnie nie zalatuje, bom jeszcze ciało w całości zachował, no a paniusię to widać już trochę ruszyło, bo fetor tu faktycznie niemożliwy, nawet jak na to miejsce tutaj. Jeno z grzeczności milczę.
          - Ach, wstrętny złośliwiec! Sam cuchnie na odległość, i jeszcze na mnie wszystko zrzuca!
          - Ojejejejej! Żeby już ten czterdziesty dzionek wreszcie nadszedł: żałosny ich lament nad sobą usłyszeć, małżonki szloch i dziatek płacz cichy!...
          - Masz też o czym marzyć! Nażrą się kutii i pójdą sobie. Ach, żeby się ktoś wreszcie obudził!
          - Awdotio Ignatiewno – przemówił usłużny urzędnik – proszę chwilkę poczekać – zaraz odezwą się nowi.
          - A są może wśród nich młodzi ludzie?
          - Są i młodzi, Awdotio Ignatiewno. Nawet zupełne młodziki.
          - Ach, jak to dobrze!
          - No co, jeszcze nie zaczęli? – informował się ekscelencja.
          - Nawet onegdajsi jeszcze się nie ocknęli, ekscelencjo. Sam pan raczy wiedzieć, że niekiedy cały tydzień milczą. Dobrze że ich onegdaj, wczoraj i dziś naraz wszystkich przywieźli. Bo tu przecież na jakie dziesięć sążni wokół są prawie sami zeszłoroczni.
          - Hm, to może być ciekawe.
          - Dziś na przykład, ekscelencjo, pochowano rzeczywistego tajnego radcę Tarasiewicza. Po głosach poznałem. Znam jego bratanka, dopiero co spuszczał trumnę.
          - Hm, a gdzie on leży?
          - Ach, jakieś pięć kroków od pana, ekscelencjo, w lewo. Prawie tuż u pańskich nóg… Mógłby pan, ekscelencjo, zawrzeć znajomość…
          - Hm, nie… ja miałbym pierwszy…
          - Ależ on sam zacznie, ekscelencjo. Nawet mu to pochlebi, niech mi pan to powierzy, ekscelencjo, a ja…
          - Och, och, cóż to się ze mną dzieje! – jęknął nagle jakiś przestraszony nowy głosik.
          - Nowy, ekscelencjo, nowy, Bogu dziękować, i jak prędko! Nowi czasami prawie cały tydzień milczą.
          - Och, zdaje się, młody człowiek! – pisnęła Awdotia Ignatiewna.
          - Ja… ja… wskutek komplikacji, i tak niespodzianie! – zaszczebiotał młodzieniec. – Szulc mi jeszcze w przeddzień powiedział: powstała, powiada, komplikacja… a mnie nagle rano się zmarło! Och! Och!
          - No trudno, młody człowieku, nie ma rady – zauważył łaskawie generał, widocznie się ciesząc z przybycia nowego. - Nie trzeba rozpaczać! Prosimy bardzo do naszej, że tak powiem, doliny Jozafata. Dobrzy z nas ludzie, jak nas pan pozna, to się przekona. Jestem generał-major Pierwojedow, Wasilij Wasiliewicz, do usług.
          - Ach, nie, nie! Nie, to przecież niemoż… Leczę się u Szulca i, wie pan, wywiązała się u mnie komplikacja; z początku piersi mi obłożyło, zacząłem kaszleć, potem się jeszcze przeziębiłem: płuca i influenza… a tu nagle, całkiem niespodziewanie… Przede wszystkim niespodziewanie!
          - Powiada pan: początkowo piersi? – wtrącił łagodnie urzędnik, jakby chcąc ośmielić nowego.
          - Tak, piersi i flegma, a potem nagle nie ma flegmy, ale coś w piersiach… i nie mogę oddychać, i wie pan…
          - Wiem, wiem, ale jeżeli piersi, to powinien był pan raczej do Ecka, a nie do Szulca.
          - Ja, wie pan, ciągle się wybierałem do Botkina… i nagle…
          - No, Botkin to zdrowo drze – zauważył generał.
          - Ależ nie, on się wcale nie drze, słyszałem, że jest taki grzeczny, bada ponoć uważnie.
          - Jego ekscelencja miał na myśli honorarium – sprostował urzędnik.
          - Ach, co pan mówi, tylko trzy ruble, i tak troskliwie bada, i tyle recept… Więc koniecznie chciałem do niego, tak mi go polecano… No więc jak mi panowie radzą: do Ecka – czy do Botkina?
          - Co, dokąd? – dobrodusznie rechocąc zakołysał się trup generała. Urzędnik wtórował mu falsetem.
          - Kochany chłopcze, kochany, promienny chłopcze! Jakże cię kocham! – pisnęła w ekstazie Awdotia Ignatiewna. – O, gdyby takiego mieć koło siebie!
          O, co to, to nie. Na to się nie mogę zgodzić! I to ma być współczesny nieboszczyk! Słuchajmy jednak dalej i nie śpieszmy się z wyciąganiem wniosków. Ten młodzik, nowy – pamiętam go, jak leżał w trumnie – miał minę wystraszonego kurczaka, najpaskudniejszą w świecie! Ale co dalej?

          Ale tu zaczął się taki harmider, że nawet nie spamiętałem wszystkiego, bo bardzo wiele osób zbudziło się naraz. Zbudził się urzędnik – radca stanu i z miejsca zaczął rozmowę z generałem o projekcie nowej podkomisji w ministerstwie spraw… i o prawdopodobnych w związku z tą podkomisją przesunięciach na pewnych stanowiskach – czym bardzo, ale to bardzo zainteresował generała. Wyznam, że sam dowiedziałem się o tym i owym i aż się zdziwiłem, jakimi to czasem drogami można się dowiedzieć w stolicy różnych nowinek administracyjnych. Następnie na wpół się ocknął pewien inżynier, ale długo plótł coś trzy po trzy, tak że nasi nie ruszali go nawet, zostawiając go w spokoju, aż swoje odleży. Oznaki mogilnego ożywienia okazała też pochowana rano wielka dama. Lebieziatnikow (tak bowiem nazywał się ów uniżony i znienawidzony przeze mnie radca dworu, leżący obok generała Pierwojedowa) był bardzo tym wszystkim podniecony i dziwił się, że tym razem wszyscy tak prędko się budzą. Wyznam, że i ja się dziwiłem; zresztą niektórzy spośród obudzonych zostali pochowani jeszcze przedwczoraj, na przykład pewna bardzo młodziutka panienka, może szesnastoletnia, ale cały czas chichocząca… wstrętnie i obleśnie chichocząca.
          - Ekscelencjo, tajny radca Tarasiewicz raczy się budzić! – oznajmił nagle Lebieziatnikow z niezwykłą skwapliwością.
          - Że co? – niechętnie mruknął zbudzony nagle tajny radca. W sepleniących dźwiękach głosu było coś kapryśnie rozkazującego. Zacząłem się przysłuchiwać z zaciekawieniem, bo ostatnio słyszałem coś niecoś o Tarasiewiczu – coś w najwyższym stopniu podniecającego i niepokojącego.
          - To ja, ekscelencjo, na razie tylko ja, łaskawco.
          - O co panu chodzi? Czego pan sobie życzy?
          - Chciałem tylko dowiedzieć się o zdrowie ekscelencji – z nieprzyzwyczajenia każdemu tu na początku trochę przyciasno, dobrodzieju. Generał Pierwojedow pragnąłby mieć zaszczyt zawarcia znajomości z ekscelencją i spodziewa się…
          - Nie znam takiego.
          - Ależ ekscelencjo: generał Pierwojedow, Wasilij Wasiliewicz…
          - To pan jest generał Pierwojedow?
          - Nie, ekscelencjo, jestem tylko radcą dworu, Lebieziatnikow, do usług, a generał Pierwojedow…
          - Bzdury, proszę mi dać spokój!
          - Daj pan spokój! – powściągnął wreszcie z godnością sam generał służalczą skwapliwość swego mogilnego fagasa.
          - Nie raczył się jeszcze obudzić, ekscelencjo – trzeba to mieć na względzie. To z nieprzyzwyczajenia: jak się raczy zbudzić, wtedy inaczej zareaguje…
          - Dajże pan spokój! – powtórzył generał.
          - Wasiliju Wasiliewiczu! Hej, ekscelencjo! – zawołał nagle donośnie, zuchwale tuż koło Awdotii Ignatiewny jakiś zupełnie nowy głos – głos pański i arogancki, z modnie niedbałą dykcją i natrętnie skandujący. – Ja was wszystkich obserwuję już od dwóch godzin – leżę tu przecież trzy dni. Czy pan mnie sobie przypomina Wasiliju Wasiliewiczu? Kliniewicz jestem, spotkaliśmy się u Wołokońskich, dokąd pana też, nie wiadomo czemu, wpuszczano.
          - Czyżby hrabia Piotr Pietrowicz?... Czy to możliwe, że pan… w tak młodym wieku… Jakże mi przykro!
          - Mnie też przykro. A zresztą wszystko mi jedno, i chcę zewsząd wyciągnąć, co się tylko da. Ale nie żaden hrabia, lecz baron, zaledwie baron. Nędzne z nas baroniątka, z jakichś lokajów właściwie, nie wiem zresztą, jak do tego doszło… ale gwiżdżę na to. Jestem tylko łajdakiem z pseudowyższej sfery, którego uważają za „uroczego łobuza”. Ojciec mój to drugorzędny generał, a matkę kiedyś przyjmowano w wyższych sferach. Co do mnie, to w zeszłym roku razem z Żydem Zyflem wyprodukowałem fałszywych papierków na sumę pięćdziesięciu tysięcy, potem zrobiłem na niego donos, a całą gotówkę zabrała do Bordeaux Julka Charpentier de Lusignan. Niech pan sobie wyobrazi, ekscelencjo, byłem już prawie zaręczony – Szczewalewska nie ma jeszcze szesnastu lat, chodzi na pensję, dają jej w posagu dziewięćdziesiąt tysięcy. Awdotio Ignatiewno! Pamięta pani, jak to mnie pani uwiodła, gdy byłem jeszcze czternastoletnim uczniakiem?
          - Ach, to ty, łobuzie! No, przynajmniej mi ciebie Bóg zesłał, bo tu…
          - Niesłusznie pani swego sąsiada podejrzewała o niemiłą woń… śmiałem się w kułak – przecież to ode mnie zanosi: pochowano mnie nawet w zamkniętej trumnie.
          - Ach, obrzydliwiec! Ale mimo wszystko cieszę się. Nie uwierzy mi pan, panie Piotrze, do jakiego stopnia brak tutaj życia, humoru…
          - Tak, tak, i właśnie mam zamiar wprowadzić tu coś nowego, oryginalnego. Ekscelencjo – nie, nie pan, panie Pierwojedow – druga ekscelencja, panie Tarasiewicz, tajny radco! Odezwijże się pan! Tu Kliniewicz, który w czasie postu zawiózł pana do Mlle Fury – słyszy mnie pan?
          - Tak, słyszę pana, panie Kliniewicz! Bardzo mi miło, może pan wierzyć!
          - Nic panu nie wierzę, zresztą gwiżdżę na to. Ja pana, drogi staruszku, po prostu chcę ucałować, ale dzięki Bogu nie mogę. Czy wiecie państwo, co ten grand-pere zmajstrował? Zmarł trzy lub cztery dni temu i – wyobraźcie sobie – okazało się, że zostawił ni mniej, ni więcej jak czterystu tysięcy niedoboru w kasie państwowej. To były pieniądze dla wdów i sierot; nie wiem, dlaczego sam nimi gospodarował, tak że koniec końców przez prawie osiem lat nie było u niego kontroli. Wyobrażam sobie, jakie oni tam teraz mają miny i jak pomstują na niego! Prawda, że to rozkoszna myśl? Przez cały ostatni rok nie mogłem się nadziwić, skąd taki siedemdziesięcioletni staruch, podagryk i chiragryk, ma jeszcze tyle sił do rozpusty. Ale teraz już wiem! To te wdowy i sieroty – już sama myśl o nich musiała go dobrze rozpalać!... Dawno o tym wiedziałem, tylko ja jeden wiedziałem: mówiła mi Charpentier. No a jak się dowiedziałem, to zaraz w święta – była akurat Wielkanoc – nacisnąłem go po przyjacielsku: „Kładź, bracie, dwadzieścia pięć tysięcy na stół, bo jak nie, to jutro będziesz miał kontrolę!” I wiecie co państwo? Miał zaledwie trzynaście tysięcy! Słowem, zdaje się, że umarł w samą porę. Grand-pere, grand-pere, słyszy mnie pan?
          - Cher Kliniewicz, całkowicie zgadzam się z panem, ale niepotrzebnie pan… zapuszcza się w takie szczegóły. Tyle jest w życiu cierpień, udręczeń i tak mało satysfakcji… Zapragnąłem wreszcie odpocząć. Jak widzę, i tutaj można będzie sobie nieźle użyć…
          - Założę się, że on już zwietrzył Catiche Berestową!
          - Kogo? Jaką Catiche?! – zadrgał lubieżnie głos starca.
          - Jaką Catiche? A o tu, na lewo, pięć kroków ode mnie, dziesięć od pana. Jest tu już piąty dzień, i gdyby pan wiedział, grand-pere, co to za bestyjka!... Z dobrego domu, dobrze ułożona, a przy tym potwór, prawdziwy potwór! Nikomu jej tam nie pokazywałem, tylko ja jeden wiedziałem o niej… Catiche, odezwij się!
          - Hi-hi-hi – odezwał się wibrujący dziewczęcy śmiech, w którym brzmiał jakiś ostry ton. – Hi-hi-hi!
          - Blon-dy-neczka? – wyskandował zadyszany grand-pere.
          - Hi-hi-hi!
          - Ja już od dawna – bełkotał ciężko dysząc staruch – marzyłem o blondyneczce… piętnastolatce… i właśnie w takim otoczeniu…
          - Potwór! Potwór! – krzyknęła Awdotia Ignatiewna.
          - Dość tego! – przeciął Kliniewicz. – Widzę, że materiał tu pierwszorzędny. My tu natychmiast świetnie się urządzimy. Najważniejsze to, żeby spędzić wesoło resztę czasu… ale jakiego czasu? Hej, panie urzędniku, jak tam panu, Lebieziatnikow, czy jak? Słyszałem, że tak się do pana zwracano!
          - Lebieziatnikow, radca dworu. Siemion Jewsieicz, do usług. Jest mi naprawdę bardzo miło.
          - Gwiżdżę na to, że jest panu miło, ale pan tu zdaje się jest najlepiej poinformowany. Już od wczoraj dziwię się, jak to jest, że my tutaj mówimy? Przecież myśmy umarli, a tymczasem rozmawiamy, a nawet jakby się poruszamy – a jednocześnie ani nie rozmawiamy, ani się nie poruszamy. Co to za sztuczki magiczne?
          - Jeśli pan sobie życzy, baronie, mógłby to panu lepiej wytłumaczyć Płaton Nikołajewicz.
          - Jaki znów Płaton Nikołajewicz? Niech pan nie marudzi, do rzeczy!
          - Płaton Nikołajewicz to nasz domorosły filozof, przyrodnik, magister. Wydał kilka książek filozoficznych, jest tu od trzech miesięcy i już całkiem zasypia; teraz to już się nie da go rozruszać. Raz na tydzień wybąka zaledwie parę słów zupełnie od rzeczy.
          - Do rzeczy, do rzeczy!
          - Tłumaczy to wszystko w sposób najprostszy: mianowicie, że tam w górze, kiedy żyliśmy jeszcze, mylnie uważaliśmy tamtejszą śmierć za śmierć. Ciało tu jeszcze raz jakby ożywa, resztki życia koncentrują się, ale tylko w naszej świadomości. Nie potrafię dokładnie wytłumaczyć, ale to jest tak, jakby życie trwało nadal siłą bezwładności. Wszystko skupia się, jego zdaniem, gdzieś w świadomości i tak trwa jeszcze dwa – trzy miesiące, niekiedy nawet pół roku… Jest tu na przykład taki jeden, co już prawie się całkiem rozłożył, ale raz na jakieś sześć tygodni wymamrocze jedno słówko, oczywiście bezsensowne, o jakimś boboku: „Bobok, bobok” – tak powie – a więc i w nim życie wciąż jeszcze tli się niedostrzegalną iskierką.
          - Niezbyt to mądre. No a to, że ja na przykład – nie mając powonienia – czuję tu odór?
          - To… Hm… No, tu już nasz filozof zapuścił się w mgliste regiony. Właśnie co do powonienia zauważył, że odór tu jest, że tak powiem, moralny! He-he! Ponoć odór duszy, żeby zdążyła się opamiętać przez te dwa – trzy miesiące… I że jest to, że się tak wyrażę, ostatnia łaska… Tylko wydaje mi się, baronie, że to wszystko to już mistyczne bredzenie, całkiem zresztą zrozumiałe w jego sytuacji…
          - No, dość już tego, jestem pewien, że i dalej to takie same bzdury. Najważniejsze, że mamy przed sobą dwa – trzy miesiące życia, a w końcu i tak czeka -  b o b o k!  Proponuję więc wszystkim, żebyśmy spędzili tych parę miesięcy jak najprzyjemniej, a w tym celu należy urządzić się na innych zasadach. Proszę państwa! Proponuję, żebyśmy się niczego nie krępowali!
          - Ach, tak, tak! Nie krępujmy się niczego! – rozległo się naraz wiele głosów, i – rzecz dziwna – były wśród nich nawet zupełnie nowe głosy, to jest głosy tych, co budzili się w tym czasie. Ze szczególną skwapliwością huknął basem swoją aprobatę całkiem już przytomny inżynier. Dziewczątko Catiche zachichotało radośnie.
          - Och, jakże pragnę niczego się nie krępować! – zawołała w upojeniu Awdotia Ignatiewna.
          - Słyszycie państwo? Jeżeli już Awdotia Ignatiewna pragnie odrzucić wszelkie skrępowanie…
          - Ależ nie, panie Piotrze, ja się tam krępowałam mimo wszystko, ale tu okropnie pragnę odrzucić wszelkie więzy!
          - O ile rozumiem, panie Kliniewicz – huknął inżynier – proponuje pan, żeby urządzić tutejsze, że się tak wyrażę, życie na nowych, tym razem rozsądnych zasadach.
          - Na to ja sobie gwiżdżę! Z tym poczekamy na Kudejarowa, wczoraj go przywieźli. Jak się zbudzi, to wam wszystko wytłumaczy. To taka postać, taka kolosalna postać! Jutro chyba przytaszczą tu jeszcze pewnego przyrodnika, pewnego oficera na pewno i, o ile się nie mylę, za jakieś trzy-cztery dni pewnego felietonistę, chyba razem z redaktorem. Zresztą do diabła z nimi, ale rzecz w tym, że zbierze się nas spora gromadka i wszystko się jakoś ułoży. Ale tymczasem chcę jednego: żeby nie kłamać. To najważniejsze. Żyć na ziemi i nie kłamać niepodobna, gdyż życie i kłamstwo to synonimy; no a tu – dla zabawy – nie będziemy kłamali. Co u diabła, jesteśmy w grobie czy nie? Będziemy wszyscy na głos opowiadać swoją historię bez żadnego skrępowania. Ja pierwszy zacznę. Wiecie państwo, należę do ludzi zmysłowych. Tam na górze to wszystko było związane sparciałymi sznurkami. Precz ze sznurkami, spędźmy tych parę miesięcy w najbezwstydniejszej szczerości! Obnażmy się całkowicie!
          - Ach, obnażmy się, obnażmy się! – zawołały wszystkie głosy naraz.
          - Och, jak mi się strasznie chce obnażyć! – zawibrował głos Awdotii Ignatiewny.
          - Och, och, widzę, że będzie tutaj wesoło! Ja nie chcę do Ecka!
          - Och, jak ja bym sobie pożył jeszcze! Jak ja bym sobie pożył!
          - Hi-hi-hi! – chichotała Catiche.
          - Najważniejsze, że nikt nam tego nie może zabronić. I chociaż Pierwojedow, jak widzę, złości się – to jednak nie dosięgnie mnie swoją ręką. Grand-pere, co pan na mój projekt?
          - Zgadzam się całkowicie, z największą przyjemnością, ale pod jednym warunkiem: żeby Catiche pierwsza opowiedziała swoją biografię.
          - Protestuję! Protestuję jak najusilniej! – rzekł stanowczo generał.
   - Ekscelencjo! – zniżonym głosem przekonywał, bełkocąc i zachłystując się, nicpoń Lebieziatnikow – ekscelencjo, przecież to nam nawet na rękę! Powinniśmy się zgodzić. No bo… wie pan, chodzi mi o tę małą… No i wreszcie wszystkie te różne sztuczki…
          - Zgoda na małą, ale…
          - Nam to wszystko na rękę, ekscelencjo, jak Boga kocham, na rękę! No, choćby na próbę, chociaż raz…
          - Nawet w grobie nie dadzą spokoju!
         - Po pierwsze, generale, pan w grobie gra w preferansa, a po drugie – my sobie gwiż-dże-my na pana! – wyskandował Kliniewicz.
          - Panie szanowny, proszę się nie zapominać!
          - Co? Ależ pan mnie nie dosięgnie, mogę z panem się droczyć stąd jak z bolończykiem Julki. A poza tym, proszę państwa, co z niego tutaj za generał? Tam był generałem, a tutaj – guzik!
          - Za pozwoleniem!... Ja i tutaj…
          - Tutaj zgnije pan w trumnie i zostanie po panu sześć mosiężnych guzików!
          - Brawo, Kliniewicz! Ha-ha-ha! – ryknął chór głosów.
          - Służyłem Najjaśniejszemu Panu! Mam szpadę!
          - Pańska szpada nadaje się tylko do siekania myszy! A poza tym nigdy jej pan nie dobywał!
          - Wszystko jedno, mój panie. Byłem częścią całości.
          - Różne bywają części całości.
          - Brawo, Kliniewicz, brawo! Ha-ha-ha!
          - Nie rozumiem, co to jest szpada – oznajmił inżynier.
          - Będziemy wiać przed Prusakami jak myszy, zrobią z nas miazgę! – zawołał z oddali jakiś nieznany mi głos, aż się zachłystujący z zachwytu.
          - Szpada, łaskawco, to honor! – próbował przekrzyczeć wszystkich generał, ale tylko ja go słyszałem. Wszczął się długi, nieopisany rwetes i wrzask, wśród którego można było rozpoznać tylko histerycznie podniecone piski Awdotii Ignatiewny:
          - No, prędzej, prędzej! Ach, kiedyż wreszcie zaczniemy być bezwstydni!
          - Ojejejejej! Zaiste dusza moja pokutę odbywa! – rozległ się głos człowieka z gminu i…
          I w tym momencie nagle kichnąłem. Stało się to niespodzianie i mimo woli, ale efekt był zdumiewający: wszystko umilkło. Znikło jak sen. Zapadła iście grobowa cisza. Nie sądzę, żeby się mnie krępowali: przecież postanowili niczego się nie krępować! Czekałem może pięć minut, ale nic – ani słowa, ani dźwięku. Nie przypuszczam też, aby się zlękli donosu na policję, bo i co tu może zrobić policja? Wnioskuję mimo woli, że jednak muszą mieć jakąś tajemnicę, nieznaną śmiertelnikom, którą starannie przed nimi ukrywają.
          „No – pomyślałem – kochani, ja was jeszcze odwiedzę”, i z tymi słowami opuściłem cmentarz.
          Nie, to mi się w głowie nie mieści! Nie, zaiste! Nigdy się na to nie zgodzę!  B o b o k  nie robi na mnie wrażenia (więc to był ten  b o b o k!).
          Rozpusta w takim miejscu, rozkład ostatniej nadziei, rozpusta wśród zwiędłych, gnijących trupów – i to w ostatnich przebłyskach świadomości! Dano im w darze te chwile, a oni… Ale przede wszystkim – w takim miejscu! Nie, to mi się w głowie nie mieści!
          Odwiedzę inne kwatery, posłucham wszędzie. O to właśnie chodzi, że trzeba wszędzie ucha nastawić, nie tylko w jednym miejscu, żeby sobie wyrobić jakieś pojęcie. A nuż natrafię na coś pocieszającego!
          A do tamtych na pewno powrócę. Obiecali swoje biografie i różne kawały. Tfu! Ale pójdę,  m u s z ę  pójść: to sprawa sumienia!
          Zaniosę to do „Obywatela”; tam pewnego redaktora też sportretowali. A nuż wydrukują.


Przełożyła Maria Leśniewska

Opowiadanie znajduje się w antologii Opowieści niesamowite. Groza i niesamowitość w prozie rosyjskiej XIX i początku XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz