I
W mych udręczonych uszach pobrzmiewa
nieustannie koszmarny furkot i trzepot oraz jakby słabe, odległe ujadanie
jakiegoś wielkiego ogara(1). Nie jest to sen ani, jak się obawiam, szaleństwo,
zbyt wiele się bowiem wydarzyło, abym mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości.
St. John jest zmasakrowanym trupem;
tylko ja wiem dlaczego i wiem też, że wkrótce palnę sobie w łeb strwożony, by i
mnie nie spotkał równie okropny los. W głębi mrocznych, posępnych korytarzy
upiornych fantazji krąży czarna, bezkształtna Nemezis(2), która przywiedzie
mnie ku samozagładzie.
Niechaj Niebiosa wybaczą głupotę i upodobanie
okropieństw, które sprowadziły na nas obu tak potworny los! Znużeni
pospolitością prozaicznego świata, gdzie nawet radość przygód i romansów mogą
się z czasem znudzić, St. John i ja zgłębialiśmy radośnie tajniki wszelkich
estetycznych i intelektualnych prądów, obiecujących odsunięcie choć na chwilę
przytłaczającej nas nudy. W swoim czasie interesowaliśmy się jednocześnie
tajemnicami symbolistów(3) i prerafaelitów(4), lecz każdy nowy trend wkrótce
tracił dla nas swój urok, przestawał być pociągający i pokrywał się patyną.
Pomóc nam mogła jedynie posępna filozofia dekadentów(5), w której odnaleźliśmy
moc, zwiększając stopniowo głębię i diabolizm naszych penetracji. Niebawem
Baudelaire(6), a także Huysmans(7) przestali budzić w nas dreszczyk emocji, aż
koniec końców pozostały nam jeszcze bardziej bezpośrednie bodźce nadnaturalnych
osobistych przygód i przeżyć. Te właśnie zatrważające potrzeby emocjonalne
przywiodły nas ostatecznie, szlakiem plugawym i mrocznym, do miejsca, gdzie z
trwogą i wstydem snuję swą opowieść, przepełniony dławiącą grozą, o tym, jak
poszukując ekstremalnych doznań, podjęliśmy się odrażających czynów, takich jak
plądrowanie grobów.
Nie potrafię wyjawić szczegółów
naszych szokujących wypraw ani nawet po części wymienić najbardziej plugawych
trofeów zdobiących sekretne muzeum, urządzone przez nas w wielkim kamiennym
domu, gdzie wspólnie zamieszkiwaliśmy, tylko we dwóch, bez służby. Muzeum nasze
było bluźnierczym, mrożącym krew w żyłach miejscem, gdzie z szatańskim gustem
neurotycznej wirtuozerii zebraliśmy i stworzyliśmy całe uniwersum grozy, by
pobudzić nimi naszą złaknioną doznań perwersyjną wrażliwość. Był to pokój
tajemny, mieszczący się głęboko, bardzo głęboko pod ziemią, gdzie ogromne,
skrzydlate demony wykute z bazaltu i onyksu wyrzygiwały z wykrzywionych
diabelskim uśmiechem ust strugi zielonego i pomarańczowego światła, a ukryte
pneumatyczne rury wprawiały w kalejdoskopowy tan śmierci rzędy czerwonych,
trupich istot przyobleczonych w fałdziste, obszerne czarne szaty.
Przez rury te płynęły wonie, jakich w
danym momencie byliśmy spragnieni. Niekiedy był to zapach bladych cmentarnych
lilii, innym razem narkotyczna woń kadzideł przywodzących na myśl wschodnie
świątynie podczas pochówku tamtejszych władców, kiedy indziej zaś – aż drżę na
to wspomnienie! – przerażający, rozdzierający duszę odór świeżo rozkopanego
grobu.
Wzdłuż ścian tej odrażającej sali
stały sarkofagi pradawnych mumii ustawione na przemian z udanymi, wyglądającymi
jak żywe ciałami, dziełami doskonale przygotowanymi według najlepszych
przepisów sztuki wypychania zwierząt, oraz kamiennymi nagrobkami skradzionymi z
najstarszych cmentarzy świata. W niszach tu i ówdzie umocowane były
najróżniejszych kształtów czaszki i głowy, zachowane w rozmaitym stadium
rozkładu. Można tu było napotkać zarówno gnijące, łyse czerepy szlachciców, jak
i świeże, promieniujące złociste główki niedawno pogrzebanych dzieci. Wszystkie
malowidła i posągi przedstawiały diabły i demony, niektóre z nich były moim i
St. Johna dziełem. Zamknięta na klucz aktówka oprawna w wygarbowaną ludzką
skórę zawierała pewne nieznane i nienazwane rysunki będące rzekomo dziełem Goi(8),
które autor popełnił, lecz nigdy nie ośmielił się ich opublikować. Były tam
upiorne instrumenty muzyczne, smyczkowe, dęte drewniane i dmuchane, z których
od czasu do czasu z St. Johnem dobywaliśmy kakofonii przerażających swym
dysonansem przenikliwych dźwięków, w wyłożonych zaś hebanem gablotach
umieszczona była najbardziej nieprawdopodobna i niewyobrażalna w swej
różnorodności kolekcja cmentarnych łupów, jaką zdołała kiedykolwiek zgromadzić
perwersja i szaleństwo. Dzięki Bogu, że miałem odwagę ją zniszczyć, nim
podjąłem decyzję o unicestwieniu samego siebie!
Łupieżcze wyprawy, podczas których
gromadziliśmy nasze niewypowiedziane skarby, zawsze były pamiętnymi pod
względem artystycznym wydarzeniami. Nie byliśmy prymitywnymi hienami cmentarnymi,
jedynie pracowaliśmy ogarnięci specyficznym nastrojem, który tworzyły
krajobraz, otoczenie, pogoda, pora roku i blask księżyca. Rozrywki owe
stanowiły dla nas najbardziej wyrafinowaną formę ekspresji, toteż staraliśmy
się, by wszystko dopięte było na ostatni guzik. Niewłaściwa pora, światło
błyskawic czy rozmiękła po deszczu, mlaskająca gleba w zupełności zniweczyłyby
ekstatyczną radość, jaka ogarniała nas po ekshumacji kolejnego złowrogo
uśmiechniętego, skrywanego przez ziemię sekretu. Z nienasyceniem, gorączkowo
poszukiwaliśmy nowych miejsc i oczekiwaliśmy na właściwe naszym dziełom warunki
– St. John zawsze był przywódcą i to on doprowadził nas w końcu w to drwiące,
przeklęte miejsce, które sprowadziło na nas obu odrażającą i nieuchronną zgubę.
Jakiż posępny i złośliwy los ściągnął nas na
ten upiorny holenderski cmentarz?(9) Wydaje mi się, że to mroczna plotka i
legendy, opowieści o śmiałku, pogrzebanym przed pięcioma stuleciami, który
ongiś sam był łupieżcą grobów i skradł ze starego grobowca pewien potężny
przedmiot. Pamiętam ostatnie chwile owej sceny – blady jesienny księżyc wiszący
nad grobami, rzucającymi długie cienie, groteskowe drzewa o koronach
zwieszających się nisko ku bujnej, nie przyciętej trawie i murszejącym płytom;
ogromne legiony dziwnych, gigantycznych nietoperzy przelatujące na tle tarczy
księżyca; prastary, obrośnięty bluszczem kościół wskazujący długim, widmowym
palcem w zagniewane niebo; świecące owady, które tańczyły jak błędne ognie pod
cisami nieopodal; smród zgnilizny, roślinności i trudniej rozpoznawalnych
rzeczy mieszał się niesiony podmuchami wiatru płynącego od odległych bagien i
mórz i, najgorsze z tego wszystkiego, słabe, lecz słyszalne, ujadanie jakiegoś
ogromnego psa, którego nie mogliśmy dojrzeć ani nawet umiejscowić. Na ten
dźwięk zadrżeliśmy, przypominając sobie opowieści wieśniaków, ten bowiem,
którego szukaliśmy, wiele stuleci temu znaleziony został martwy, okrutnie
rozszarpany kłami i pazurami jakiejś nieznanej, niewyobrażalnej bestii.
Pamiętam, jak rozkopaliśmy grób
cmentarnego rabusia i jak byliśmy przejęci, wyobrażając sobie siebie, grób,
blady łypiący księżyc, upiorne cienie, groteskowe drzewa, gigantyczne
nietoperze, prastary kościół, dławiące wyziewy, tańczące błędne ogniki,
delikatne pojękiwanie nocnego wiatru i dziwaczne, na wpół słyszalne, dochodzące
nie wiadomo skąd ujadanie, co do którego nie byliśmy pewni, czy rozlegało się
naprawdę, czy też tylko się nam zdawało.
Nagle nasze łopaty zgrzytnęły o coś
twardszego niż ziemia i oczom naszym ukazała się gnijąca trumna pokryta
substancjami mineralnymi, które osadziły się na niej przez stulecia. Wieko było
niesamowicie grube i twarde, lecz w końcu sforsowaliśmy je i nasyciliśmy oczy
widokiem tego, co znajdowało się wewnątrz.
Dużo, zdumiewająco dużo pozostało w
trumnie mimo upływu pięciuset lat. Szkielet, choć w wielu miejscach
pogruchotany szczękami istoty, która go zabiła, trzymał się w kupie ze
zdumiewającą trwałością, my natomiast napawaliśmy się widokiem białej czaszki, długich,
mocnych zębów i bezokich oczodołów, w których niegdyś, tak jak w naszych,
płonął żar. W trumnie leżał amulet(10) o osobliwym, egzotycznym wzorze, który
śpiący nosił zapewne na szyi. Przedstawiał on dziwnie wyrzeźbioną figurkę
warującego skrzydlatego psa lub sfinksa z na wpół psim pyskiem, wykonaną na
modłę orientalną z małego kawałka nefrytu. Rysy istoty były ze wszech miar
odrażające, jakby pławiła się ona ongiś i syciła śmiercią, zwierzęcym
bestialstwem i czystym, niepohamowanym złem.
U podstawy znajdowała się inskrypcja
w języku, którego ani ja, ani St. John nie potrafiliśmy zidentyfikować, od
spodu zaś jak pieczęć wytwórcy wyrzeźbiona była groteskowa, niesamowita
czaszka. Gdy tylko go ujrzeliśmy, wiedzieliśmy, że musimy mieć ten amulet, bo
tylko on mógł być godziwym łupem(11), pamiątką z tego, liczącego sobie pięć
stuleci, grobu. Pożądaliśmy go, nawet gdyby jego kształty nie były nam znajome,
ale były, stwierdziliśmy to, gdy przyjrzeliśmy mu się bliżej. Mogły wydawać się
obce wszystkim tym, którzy znają jeno sztukę i literaturę dostępną trzeźwym na
umyśle, zrównoważonym koneserom, my jednak rozpoznaliśmy w tym przedmiocie
rzecz wzmiankowaną w zakazanym Necronomiconie
szalonego Araba, Abdula Alhazreda(12), upiorny duchowy symbol pożerającej
umarłych sekty z niedostępnego Leng(13) w Azji Środkowej. Nazbyt dobrze
rozpoznaliśmy złowrogie rysy opisywane przez starego arabskiego demonologa,
rysy, jak pisał, nakreślone na wzór jakiejś niejasnej, nadnaturalnej
manifestacji dusz tych, którzy niepokoją umarłych i żywią się nimi. Zabrawszy
zielony nefrytowy obiekt, raz jeszcze spojrzeliśmy w ziejące pustką oczodoły w
zapadłej twarzy jego właściciela i zasypaliśmy grób, by wyglądał tak, jak go
zastaliśmy. Gdy pośpiesznie opuszczaliśmy owo odrażające miejsce, a skradziony
przedmiot spoczywał w kieszeni St. Johna, mieliśmy wrażenie, że nietoperze
całym stadem zanurkowały ku ziemi, którą niedawno rozkopywaliśmy, jakby
zamierzały poszukiwać w niej jakichś plugawych i przeklętych, acz smacznych
kąsków. Jesienny księżyc był jednak blady i świecił słabo, toteż nie mogliśmy
tego potwierdzić.
Następnego dnia, gdy opuszczając
Holandię, wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu, wydawało się nam, że z oddali
dobiega nas słabe ujadanie jakiegoś gigantycznego psa. Jesienny wiatr zawodził
jednak smętnie i żałośnie, toteż nie mogliśmy stwierdzić tego na pewno.
II
W niecały tydzień po naszym powrocie
do Anglii zaczęły dziać się osobliwe rzeczy. Żyliśmy jak para odludków, bez
przyjaciół czy służby, tylko my dwaj w starej posesji stojącej wśród rzadko
uczęszczanych, posępnych trzęsawisk(14). Do drzwi naszych nieczęsto zatem
pukali goście.
Od tej pory wszelako niepokoiły nas
nocne drapania i szurania, nie tylko do drzwi, lecz również do okien, zarówno
na parterze, jak i na piętrze. Pewnego razu dostrzegliśmy wielkie,
nieprzejrzyste cielsko mroczniejące w oknie biblioteki, gdy wpływał przez nie
blask księżyca, kiedy indziej zaś wydawało się nam, że gdzieś nieopodal rozlega
się głośny ni to furkot, ni trzepotanie. W obu przypadkach poszukiwania nasze
spełzły na niczym i zaczęliśmy nawet przypisywać te wydarzenia wybujałej
wyobraźni, podczas gdy w uszach naszych wciąż rozlegało się słabe ujadanie,
które, jak nam się zdawało, usłyszeliśmy po raz pierwszy na holenderskim
cmentarzu. Nefrytowy amulet znajdował się obecnie w jednej z nisz naszego
muzeum i czasami zapalaliśmy przed nim roztaczającą dziwną woń świecę. W Necronomiconie wyczytaliśmy sporo o jego
właściwościach, jak również o relacjach między duszami duchów a obiektami,
które symbolizował – i to, czego się dowiedzieliśmy, wprawiło nas w
przerażenie. A potem nadeszła groza.
W nocy, dwudziestego czwartego
września 19-(15) roku, usłyszałem pukanie do drzwi mojego pokoju.
Sądząc, że to St. John, zaprosiłem
pukającego do środka, ale odpowiedział mi tylko ochrypły śmiech. W korytarzu
nie było nikogo. Kiedy obudziłem St. Johna, okazało się, iż nie wie nic o
niedawnym zdarzeniu i zmartwił się nim jeszcze bardziej ode mnie. Tej właśnie
nocy słabe, odległe ujadanie nad trzęsawiskami stało się dla nas bezsprzecznie
przeraźliwą rzeczywistością.
Cztery dni później, gdy obaj
przebywaliśmy w sekretnym muzeum, dało się słyszeć ciche, ukradkowe skrobanie
do jedynych drzwi, wiodących na schody prowadzące do naszej tajemnej
biblioteki. Byliśmy zaniepokojeni w dwójnasób.
Zawsze lękaliśmy się, że nasza
upiorna, makabryczna kolekcja może zostać odkryta. Wygasiwszy wszystkie
światła, podeszliśmy do drzwi i otworzyliśmy je gwałtownie na oścież – po czym
omiótł nas silny podmuch powietrza i usłyszeliśmy jakby niknącą w oddali
osobliwą mieszaninę szelestów, chichotów i mamrotania. Nie próbowaliśmy
oceniać, czy byliśmy obłąkani, przy zdrowych zmysłach, czy może wszystko to
tylko się nam przyśniło. Ze zgrozą stwierdziliśmy jeno, że owo przeraźliwe,
bezcielesne mamrotanie tworzyły słowa w języku
holenderskim.
Od tej pory żyliśmy w narastającym
przerażeniu i fascynacji.
Przede wszystkim staraliśmy się
trzymać teorii, że wskutek naszych perwersyjnych zainteresowań obaj popadliśmy
w obłęd. Bywały chwile, że wyobrażaliśmy sobie, iż padliśmy ofiarami jakiejś
zatrważającej, zbliżającej się ku nam zguby. Osobliwych manifestacji było teraz
zbyt wiele, by można je zliczyć.
Nasz samotny dom ożył obecnością
jakiejś złowrogiej istoty, której natury nie potrafiliśmy się nawet domyślić, a
każdej nocy coraz głośniej nad moczarami przetaczało się groźne ujadanie
niewidzialnego ogara. Dwudziestego dziewiątego października w ziemi pod oknem
biblioteki odnaleźliśmy niemożliwe do opisania ślady. Były równie deprymujące
jak hordy wielkich nietoperzy, które nawiedzały starą posiadłość w
niespotykanej dotąd liczbie.
Koszmar osiągnął swą kulminację
dziewiętnastego listopada, kiedy St. John, zmierzając do domu po zmierzchu ze
stacji kolejowej, został pochwycony i rozdarty na strzępy przez jakiegoś
przerażającego, drapieżnego stwora. Jego wrzaski dotarły aż do domu, a gdy
pospieszyłem z pomocą, dotarłszy na miejsce upiornego mordu, usłyszałem trzepot
skrzydeł i ujrzałem niewyraźną, mglistą istotę odcinającą się na tle
wschodzącego księżyca.
Mój przyjaciel umierał, gdy do niego
przemówiłem, i mówił bardzo niespójnie. Słyszałem jedynie:
- Amulet… ta przeklęta rzecz(16)…
A potem zległ, stając się pozbawioną
życia bryłą zmasakrowanego mięsa.
Następnej nocy pogrzebałem go w
jednym z naszych zaniedbanych ogrodów, wypowiadając nad jego ciałem inkantacje
z pewnego diabelskiego rytuału, który tak lubił za życia. Gdy skończyłem
demoniczną sentencję, usłyszałem dochodzące od strony trzęsawisk słabe ujadanie
jakiegoś gigantycznego ogara. Księżyc wzeszedł, ale nie odważyłem się unieść
wzroku. Kiedy zaś ujrzałem na słabo oświetlonych moczarach ogromny cień
przepływający od jednego pagórka do drugiego, zamknąłem oczy i rzuciłem się na
ziemię. Kiedy się podniosłem, rozdygotany, wiele chwil później, chwiejnym
krokiem wróciłem do domu i złożyłem korny pokłon przed wyniesionym na piedestał
amuletem z zielonego nefrytu.
Lękając się mieszkania samotnie w
starym domu na moczarach, następnego dnia wyjechałem do Londynu, zabierając ze
sobą amulet i uprzednio niszcząc, przez spalenie bądź zakopanie, zbiory
znajdujące się w naszym osobliwym muzeum. Jednak już trzy noce później znowu
usłyszałem ujadanie, a zanim tydzień dobiegł kresu, poczułem na sobie po
zmierzchu spojrzenie niewidzialnych oczu. Pewnego wieczoru podczas przechadzki
po Victoria Embankment(17) ujrzałem czarny kształt przesłaniajcy blask latarni
i odbijający się w wodzie. Wiatr, silniejszy niż nocna bryza, omiótł mnie i
zrozumiałem, że to samo, co spotkało St. Johna, spotka wkrótce i mnie.
Następnego dnia starannie owinąłem
nefrytowy amulet i popłynąłem do Holandii. Nie wiedziałem, czy zwracając
przedmiot jego uśpionemu, milczącemu właścicielowi, uzyskam przebaczenie, ale
czułem, że muszę spróbować każdej możliwej alternatywy. Wciąż nie do końca
wiedziałem, czym był ogar i dlaczego mnie ścigał, ale po raz pierwszy
usłyszałem ujadanie na starym cmentarzu i każdy późniejszy wypadek, w tym także
ostatnie słowo, jakie wyszeptał do mnie St. John, zdawały się łączyć klątwę z
kradzieżą amuletu. Nic przeto dziwnego, że pogrążyłem się w czarnej rozpaczy,
kiedy w ogrodzie w Rotterdamie odkryłem, iż złodzieje pozbawili mnie jedynej nadziei
ocalenia.
Tego wieczoru ujadanie było
głośniejsze niż zazwyczaj, rankiem zaś dowiedziałem się o potwornej, nie
wyjaśnionej zbrodni, jaka wydarzyła się w najplugawszym zakątku miasta.
Szumowiny wpadły w przerażenie, na pewną kamienicę padł bowiem cień krwawej
śmierci(18), morderstwa zupełnie bezprecedensowego, nawet jak na tak zakazaną
dzielnicę.
W złodziejskiej melinie cała rodzina
została rozdarta na strzępy przez nieznaną istotę, która nie pozostawiła po
sobie śladów, a ci, którzy znajdowali się w okolicy słyszeli przez całą noc
głębokie, niezbyt głośne ujadanie wielkiego psa.
W końcu jednak znalazłem się znów na
zapomnianym, odrażającym cmentarzu, gdzie blady zimowy księżyc malował upiorne
cienie, a pozbawione liści drzewa pochylały się ponuro na spotkanie wyschłej,
oszronionej trawy i zmurszałych płyt. Kościół o ścianach obrośniętych bluszczem
mierzył drwiąco palcem dzwonnicy w nieprzyjazne niebo, nocny wiatr natomiast
zawodził opętańczo, napływając znad zmarzniętych bagien i skutych lodem mórz.
Ujadanie było teraz bardzo słabe i umilkło zupełnie, gdy zbliżyłem się do
grobu, który ongiś zbezcześciłem, płosząc swym pojawieniem się osobliwie liczne
stado nietoperzy, nie wiedzieć czemu kołujących właśnie nad tą mogiłą.
Nie miałem pojęcia, dlaczego tam
przybyłem, chyba tylko po to, aby odmówić modlitwę bądź histerycznie błagać o
przebaczenie, starając się ułagodzić cichą, białą istotę spoczywającą w tym
miejscu, a jednak wbrew rozsądkowi zaatakowałem na wpół zamarzniętą ziemię z
rozpaczą po części przynależną do mnie, po części zaś do owej dominującej woli
istniejącej poza mną. Wykopanie truchła było łatwiejsze, niż się spodziewałem,
choć w pewnej chwili me poczynania zostały w osobliwy sposób zakłócone – nagle bowiem
z zimnego nieba spikował chudy sęp i zaczął dziobać zajadle ziemię mogiły, póki
nie zabiłem go jedym ciosem łopaty. W końcu dokopałem się do gnijącej,
podłużnej skrzyni trumny i usunąłem przeżarte wilgocią wieko. I to ostatnia
racjonalna czynność, jaką pamiętam.
Wewnątrz liczącej sobie setki lat
trumny, pokrytej koszmarną zbitą warstwą ogromnych błoniastoskrzydłych
uśpionych nietoperzy, spoczywała koścista istota, którą wraz z przyjacielem
okradliśmy. Nie była wszelako czysta i spokojna jak wówczas, gdy ją ujrzeliśmy,
lecz pokryta zaschniętą warstwą krwi i obcych szczątków oraz włosia. Łypała na
mnie bezokimi, jarzącymi się osobliwą fosforescencją oczodołami, a ostre,
okrwawione kły kłapały ironicznie i złowrogo zarazem, dworując sobie z mej
nieuchronnej zguby. A gdy spomiędzy tych uśmiechniętych upiornie szczęk dobyło
się głębokie, sardoniczne ujadanie, niby jakiegoś gigantycznego ogara, i
ujrzałem, że w brudnych, skąpanych w posoce, zaciśniętych niczym szpony palcach
tkwi utracony przeze mnie, złowróżbny amulet z nefrytu, wrzasnąłem na całe
gardło i pobiegłem jak szalony, a mój krzyk niebawem przerodził się w wybuch
histerycznego śmiechu.
Szaleństwo płynie z gwiezdnym wiatrem…
pazury i kły ostrzone na trupach przez stulecia… ociekająca śmierć dosiadająca
stad nietoperzy wylatujących z bachanaliów(19) z czarnych jak noc ruin
zapomnianych, z dawna pogrzebanych świątyń Beliala(20)… Teraz, gdy ujadanie
owej umarłej, odartej z ciała potworności narasta coraz bardziej, a ukradkowe
łopotanie i trzepot tych przeklętych błoniastych skrzydeł z każdą chwilą się przybliża
i przybiera na sile, poszukam z mym rewolwerem zapomnienia, które jest dla mnie
jedyną ucieczką przed tym, co nie nazwane i czego nie sposób nazwać.
Przełożył
Robert P. Lipski
Opowiadanie
znajduje się w antologii opowiadań autora pt. Najlepsze opowiadania. Tom 2
Ogar
powstał we wrześniu 1992 r. Był jedną z pięciu pierwszych opowieści, które
Lovecraft posłał do „Weird Tales” w 1923 r. Ówczesny wydawca czasopisma, Edwin
Baird, zaakceptował wszystkie. Ogar został
opublikowany w numerze lutowym w 1924 r. (przypisy autorstwa S. T. Joshi oraz
Petera Cannona, przełożył Mateusz Kopacz).
1 – wielki ogar: Inspiracja Psem
Baskerville’ów Conan Doyle’a. W liście z 1918r. Lovecraft pisze: „Co do
<<Sherlocka Holmesa>> - był czas, kiedy ślepo kochałem się w jego
przygodach! Czytałem każdą opublikowaną historię z nim w roli głównej (…)”.
Jako dwunastoletni chłopak zwrócił szczególną uwagę na Psa Baskerville’ów [liczne pol. wyd., m. in. Zielona Sowa, Kraków
2003 – przyp. tłum.], publikowanego w odcinkach w latach 1902 – 1903;
zainteresowanie to wynikło głównie z tego, iż była to pierwsza historia o
Sherlocku od czasu Ostatniej zagadki
Sherlocka Holmesa (1893) [pol. wyd. Sfera/Passa, Warszawa 1990 – przyp.
tłum.], w której to książce detektyw ponosi śmierć.
2 – Nemezis: W greckiej mitologii za pośrednictwem Nemezis bogowie
zsyłali zemstę na tych, którzy ośmielili się pogwałcić ich święte prawo. Jest
to również tytuł jednego z wierszy Lovecrafta, którego strofa stanowi motto do Ducha ciemności.
3 – symboliści: Szkoła literacka powstała we
Francji w końcu dziewiętnastego wieku, w odpowiedzi na naturalizm i realizm
tamtych czasów. Dzieła powstałe pod wpływem tego kierunku miały na celu
przekazywanie wrażenia za pomocą sugestii, nie poprzez bezpośrednie
stwierdzenia. Pierwsi symboliści byli poetami eksperymentującymi z formą, wykorzystującymi
zwłaszcza białe wiersze. Przeciwnicy oskarżali ich o choroby umysłowe.
4 -
prerafaelici: Bractwo angielskich poetów oraz malarzy założone w 1848 r.
przez Dantego Gabriela Rossettiego (1828 – 1882), W. Holmana Hunta (1827 – 1910) oraz Johna
Millaisa (1829 – 1896). Później dołączył do nich malarz Edward Burne-Jones
(1833 – 1898). Rozczarowani mierną jakością sztuki angielskiej swych czasów,
inspiracji szukali we względnej prostocie świata średniowiecznego. Ich prace
były dopracowane w najmniejszych szczegółach, wykonane w stylistyce wysoce
manierystycznej.
5 – dekadenci: Artyści, którzy pod koniec dziewiętnastego wieku szukali
inspiracji zarówno dla swego życia, jak i twórczości w estetyzmie oraz makabrze
i patologii. Byli pod wrażeniem prac francuskich symbolistów oraz Charles’a
Baudelaire’a. Jednym z czołowych przedstawicieli dekadentyzmu w Anglii był
dramatopisarz Oscar Wilde (1854 – 1900).
6 –
Baudelaire: Charles Baudelaire (1821 – 1867), francuski poeta i krytyk,
autor Kwiatów zła. Osobowość
niespokojna, pełna sprzeczności; pokrewną duszę znajdował w Edgarze Allanie
Poem (1809 – 1849), którego prace tłumaczył i udostępniał francuskim odbiorcom
literatury. Zwiastował nadejście ery symbolistów. W 1922 r., w liście do
przyjaciela, Franka Belknapa Longa, Lovecraft pisze: „Odrobinę bawi mnie
freudyzm takich dekadentów jak Baudelaire” (Selected
Letters, t. I, s. 172).
7 –
Huysmans: Joris-Karl Huysmans (1848 – 1907), francuski powieściopisarz i
okultysta. Jego powieść A rebours (1884;
zwykle przekładana na angielski jako Against
the Grain [pol. wyd. Na wspak,
Czytelnik, Warszawa 1976 – przyp. tłum.]), opisująca duchowe poszukiwania
mistycznego celu, bardzo dobrze oddaje ducha dekadencji. W późniejszym czasie dał
się pochłonąć rzymskiemu katolicyzmowi. W Ogarze
dostrzec można wiele odniesień do twórczości Huysmansa, w szczególności do Na wspak, które przedstawia w swym eseju
pt. „The Hound” – A Dead Dog?, zawartym w
zbiorze On the Emergence of „Cthulhu” and
Other Observations (1995), Steven J. Mariconda.
8 – Goya: Francisco de Goya y Lucientes
(1746 – 1828), hiszpański malarz i grafik. W ostatnich latach życia namalował dużą ilość makabrycznych fresków,
należą do nich m. in. Saturn pożerający
swe dzieci, Sabat czarownic oraz Trzy
mojry [znany bardziej jako Antropos lub
Mojry – przyp. tłum.]. Jedno ze zdań
w liście z 1923 r. do Franka Belknapa Longa świadczy o tym, że Lovecraft znał
Goyę tylko z nazwiska: “Goya? Owszem, me dziecię, muszę poznać jego dzieła. Z
pewnością zajmował go horror, w którym i ja znajduję wiele upodobania, choć
sztuka malarska odleglejsza jest od centrów mych zmysłów niźli sztuka
literacka” (Selected Letters, t. I,
s. 228).
9 – holenderski cmentarz: Lovecraft użył
jako tła swej opowieści Holandię najpewniej dlatego, że cmentarz, który go
zainspirował do napisania Ogara,
przynależący do holenderskiego Kościoła Reformowanego (1796), znajdującego się
w Brooklynie, pełen był kruszących się nagrobków z holenderskimi inskrypcjami.
10 – amulet: Przedmiot chroniący właściciela
przed złem.
11 – łup (oryg. pelf): Bogactwo lub, w tym przypadku, zdobycz.
12 – Necronomicon szalonego Araba, Abdula
Alhazreda: Pierwsza wzmianka o tym archetypicznym, zakazanym tomie, którego
Lovecraft tak często używał w późniejszych opowiadaniach, m. in. w Koszmarze w Dunwich, w którym przytoczył
najdłuższy fragment księgi. Sam autor księgi, Abdul Alhazred, wspomniany
zostaje już wcześniej, w Zapomnianym
mieście (1921). Lovecraft utrzymywał, iż imię to wymyślił jako dziecko po
przeczytaniu tłumaczenia Langa Baśni
tysiąca i jednej nocy, choć gdzie indziej przyznaje, że mógł poprosić kogoś
dorosłego, być może rodzinnego prawnika, by wymyślił dla niego arabskie imię.
Omówienie gramatyki oraz etymologii tych słów znajduje się w przyp. 60 do Koszmaru w Dunwich w I tomie Najlepszych opowiadań (1997),
opatrzonych komentarzami i zredagowanych przez S. T. Joshiego.
13 – niedostępne Leng: Lovecraft pierwszy raz
wspomina Leng w swej noweli osadzonej w świecie snów pt. Celephaïs.
Tu,
w zamiarze demitologizacji elementów swej fantastyki, umieścił miejsce w Azji
Środkowej. Leng pojawił się ponownie jako „płaskowyż Leng” w powieściach W poszukiwaniu nieznanego Kadath oraz W górach szaleństwa.
14 – rzadko uczęszczane trzęsawiska: Kolejne
odniesienie do powieści Pies
Baskerville’ów, której akcja rozgrywa się na bagnach Dartmoor w Devonie.
15 – 19-: Zabieg często stosowany w opowieściach gotyckich w celu
ukrycia prawdziwego czasu wydarzeń. Poe w swych opowieściach zwykle podaje datę
18-.
16 – ta przeklęta rzecz: Przeklęta rzecz to tytuł opowieści grozy
autorstwa Ambroce’a Bierce’a (1842 – 1914?) [pol. wyd. m. in. w: Oczy pantery, Copernicus Corporation,
Warszawa 2005 – przyp. tłum.], amerykańskiego dziennikarza, dziś najbardziej
znanego z autorstwa słownika przepełnionego czarnym humorem pt. The Devil’s Dictionary oraz opowieści,
których akcja rozgrywa się w czasach wojny secesyjnej.
17 – Victoria
Embankment: Modny londyński trakt spacerowy, ciągnący się wzdłuż północnego
wybrzeża Tamizy pomiędzy Westminsterem a Blackfriars. Lovecraft bardzo pragnął
odwiedzić Anglię, nigdy jednak nie było go stać na opuszczenie Ameryki
Północnej.
18 – krwawa śmierć (oryg. red death):
Ukłon w stronę noweli Poego pt. Maska
czerwonej śmierci [Masque of Red
Death; pol. wyd. m. in. w: Opowieści
niesamowite, Zielona Sowa, Kraków 2000 – przyp. tłum.]. Zmyślona czerwona
śmierć stanowi analogię do czarnej śmierci (czyli epidemii dżumy), która
spustoszyła średniowieczną Europę.
19 – bachanalia: Rzymskie festiwale religijne ku czci Bachusa, boga
wina. W późniejszym czasie święto stanowiło tylko pretekst do pijaństwa i
rozwiązłych czynów, w wyniku czego zostało zakazane przez prawo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz