W tygodniu poprzedzającym egzekucję
doktor Teesdale parokrotnie miał okazję odwiedzić skazańca i stwierdził, iż jak
to często bywa z ludźmi pozbawionymi ostatniej nadziei, jest on spokojny,
pogodzony z losem i na pozór bez lęku oczekuje zbliżającego się nieubłaganie z
każdą godziną poranka. Wydawało się, że skazaniec nie odczuwa już grozy
śmierci. Przeżył ją, kiedy mu powiedziano, że prośba o łaskę została odrzucona.
Ale dopóki tliła się jeszcze iskierka nadziei, nieszczęśnik karmił się
codziennie myślą o śmierci. W całej swej dotychczasowej karierze doktor nie
spotkał człowieka tak namiętnie, niemal szaleńczo przywiązanego do życia,
nikogo równie silnie zespolonego ze światem materii czysto zwierzęcą żądzą
życia. Ale kiedy ten człowiek się dowiedział, że zgasła ostatnia nadzieja, jego
dusza wyzwoliła się z pęt męki i niepewności, przyjmując z obojętnością
nieodwołalne. Przemiana, jaka w nim nastąpiła, była jednak wprost niezwykła i
doktor nie mógł się oprzeć wrażeniu, że skazaniec tylko pozornie stracił
wszelką zdolność odczuwania, ale na dnie jego duszy tli się nadal gorące
przywiązanie do świata materii. Ponieważ na wieść o wyniku apelacji zemdlał,
wezwano doktora Teesdale. Zapaść trwała jednak tylko chwilę i po odzyskaniu
przytomności skazaniec miał pełną świadomość tego, co się stało.
Morderstwo było czynem wyjątkowo
odrażającym i w opinii ogółu sprawca nie budził najmniejszej sympatii. Charles
Linkworth, któremu w obecnej chwili groził najwyższy wymiar kary, był
właścicielem małego sklepiku papierniczego w Sheffield, gdzie mieszkał wraz z
żoną i matką. Ofiarą ohydnej zbrodni padła matka, a motywem była chęć
zawładnięcia sumą pięciuset funtów, które stanowiły jej osobistą własność.
Proces ujawnił, że Linkworth był w owym czasie zadłużony do wysokości mniej
więcej stu funtów oraz że pod nieobecność żony, bawiącej w odwiedzinach u
krewnych, udusił matkę, a jej zwłoki zakopał w małym ogródku za domem. Po
powrocie żony mógł jej przedstawić całkiem wiarygodną historię, która wyjaśniła
zniknięcie starszej pani Linkworth. Od kilku lat między nim a matką dochodziło
do nieustannych zadrażnień i kłótni i matka niejednokrotnie odgrażała się, iż
wycofa swój cotygodniowy wkład w koszty utrzymania domu, który wynosił osiem
szylingów, i za posiadane pieniądze kupi sobie dożywocie. Podczas nieobecności
młodszej pani Linkworth między matką i synem doszło istotnie do gwałtownej
sprzeczki spowodowanej jakimś drobiazgiem, związanym z prowadzeniem domu. W
wyniku tej kłótni kobieta rzeczywiście wycofała swoje pieniądze z banku, z
zamiarem opuszczenia Sheffield następnego dnia i udania się do Londynu, gdzie
miała przyjaciół. Oznajmiła mu to jeszcze tego samego dnia wieczorem. A w nocy
syn ją udusił.
Następny krok Linkwortha podjęty
przed przyjazdem żony był logiczny i przemyślany. Spakował mianowicie wszystkie
rzeczy należące do matki, zawiózł je na stację i nadał na pociąg osobowy do
Londynu, a wieczorem zaprosił kilku znajomych na kolację i opowiedział im o
wyjeździe matki. Nie udawał żalu (co również było logiczne i zgodne z tym, co
znajomi prawdopodobnie i tak wiedzieli), oświadczając, że jego stosunki z matką
nigdy dobrze się nie układały i dzięki jej wyjazdowi w domu zapanuje spokój i
harmonia. Tę samą historię wraz z wszystkimi szczegółami opowiedział żonie po
jej powrocie, dodając jedynie, że awantura była bardzo ostra i matka nie
zostawiła mu nawet swojego adresu. Był to również bardzo sprytny pomysł,
ponieważ uniemożliwiał żonie napisanie do teściowej listu. Żona, jak się
wydaje, przyjęła tę opowieść bez żadnych zastrzeżeń. Istotnie, nie było w niej
nic dziwnego ani podejrzanego.
Przez jakiś czas zachowywał zimną
krew i przebiegłość, cechy, które większość przestępców objawia do pewnego
momentu, a których późniejsza utrata bywa najczęstszą przyczyną wykrycia
zbrodni. Nie spłacił na przykład od razu swoich długów, przyjął natomiast
młodego lokatora, który zamieszkał w pokoju matki, i zwolnił ze sklepu subiekta
przejmując na siebie całą obsługę sklepu. Stworzył w ten sposób pozory oszczędności,
a jednocześnie zaczął głośno opowiadać o ożywieniu w handlu i przed upływem
miesiąca nie wydał ani jednego z banknotów znalezionych w zamkniętej na klucz
szufladzie w pokoju matki. Dopiero potem rozmienił dwa pięćdziesięciofuntowe
banknoty i spłacił dłużników.
Od tego momentu stracił zimną krew i
przebiegłość. Otworzył konto w banku i zamiast cierpliwie dokładać funt po
funcie, wpłacił od razu cztery pięćdziesięciofuntowe banknoty, a ponadto zaczął
się niepokoić tym, co zakopał za domem w ogródku na zupełnie bezpiecznej
głębokości. Żeby się jeszcze lepiej od tej strony zabezpieczyć, zamówił furę
żużlu oraz kamieni i wspomagany przez lokatora spędzał letnie wieczory po
skończonej pracy budując na tym miejscu rodzaj skalnego ogródka. Potem zdarzył
się wypadek, który był prawdziwą iskrą wyzwalającą groźny wybuch. W
przechowalni zgubionych bagaży na dworcu King’s Cross (skąd powinien był
odebrać rzeczy swojej matki) wybuchł pożar, który zniszczył częściowo jedną z
dwu skrzynek. Ponieważ przedsiębiorstwo kolejowe było zobowiązane do wyrównania
strat, wyszyte na bieliźnie nazwisko matki oraz list adresowany do Sheffield
spowodowały nadejście czysto urzędowego, oficjalnego pisma stwierdzającego
gotowość pokrycia szkód. List był zaadresowany do pani Linkworth, wobec czego
żona Charlesa Linkwortha odebrała go i przeczytała.
Na pozór był to całkiem niewinny
dokument, ale w załączeniu niósł wyrok śmierci. Linkworth nie umiał bowiem w
żaden sposób wyjaśnić, dlaczego bagaże matki znajdowały się nadal na dworcu
King’s Cross, mógł jedynie wysunąć przypuszczenie, że matce coś się stało.
Jasne było, iż powinien oddać sprawę w ręce policji z zamiarem odszukania jej
śladów, a gdyby się okazało, że nie żyje, zgłosić pretensję do pieniędzy, które
podjęła uprzednio z banku. W każdym razie taką linię postępowania doradzała
żona oraz obecny przy odczytywaniu pisma z biura kolei lokator i Linkworth nie
mógł się żadną miarą wymówić od przyjęcia ich rad. Wtedy ruszyła cicha,
bezszmerowa, typowo angielska machina sprawiedliwości. Niepozornie wyglądający
panowie zaczęli krążyć po Smith Street, zachodzili do banków, obserwowali
rzekomy wzrost obrotów w sklepiku i z sąsiedniego domu zaglądali do ogrodu, w
którym skalny ogródek zdążył już zarosnąć paprocią. Potem nastąpiło
aresztowanie, niezbyt długi proces i pewnej soboty wieczorem zapadł wyrok.
Eleganckie panie w ogromnych kapeluszach ożywiały salę sądową, ale w całym
tłumie nie było jednej osoby współczującej młodemu, atletycznie wyglądającemu
człowiekowi, który został na ich oczach skazany. Wśród widzów było wiele
starszych szacownych matek, a że zbrodnia była zniewagą macierzyństwa, śledziły
niepodważalny tok oskarżeń z najwyższą aprobatą. Poczuły lekki dreszcz, kiedy
sędzia, włożywszy na głowę swój absurdalny czarny biret, odczytał ustanowiony
przez Boga wyrok.
Linkworth szedł na szafot ponieść
karę za swój potworny czyn – nikt, kto słyszał akt oskarżenia, nie mógł wątpić,
iż jest jego sprawcą – z taką samą obojętnością, jaka cechowała całe jego
zachowanie od momentu odrzucenia prośby o łaskę. Kapelan więzienny, który go
poprzednio odwiedzał, starał się wszelkimi środkami skłonić go do wyznania
winy, ale jego wysiłki nie odniosły żadnego skutku i Linkworth, wprawdzie bez
żadnych przysiąg, jednak do ostatniej chwili utrzymywał, że jest niewinny.
Pewnego pięknego wrześniowego poranka niewielki, budzący grozę pochód przeciął
w ciepłych promieniach słońca podwórzec więzienny udając się do baraku, w
którym wzniesiono śmiercionośną machinę. W krótki czas potem doktor Teesdale
stwierdził natychmiastową śmierć. Stojąc na szafocie widział, jak zapadnia
otwiera się i zakapturzona, przywiązana sznurem postać opada w głąb. Usłyszał
świst i chrzęst liny wyprężającej się pod nagłym ciężarem i spojrzawszy w dół
zobaczył dziwne drgawki powieszonego ciała. Ale trwało to zaledwie parę sekund,
egzekucja została wykonana bez zarzutu.
W godzinę później dokonał oględzin
ciała, które potwierdziły jego przypuszczenia: Linkworth miał złamany
kręgosłup, śmierć musiała nastąpić w jednej chwili. Sekcja była w gruncie
rzeczy niepotrzebna, przeprowadził ją jednak dla formalności. I wtedy odniósł
dziwne, nader silne wrażenie, iż dusza nieżyjącego już człowieka znajduje się
tuż obok niego, jak gdyby nie chciała opuścić swej zniszczonej cielesnej
powłoki. A przecież ciało było ponad wszelką wątpliwość martwe; było martwe od
godziny. Potem nastąpiło inne dziwne zdarzenie, które w pierwszej chwili wydało
się mało istotne, choć niezrozumiałe. Jeden ze strażników przyszedł spytać, czy
użyty przed godziną sznur, który należało oddać katowi, nie został przypadkiem
przeniesiony do kostnicy razem ze zwłokami. Ale sznur, o dziwo, zniknął bez
śladu; nie było go ani w kostnicy, ani na szafocie. I chociaż sprawa ta nie
miała większego znaczenia, pozostała niewyjaśniona.
Doktor Teesdale był kawalerem,
człowiekiem niezależnym finansowo. Mieszkał w przestronnym widnym domu przy
Bedford Square, gdzie niezrównanej doskonałości kucharka dbała o jego stół, a
mąż kucharki o jego osobę. Doktor wcale nie musiał uprawiać praktyki lekarskiej
i swoje obowiązki w więzieniu pełnił wyłącznie dla studiów nad mentalnością
przestępców. Uważał, iż większość przestępstw – to znaczy wykroczeń przeciw
normom postępowania – jest spowodowana bądź zaburzeniami umysłowymi, bądź
nędzą. Kradzieży na przykład nie kładł na karb jednej tylko przyczyny.
Niedostatek jest co prawda często ich przyczyną, ale w większości przypadków są
podyktowane jakąś nieznaną chorobą mózgu. Bardziej oczywiste przypadki tego
typu określa się mianem kleptomanii, doktor był jednak przekonany, iż chęć
zaspokojenia potrzeb materialnych nie wyjaśnia także wielu innych wykroczeń.
Odnosi się to w szczególności do przestępstw związanych z aktem gwałtu. Toteż
wracając wieczorem do domu zaliczył w myślach przypadek przestępcy, przy
którego śmierci musiał tegoż ranka asystować, do tej właśnie kategorii.
Zbrodnia była odrażająca, a potrzeba pieniędzy niezbyt gwałtowna. Już sam
ohydny, sprzeczny z naturą charakter czynu kazał doktorowi uważać tego
człowieka za szaleńca raczej niż zbrodniarza. Był, jak mówiono, człowiekiem
spokojnym i życzliwym ludziom, dobrym mężem i towarzyskim sąsiadem. I nagle
popełnił jedną jedyną zbrodnię, która wyrzuciła go całkowicie poza nawias
społeczeństwa. Tak potwornego czynu, niezależnie od tego, czy popełnił go
zbrodniarz czy szaleniec, niepodobna tolerować. Dla jego sprawcy nie ma miejsca
na naszym globie. A jednak doktor miał niejasne poczucie, że pełniej mógłby się
solidaryzować z wyrokiem sprawiedliwości, gdyby zmarły wyznał przed śmiercią
swoją winę. Choć z moralnego punktu widzenia jego wina była niewątpliwa, doktor
czułby się lepiej, gdyby z chwilą utraty ostatniej nadziei człowiek ów własnym
wyznaniem potwierdził słuszność wyroku.
Tego wieczoru po kolacji usiadł w
przylegającym do jadalni gabinecie, a że nie był w nastroju do czytania,
usadowił się w wielkim czerwonym fotelu naprzeciwko kominka, pozwalając myślom
błądzić swobodnie. Niemal natychmiast przypomniał sobie owo dziwne poranne
doznanie, kiedy to zdawało mu się, że dusza Linkwortha jest nadal obecna w
kostnicy, mimo iż jego życie zgasło godzinę wcześniej. Nie po raz pierwszy
zdarzało mu się żywić podobne przekonanie, zwłaszcza w przypadkach nagłego
zgonu, ale chyba jeszcze nigdy nie było ono tak silne jak dziś. Zdaniem
doktora, przyczyną tego doznania było prawdopodobnie całkowicie naturalne
zjawisko psychologiczne. Jest rzeczą wysoce prawdopodobną, iż dusza – doktor,
należy dodać, wierzył w życie przyszłe i niezniszczalność duszy – nie może bądź
nie chce zerwać natychmiast wszelkiego kontaktu ze swą ziemską powłoką i
prawdopodobnie jeszcze przez jakiś czas snuje się po ziemi w jej pobliżu. W
wolnych chwilach doktor Teesdale zajmował się poważnie okultyzmem, gdyż jak
większość postępowych i biegłych w swym zawodzie lekarzy zdawał sobie jasno
sprawę, jak cienka granica dzieli duszę od ciała oraz jak ogromny wpływ wywiera
duch na materię. Mógł sobie więc bez trudu wyobrazić, iż odcieleśniona dusza
potrafi się bezpośrednio komunikować z tymi, którzy tkwią nadal w okowach
dotykalnej, materialnej rzeczywistości.
Rozmyślania doktora zaczynały się
właśnie układać w pewien zamknięty ciąg, kiedy naraz zostały przerwane.
Zadzwonił stojący obok na biurku telefon, ale dźwięk nie miał swej normalnej metalicznej natarczywości,
brzmiał bardzo cicho, jakby spadło natężenie prądu albo mechanizm działał
niesprawnie. Niemniej jednak dzwonił ponad wszelką wątpliwość, więc doktor
wstał i zdjął z widełek słuchawkę.
- Tak, słucham – powiedział. – Kto
mówi?
W odpowiedzi rozległ się ledwo słyszalny,
zupełnie niezrozumiały szept.
- Nie słyszę – powiedział.
Znów dobiegł go szept, równie
niezrozumiały jak poprzednio. A potem ucichł zupełnie.
Doktor nasłuchiwał jeszcze jakieś pół
minuty, ale z telefonu wydobywały się tylko szmery i trzaski, które wskazywały,
że jest jednak połączony z jakimś aparatem. Potem nacisnął widełki, zadzwonił
do centrali i podał swój numer.
- Czy może mi pani powiedzieć, z
jakiego numeru dzwoniono do mnie przed chwilą? – zapytał.
Po krótkiej chwili podano mu żądany
numer. Był to numer więzienia, w którym pracował.
- Proszę mnie połączyć z tym numerem
– powiedział.
Otrzymał połączenie.
- Dzwoniliście do mnie przed chwilą –
powiedział doktor do słuchawki. – Tak, tu doktor Teesdale. O co chodzi? Nie
słyszałem, co pan mówił.
Dobiegł go wyraźny, zrozumiały głos.
- To jakaś pomyłka, proszę pana –
usłyszał. – Nikt od nas do pana stąd nie dzwonił.
- Ale w centrali powiedziano mi, że
dzwoniliście jakieś trzy minuty temu.
- Jakaś pomyłka – odpowiedział głos w
słuchawce.
- Bardzo dziwne. No nic, dobranoc.
Mówię ze strażnikiem Draycott, prawda?
- Tak jest, panie doktorze, dobranoc
panu.
Doktor Teesdale usiadł z powrotem w
swym przepastnym fotelu, ale miał teraz jeszcze mniejszą ochotę na lekturę niż
poprzednio. Przez jakiś czas jego myśli krążyły bez określonego celu, wracając
jednak uparcie do sprawy dziwnego telefonu. Nie raz i nie dwa zdarzało mu się
odebrać jakiś omyłkowy telefon i niejednokrotnie otrzymywał z centrali
niewłaściwy numer, a jednak w przyciszonym dźwięku telefonu i w niezrozumiałym
szepcie na drugim końcu linii było coś, co skierowało jego myśli na bardzo
dziwny tor i po chwili zorientował się, że krąży tam i z powrotem po pokoju
pogrążony w niezwykłych rozmyślaniach.
- Ależ to przecież niemożliwe –
powiedział na głos.
Następnego ranka udał się jak zwykle
do więzienia i po raz drugi owładnęło nim to samo dziwne poczucie obecności
czegoś niewidzialnego. Miewał już poprzednio niezwykłe przeżycia psychiczne i
wiedział, że jest dobrym medium, to znaczy że w pewnych okolicznościach objawia
zdolność wyczuwania nadprzyrodzonych zjawisk, nawiązywania przelotnych
kontaktów z otaczającym nas światem niewidzialnym. A wrażenie, które
towarzyszyło mu dzisiejszego ranka, było poczuciem obecności straconego wczoraj
człowieka. Było wyraźnie zlokalizowane, najsilniej odczuwał je mijając więzienne
podwórze oraz w pobliżu celi skazańca. Wrażenie było tak silne, iż nie
zdziwiłby się, gdyby zobaczył postać tego człowieka, a przechodząc przez drzwi
na końcu korytarza odwrócił się, przekonany, że ujrzy go przed sobą.
Jednocześnie przez cały czas odczuwał paniczny lęk, niewidzialna postać budziła
w nim niezrozumiały niepokój. Ale ta nieszczęsna dusza, myślał sobie,
potrzebuje pomocy. Ani przez moment nie wątpił w prawdziwość swych odczuć, zbyt
realnych, by mogły być jedynie tworem wyobraźni. Dusza Linkwortha była tu.
Przeszedł do izby chorych i na kilka
godzin zajął się pracą. Ale przez cały czas miał to poczucie bliskiej obecności
czegoś niewidzialnego, tyle tylko że słabsze niż w miejscach bardziej
związanych z tamtym człowiekiem. Na koniec, chcąc sprawdzić swoją teorię,
zajrzał przed opuszczeniem szpitala do szopy, w której odbyła się egzekucja. I
prawie natychmiast stamtąd wyszedł z pobladłą twarzą, pośpiesznie zamykając za
sobą drzwi. Na szczycie rusztowania stała ledwo widoczna, mgliście zarysowana
postać zakapturzonego, skrępowanego powrozem człowieka. Widział ją, nie było co
do tego najmniejszej wątpliwości.
Doktor Teesdale był człowiekiem
odważnym, toteż niemal natychmiast opanował się, zawstydzony tą chwilą
słabości. Ale jakkolwiek szok, który powlókł mu twarz bladością, nie był
spowodowany strachem, lecz raczej odruchowym skurczem nerwów, doktor mimo
całego swego zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzonymi nie potrafił się
zmusić do powrotu. Albo raczej jego mięśnie odmawiały wykonania nakazu
świadomości. Jeżeli nieszczęsna, przykuta do ziemi dusza chciała mu coś
zakomunikować, wolałby po stokroć, żeby to zrobiła na odległość. Jej zasięg, o
ile zdołał się zorientować, był ograniczony. Nawiedzała więzienne podwórze, celę
skazańców i miejsce egzekucji, ale już w szpitalu jej obecność była słabiej
wyczuwalna. Doktorowi zaświtała w głowie nowa myśl, wrócił więc do swego
gabinetu i kazał wezwać strażnika Draycotta, który poprzedniego wieczoru
odebrał jego telefon.
- Czy jest pan absolutnie pewien –
zapytał go – że wczoraj wieczorem, tuż przed moim telefonem, nikt do mnie nie
dzwonił?
Strażnik objawił jakby pewne wahanie,
które nie uszło uwagi doktora.
- Nie wiem, doprawdy, proszę pana,
jak by to się mogło stać – powiedział – siedziałem tuż przy telefonie przez
poprzednie pół godziny albo i dłużej. Gdyby ktoś był przy aparacie, musiałbym
go zobaczyć.
- I
n i e w i d z i a ł pan nikogo? – zapytał doktor z lekkim
naciskiem.
Strażnik był najwyraźniej
zakłopotany.
- Nie, panie doktorze, n i e
w i d z i a ł e m nikogo – odparł
z podobnym naciskiem.
Doktor Teesdale odwrócił oczy.
- Ale miał pan wrażenie, że ktoś
jednak jest? – zapytał niedbale, jakby nie przywiązując do sprawy większego
znaczenia.
Strażnika najwyraźniej nurtowało coś,
o czym trudno mu było mówić.
- No cóż, panie doktorze, można by to
tak określić – zaczął. – Ale pomyśli pan pewnie, że się zdrzemnąłem albo że
zjadłem coś niestrawnego na kolację.
Doktor przestał udawać obojętność.
- Nic takiego sobie nie pomyślę –
odparł – tak samo jak wy mi nie powiecie, że ja słyszałem wczorajszy telefon
przez sen. A musicie wiedzieć, Draycott, że nie było to normalne dzwonienie,
ledwo je słyszałem, chociaż siedziałem tuż obok aparatu. A kiedy przyłożyłem
ucho do słuchawki, dobiegł mnie tylko szept. Ale was słyszałem bardzo wyraźnie.
Otóż jestem przekonany, że coś albo raczej ktoś był tutaj przy telefonie.
Znajdowaliście się przez cały czas w pokoju i nie widząc nikogo czuliście
jednak czyjąś obecność.
Draycott skinął głową.
- Nie jestem tchórzem – powiedział –
i nie mam zwyczaju zmyślać. Ale coś musiało być. Krążyło wokół telefonu,
chociaż nie było wiatru, była ciepła, zupełnie spokojna noc. Zresztą dla
pewności zamknąłem okna. A jednak to coś kręciło się po pokoju przez jakąś
godzinę albo i dłużej. Przewracało kartki w książce telefonicznej, a kiedy
znalazło się obok mnie, rozwichrzyło mi włosy. I wie pan, panie doktorze, biło
od tego jakimś okropnym chłodem.
Doktor spojrzał mu prosto w twarz.
- A czy nie pomyśleliście sobie wtedy
o tym, co się zdarzyło wczoraj rano? – zapytał nagle.
Strażnik znów się zawahał.
- Tak, panie doktorze – odparł w końcu. –
Pomyślałem sobie o skazanym Charlesie Linkworcie.
Doktor uspokajająco skinął głową.
- O, właśnie – powiedział. – Czy
macie dzisiaj dyżur?
- Tak, proszę pana. Wiele bym dał,
żeby go nie mieć.
- Doskonale was rozumiem, sam
przeżyłem dokładnie to samo. Otóż czymkolwiek to coś jest, najwyraźniej pragnie
mi coś zakomunikować. Aha, czy wczoraj nie było w więzieniu jakichś niepokojów?
- Tak, proszę pana, kilku więźniów
męczyły w nocy koszmary. Krzyczeli i jęczeli przez sen, i to tacy, którzy są na
ogół spokojni. To się czasami zdarza w noc po egzekucji. Widziałem już podobne
rzeczy, ale nigdy w takim stopniu jak wczoraj.
- Ach, tak! Otóż jeżeli to coś
niewidzialnego zechce zadzwonić dzisiaj wieczorem, zróbcie wszystko, żeby mu to
ułatwić. Prawdopodobnie zjawi się mniej więcej o tej samej porze. Na ogół tak
bywa, chociaż nie potrafię wam wyjaśnić dlaczego. Jeżeli więc tylko będzie to
możliwe, wyjdźcie na jakąś godzinę z pokoju, w którym stoi telefon, gdzieś
między pół do dziesiątej i pół do jedenastej, żeby mu zostawić jak najwięcej
czasu. Będę siedział w domu i czekał na telefon. Jeżeli zadzwoni, dam wam znać,
żeby się upewnić, czy nie był to hm… normalny telefon.
- Proszę pana, a czy nic złego mi się
nie stanie? – zapytał strażnik.
Doktor Teesdale przypomniał sobie
chwilowe przerażenie, jakiego doznał rankiem, ale odpowiedział z pełnym przekonaniem:
- Zapewniam was, że nie musicie się
niczego obawiać.
Doktor Teesdale był tego dnia
zaproszony na kolację, z której się jednak wymówił, i o pół do dziesiątej
siedział samotnie w swoim gabinecie. Ponieważ ludzie nie znają, jak dotąd, praw
rządzących odłączonymi od ciała duszami, doktor nie potrafił wyjaśnić
strażnikowi, dlaczego ich wizyty występują na ogół cyklicznie, z punktualnością
dostosowaną do ludzkiego zegarowego czasu, ale na podstawie wykresów
dotyczących kilkudziesięciu przypadków pojawienia się revenants, zwłaszcza dusz potrzebujących natychmiastowej pomocy –
jak zapewne rzecz się miała w tym przypadku – zdołał ustalić, że przychodzą
zawsze o tej samej porze dnia lub nocy. A ponadto ich zdolność stawania się
widzialnymi, słyszalnymi lub wyczuwalnymi wzmaga się z reguły przez pewien czas
po śmierci, by następnie, w miarę odrywania się od ziemi, słabnąć, a w
późniejszym okresie nawet całkowicie zaniknąć, i dlatego spodziewał się, iż
dzisiejszego wieczoru wrażenie będzie wyraźniejsze. Najwidoczniej w pierwszych
godzinach swego odcieleśnienia dusza jest jeszcze słaba, niczym ćma świeżo
wykluta z poczwarki… I wtedy nagle zadzwonił telefon, nieco głośniej niż
poprzedniego dnia, ale jednak nie swym normalnym, władczym tonem.
Doktor Teesdale wstał natychmiast i
podniósł słuchawkę. Usłyszał rozdzierający szloch, spazmatyczne łkanie, które
zdawało się wstrząsać płaczącym.
Trwał przez chwilę bez słowa,
zmrożony jakimś nieokreślonym lękiem, ale głęboko poruszony i gotów nieść pomoc
w miarę swych możliwości.
- Tak, tak – powiedział w końcu,
słysząc drżenie własnego głosu. – Jestem doktor Teesdale. Co mogę dla ciebie
zrobić? Kim jesteś? – dodał, chociaż czuł zbyteczność tego pytania.
Łkania z wolna ucichły, a zamiast
nich rozległ się wciąż jeszcze przerywany szlochem szept.
- Chcę coś wyznać, proszę pana… chcę
coś wyznać… muszę coś wyznać.
- Dobrze, powiedz mi, co chcesz
wyznać? – zapytał doktor.
- Nie, nie panu, temu innemu panu,
który mnie odwiedzał. Czy powtórzy mu pan to, co panu powiedziałem…? Nie mogę
mu się ukazać ani do niego mówić.
- Kim jesteś? – zapytał nagle
Teesdale.
- Jestem Charles Linkworth. Myślałem,
że pan wie. Jestem okropnie nieszczęśliwy. Nie mogę opuścić więzienia – a tu
tak zimno. Czy wezwie pan tamtego pana?
- Chodzi ci o kapelana? – zapytał
doktor Teesdale.
- Tak, o kapelana. Tego, który
odprawiał modły, kiedy przeprowadzano mnie wczoraj przez podwórze. Będzie mi
lżej, jeżeli mu to wyznam.
Doktor wahał się przez chwilę. Dziwną
historię będzie musiał opowiedzieć więziennemu kapelanowi, panu Dawkinsonowi –
o rozmowach telefonicznych z duchem straconego wczoraj człowieka. Ale jednak z
całą przytomnością umysłu wierzył w mękę nieszczęsnego ducha i w jego potrzebę
„wyznania”. Nie musi go pytać, co chce wyznać.
- Dobrze, poproszę, żeby tu przyszedł
– powiedział wreszcie.
- Och, nie wiem, jak panu dziękować.
Bardzo proszę, niech go pan namówi, żeby przyszedł.
Głos stawał się coraz słabszy.
- To się musi stać jutro wieczorem. –
ciągnął. – Teraz nie mogę już dłużej mówić. Muszę iść… och, mój Boże, mój Boże!
Na nowo wybuchnął łkaniem, które
stopniowo cichło. Ale doktora Teesdale opanowała gorączkowa, zmieszana ze
strachem ciekawość.
- Dokąd musisz iść? – wykrzyknął. –
Powiedz mi, co robisz, co się z tobą dzieje?
- Nie mogę powiedzieć, nie wolno mi
tego powiedzieć – usłyszał zanikający głos. – To jest część… - i wszystko
ucichło.
Doktor Teesdale czekał jeszcze
chwilę, ale nic nie było słychać prócz zgrzytów i trzasków aparatu. Dopiero
odwiesiwszy słuchawkę zdał sobie sprawę, że jego czoło jest zroszone zimnym
potem. Dzwoniło mu w uszach, serce biło szybkim, słabym rytmem i musiał usiąść,
żeby przyjść do siebie. Raz po raz zadawał sobie pytanie, czy ktoś nie spłatał
mu potwornego figla, wiedział jednak, że to niemożliwe; miał niewątpliwie do
czynienia z duszą udręczonego wyrzutami sumienia z powodu strasznego
nieodwracalnego czynu, którego się dopuściła. Nie, to nie była gra zmysłów,
tutaj, w swoim wygodnym pokoju przy Bedford Street, otoczony wesołym gwarem
Londynu, naprawdę rozmawiał z duchem Charlesa Linkwortha.
Ale nie miał czasu (ani prawdę mówiąc
ochoty – w głębi duszy dygotał ze zgrozy) na rozmyślania. Musi przede wszystkim
zadzwonić do więzienia.
- Strażnik Draycott? – zapytał.
Głos odpowiadającego najwyraźniej
drżał.
- Tak, proszę pana. Czy to pan doktor
Teesdale?
- Tak, to ja. Czy coś się tam u
ciebie wydarzyło?
Strażnik dwukrotnie próbował
odpowiedzieć, ale nie mógł dobyć głosu. Dopiero za trzecim razem słowa przeszły
mu przez gardło.
- Tak, proszę pana. Był tutaj.
Widziałem, jak wchodził do pokoju, w którym jest telefon.
- Ach! Odezwałeś się do niego?
- Nie, proszę pana. Oblałem się potem
i zmówiłem pacierz. Chyba z pół tuzina chłopów krzyczało dzisiaj przez sen. Ale
teraz jest już spokój. Myślę, że poszedł sobie do szopy.
- Tak. No cóż, wydaje mi się, że nic
szczególnego już się nie zdarzy. Aha, czy moglibyście mi podać adres pana
Dawkinsa?
Po otrzymaniu adresu doktor Teesdale
zabrał się do pisania listu do kapelana, zapraszając go na następny wieczór na
kolację. Ale nagle uświadomił sobie, że nie jest w stanie pisać jak zwykle przy
swoim biurku, mając pod bokiem telefon, przeniósł się więc do rzadko używanego
saloniku na piętrze, który służył do przyjmowania gości. Tutaj odzyskał spokój
i zapanował nad drżeniem ręki. W liście prosił jedynie pana Dawkinsa o
przyjęcie zaproszenia na kolację na następny wieczór, chce mu bowiem opowiedzieć
pewną nader dziwną historię oraz prosić o pomoc. „Nawet jeżeli jesteś już
umówiony gdzie indziej – dodał na końcu – usilnie Cię proszę o odwołanie
spotkania. Dzisiaj sam to zrobiłem i gorzko bym żałował, gdybym postąpił
inaczej”.
Tak więc następnego dnia wieczorem
siedzieli we dwóch w jadalni doktora i kiedy zostali sami przy kawie i
cygarach, doktor odezwał się.
- Drogi kapelanie – powiedział –
proszę nie sądzić, że oszalałem, kiedy usłyszysz, co ci mam do powiedzenia.
Pan Dawkins roześmiał się.
- Mogę ci to obiecać.
- Dziękuję. Otóż wczoraj i
przedwczoraj wieczorem, w porze nieco późniejszej niż obecna, rozmawiałem przez
telefon z człowiekiem, który dwa dni temu został stracony – z Charlesem
Linkworthem.
Kapelan nie roześmiał się. Oburzony,
odsunął się z krzesłem od stołu.
- Słuchaj, Teesdale – powiedział –
nie chcę być nieuprzejmy, ale czy sprowadziłeś mnie tutaj tylko po to, żeby
opowiedzieć tę bajdę o upiorach?
- Tak. Ale nie usłyszałeś jeszcze
nawet połowy. Wczoraj wieczorem poprosił, żebym się z tobą skomunikował. Chce
ci coś wyznać. Nietrudno chyba zgadnąć, co.
Dawkins wstał.
- Proszę cię bardzo, nie chcę więcej
o tym słyszeć – oświadczył. – Zmarli nie wracają na ziemię. Stan i warunki ich
istnienia nie zostały nam ujawnione. Nie mają jednak żadnych związków ze
światem materii.
- Muszę ci powiedzieć o wszystkim –
odparł doktor. – Przedwczoraj wieczorem zadzwonił u mnie telefon, ale bardzo cicho,
a w słuchawce były tylko szepty. Natychmiast sprawdziłem, skąd pochodził
telefon, i powiedziano mi, że z więzienia. Zadzwoniłem do więzienia, ale
strażnik Draycott oświadczył, że nikt stamtąd nie dzwonił. On również czuł
czyjąś obecność.
- Pewnie za dużo pije – powiedział
ostro Dawkins.
- Mój drogi, nie powinieneś mówić
takich rzeczy – odparł doktor. – To jeden z naszych najlepszych pracowników. A
zresztą skoro tak, to dlaczego nie powiesz od razu, że i mnie uważasz za
pijaka?
Kapelan z powrotem usiadł.
- Daruj mi, proszę – powiedział – ale
nie mogę się w to mieszać. To są niebezpieczne sprawy i należy się od nich
trzymać z daleka. A zresztą skąd masz pewność, że to nie jest jakaś
mistyfikacja?
- Czyja? – spytał doktor. – Słyszysz?
Nagle zadzwonił telefon. Doktor
wyraźnie słyszał dzwonek.
- Nie słyszysz?
- Czego?
- Telefon dzwoni.
- Nic nie słyszę – odparł gniewnie
kapelan. – Nic nie dzwoni.
Doktor nie odpowiedział, tylko
przeszedł do gabinetu i zapalił światło. Potem zdjął słuchawkę z widełek.
- Słucham – powiedział drżącym
głosem. – Kto mówi? Tak, pan Dawkins jest tutaj. Postaram się nakłonić go, żeby
zechciał z tobą porozmawiać.
Wrócił do pokoju.
- Słuchaj, Dawkins – powiedział do
kapelana – to dusza udręczona cierpieniem. Zaklinam cię, wysłuchaj jej. Na
Boga, chodź i posłuchaj.
Kapelan wahał się przez chwilę.
- Jak sobie życzysz – powiedział.
Podniósł słuchawkę i przyłożył do
ucha.
- Tu Dawkins – powiedział.
Czekał.
- Nic nie słyszę – powiedział w
końcu. – Ach, coś się odezwało. Ledwo słyszalny szept.
- Postaraj się go usłyszeć, postaraj
się! – zawołał doktor.
Kapelan znowu zaczął nasłuchiwać.
Nagle zmarszczył brwi i odłożył słuchawkę.
- Coś… ktoś powiedział: „Zabiłem ją,
przyznaję się. Proszę o darowanie winy”… To jakieś oszustwo, mój drogi
Teesdale. Ktoś, kto wie o twoich spirytystycznych upodobaniach, robi ci nader
ponure kawały. Nie mogę w to uwierzyć.
Doktor Teesdale podniósł słuchawkę.
- Tu doktor Teesdale – powiedział. –
Czy możesz dać panu Dawkinsonowi jakiś znak, że to rzeczywiście ty?
I odłożył ją z powrotem na widełki.
- Powiedział, że się postara –
oświadczył. – Musimy poczekać.
I tym razem panowała bardzo ciepła
noc i okno wychodzące na brukowane podwórze za domem było otwarte. Dwaj
mężczyźni czekali stojąc w milczeniu przez kilka minut, ale nic nie nastąpiło.
W końcu kapelan powiedział:
- Wydaje mi się, że sprawa
ostatecznie się wyjaśniła.
Zanim jeszcze skończył mówić, do
pokoju napłynęła nagle fala zimnego powietrza poruszając leżące na stole
papiery. Doktor Teesdale podszedł do okna i zamknął je.
- Czułeś? – zapytał.
- Tak, powiew wiatru. Robi się
chłodno.
W zamkniętym pokoju po raz drugi
powiał wiatr.
- A teraz? – zapytał doktor.
Kapelan skinął głową. Serce waliło mu
gwałtownie.
- Broń nas od wszelkiego zła i
niebezpieczeństw tej nocy! – wykrzyknął.
- Coś się pojawia! – zawołał doktor.
Pojawiło się, zanim skończył mówić.
Na środku pokoju, w odległości niecałych trzech jardów od nich stała postać
mężczyzny z głową zwieszoną na jedno ramię, tak że twarz była niewidoczna.
Potem zjawa ujęła własną głowę w dłonie, podniosła ją niby obcy przedmiot i
spojrzała im w twarz. Oczy i język były wysadzone na wierzch, wokół szyi
widniała sina pręga. Coś stuknęło o posadzkę podłogi i zjawa zniknęła. Ale na
podłodze, w miejscu, gdzie stała, leżał nowiutki sznur.
Przez chwilę nie odzywali się do
siebie. Po twarzy doktora spływał pot, kapelan pobladłymi wargami szeptał
pacierz. Potem doktor najwyższym wysiłkiem woli zmusił się do opamiętania.
Wskazał leżący sznur.
- Po egzekucji nie można go było
nigdzie znaleźć – powiedział.
W tym momencie znów zadzwonił
telefon. Tym razem kapelan nie potrzebował niczyjej zachęty. Podszedł
natychmiast do aparatu i dzwonienie ustało. Słuchał przez chwilę w milczeniu.
- Charlesie Linkworth – powiedział w
końcu – w obliczu Boga, przed którym stoisz, powiedz, czy prawdziwie żałujesz
swego grzechu?
Nastąpiła niesłyszalna dla doktora
odpowiedź i kapelan przymknął oczy. Doktor Teesdale ukląkł słysząc słowa
rozgrzeszenia.
Na koniec znów zapanowała cisza.
- Nic już nie słyszę – powiedział
kapelan odkładając słuchawkę.
Niebawem wszedł służący doktora niosąc
tacę z trunkami i syfonem. Doktor Teesdale nie patrząc wskazał mu miejsce,
gdzie pojawił się duch.
- Parker, proszę zabrać ten sznur i
spalić go – powiedział.
Zapanowała krótka chwila milczenia.
- Proszę pana, tutaj nie ma żadnego
sznura – powiedział Parker.
Przełożyła
Ewa Krasińska
Opowiadanie
znajduje się w zbiorze pt. O duchach opowieści prawdziwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz