środa, 10 grudnia 2014

Edward Frederic Benson - Spowiedź Charlesa Linkwortha



          W tygodniu poprzedzającym egzekucję doktor Teesdale parokrotnie miał okazję odwiedzić skazańca i stwierdził, iż jak to często bywa z ludźmi pozbawionymi ostatniej nadziei, jest on spokojny, pogodzony z losem i na pozór bez lęku oczekuje zbliżającego się nieubłaganie z każdą godziną poranka. Wydawało się, że skazaniec nie odczuwa już grozy śmierci. Przeżył ją, kiedy mu powiedziano, że prośba o łaskę została odrzucona. Ale dopóki tliła się jeszcze iskierka nadziei, nieszczęśnik karmił się codziennie myślą o śmierci. W całej swej dotychczasowej karierze doktor nie spotkał człowieka tak namiętnie, niemal szaleńczo przywiązanego do życia, nikogo równie silnie zespolonego ze światem materii czysto zwierzęcą żądzą życia. Ale kiedy ten człowiek się dowiedział, że zgasła ostatnia nadzieja, jego dusza wyzwoliła się z pęt męki i niepewności, przyjmując z obojętnością nieodwołalne. Przemiana, jaka w nim nastąpiła, była jednak wprost niezwykła i doktor nie mógł się oprzeć wrażeniu, że skazaniec tylko pozornie stracił wszelką zdolność odczuwania, ale na dnie jego duszy tli się nadal gorące przywiązanie do świata materii. Ponieważ na wieść o wyniku apelacji zemdlał, wezwano doktora Teesdale. Zapaść trwała jednak tylko chwilę i po odzyskaniu przytomności skazaniec miał pełną świadomość tego, co się stało.
          Morderstwo było czynem wyjątkowo odrażającym i w opinii ogółu sprawca nie budził najmniejszej sympatii. Charles Linkworth, któremu w obecnej chwili groził najwyższy wymiar kary, był właścicielem małego sklepiku papierniczego w Sheffield, gdzie mieszkał wraz z żoną i matką. Ofiarą ohydnej zbrodni padła matka, a motywem była chęć zawładnięcia sumą pięciuset funtów, które stanowiły jej osobistą własność. Proces ujawnił, że Linkworth był w owym czasie zadłużony do wysokości mniej więcej stu funtów oraz że pod nieobecność żony, bawiącej w odwiedzinach u krewnych, udusił matkę, a jej zwłoki zakopał w małym ogródku za domem. Po powrocie żony mógł jej przedstawić całkiem wiarygodną historię, która wyjaśniła zniknięcie starszej pani Linkworth. Od kilku lat między nim a matką dochodziło do nieustannych zadrażnień i kłótni i matka niejednokrotnie odgrażała się, iż wycofa swój cotygodniowy wkład w koszty utrzymania domu, który wynosił osiem szylingów, i za posiadane pieniądze kupi sobie dożywocie. Podczas nieobecności młodszej pani Linkworth między matką i synem doszło istotnie do gwałtownej sprzeczki spowodowanej jakimś drobiazgiem, związanym z prowadzeniem domu. W wyniku tej kłótni kobieta rzeczywiście wycofała swoje pieniądze z banku, z zamiarem opuszczenia Sheffield następnego dnia i udania się do Londynu, gdzie miała przyjaciół. Oznajmiła mu to jeszcze tego samego dnia wieczorem. A w nocy syn ją udusił.
          Następny krok Linkwortha podjęty przed przyjazdem żony był logiczny i przemyślany. Spakował mianowicie wszystkie rzeczy należące do matki, zawiózł je na stację i nadał na pociąg osobowy do Londynu, a wieczorem zaprosił kilku znajomych na kolację i opowiedział im o wyjeździe matki. Nie udawał żalu (co również było logiczne i zgodne z tym, co znajomi prawdopodobnie i tak wiedzieli), oświadczając, że jego stosunki z matką nigdy dobrze się nie układały i dzięki jej wyjazdowi w domu zapanuje spokój i harmonia. Tę samą historię wraz z wszystkimi szczegółami opowiedział żonie po jej powrocie, dodając jedynie, że awantura była bardzo ostra i matka nie zostawiła mu nawet swojego adresu. Był to również bardzo sprytny pomysł, ponieważ uniemożliwiał żonie napisanie do teściowej listu. Żona, jak się wydaje, przyjęła tę opowieść bez żadnych zastrzeżeń. Istotnie, nie było w niej nic dziwnego ani podejrzanego.
          Przez jakiś czas zachowywał zimną krew i przebiegłość, cechy, które większość przestępców objawia do pewnego momentu, a których późniejsza utrata bywa najczęstszą przyczyną wykrycia zbrodni. Nie spłacił na przykład od razu swoich długów, przyjął natomiast młodego lokatora, który zamieszkał w pokoju matki, i zwolnił ze sklepu subiekta przejmując na siebie całą obsługę sklepu. Stworzył w ten sposób pozory oszczędności, a jednocześnie zaczął głośno opowiadać o ożywieniu w handlu i przed upływem miesiąca nie wydał ani jednego z banknotów znalezionych w zamkniętej na klucz szufladzie w pokoju matki. Dopiero potem rozmienił dwa pięćdziesięciofuntowe banknoty i spłacił dłużników.
          Od tego momentu stracił zimną krew i przebiegłość. Otworzył konto w banku i zamiast cierpliwie dokładać funt po funcie, wpłacił od razu cztery pięćdziesięciofuntowe banknoty, a ponadto zaczął się niepokoić tym, co zakopał za domem w ogródku na zupełnie bezpiecznej głębokości. Żeby się jeszcze lepiej od tej strony zabezpieczyć, zamówił furę żużlu oraz kamieni i wspomagany przez lokatora spędzał letnie wieczory po skończonej pracy budując na tym miejscu rodzaj skalnego ogródka. Potem zdarzył się wypadek, który był prawdziwą iskrą wyzwalającą groźny wybuch. W przechowalni zgubionych bagaży na dworcu King’s Cross (skąd powinien był odebrać rzeczy swojej matki) wybuchł pożar, który zniszczył częściowo jedną z dwu skrzynek. Ponieważ przedsiębiorstwo kolejowe było zobowiązane do wyrównania strat, wyszyte na bieliźnie nazwisko matki oraz list adresowany do Sheffield spowodowały nadejście czysto urzędowego, oficjalnego pisma stwierdzającego gotowość pokrycia szkód. List był zaadresowany do pani Linkworth, wobec czego żona Charlesa Linkwortha odebrała go i przeczytała.
          Na pozór był to całkiem niewinny dokument, ale w załączeniu niósł wyrok śmierci. Linkworth nie umiał bowiem w żaden sposób wyjaśnić, dlaczego bagaże matki znajdowały się nadal na dworcu King’s Cross, mógł jedynie wysunąć przypuszczenie, że matce coś się stało. Jasne było, iż powinien oddać sprawę w ręce policji z zamiarem odszukania jej śladów, a gdyby się okazało, że nie żyje, zgłosić pretensję do pieniędzy, które podjęła uprzednio z banku. W każdym razie taką linię postępowania doradzała żona oraz obecny przy odczytywaniu pisma z biura kolei lokator i Linkworth nie mógł się żadną miarą wymówić od przyjęcia ich rad. Wtedy ruszyła cicha, bezszmerowa, typowo angielska machina sprawiedliwości. Niepozornie wyglądający panowie zaczęli krążyć po Smith Street, zachodzili do banków, obserwowali rzekomy wzrost obrotów w sklepiku i z sąsiedniego domu zaglądali do ogrodu, w którym skalny ogródek zdążył już zarosnąć paprocią. Potem nastąpiło aresztowanie, niezbyt długi proces i pewnej soboty wieczorem zapadł wyrok. Eleganckie panie w ogromnych kapeluszach ożywiały salę sądową, ale w całym tłumie nie było jednej osoby współczującej młodemu, atletycznie wyglądającemu człowiekowi, który został na ich oczach skazany. Wśród widzów było wiele starszych szacownych matek, a że zbrodnia była zniewagą macierzyństwa, śledziły niepodważalny tok oskarżeń z najwyższą aprobatą. Poczuły lekki dreszcz, kiedy sędzia, włożywszy na głowę swój absurdalny czarny biret, odczytał ustanowiony przez Boga wyrok.
          Linkworth szedł na szafot ponieść karę za swój potworny czyn – nikt, kto słyszał akt oskarżenia, nie mógł wątpić, iż jest jego sprawcą – z taką samą obojętnością, jaka cechowała całe jego zachowanie od momentu odrzucenia prośby o łaskę. Kapelan więzienny, który go poprzednio odwiedzał, starał się wszelkimi środkami skłonić go do wyznania winy, ale jego wysiłki nie odniosły żadnego skutku i Linkworth, wprawdzie bez żadnych przysiąg, jednak do ostatniej chwili utrzymywał, że jest niewinny. Pewnego pięknego wrześniowego poranka niewielki, budzący grozę pochód przeciął w ciepłych promieniach słońca podwórzec więzienny udając się do baraku, w którym wzniesiono śmiercionośną machinę. W krótki czas potem doktor Teesdale stwierdził natychmiastową śmierć. Stojąc na szafocie widział, jak zapadnia otwiera się i zakapturzona, przywiązana sznurem postać opada w głąb. Usłyszał świst i chrzęst liny wyprężającej się pod nagłym ciężarem i spojrzawszy w dół zobaczył dziwne drgawki powieszonego ciała. Ale trwało to zaledwie parę sekund, egzekucja została wykonana bez zarzutu.
          W godzinę później dokonał oględzin ciała, które potwierdziły jego przypuszczenia: Linkworth miał złamany kręgosłup, śmierć musiała nastąpić w jednej chwili. Sekcja była w gruncie rzeczy niepotrzebna, przeprowadził ją jednak dla formalności. I wtedy odniósł dziwne, nader silne wrażenie, iż dusza nieżyjącego już człowieka znajduje się tuż obok niego, jak gdyby nie chciała opuścić swej zniszczonej cielesnej powłoki. A przecież ciało było ponad wszelką wątpliwość martwe; było martwe od godziny. Potem nastąpiło inne dziwne zdarzenie, które w pierwszej chwili wydało się mało istotne, choć niezrozumiałe. Jeden ze strażników przyszedł spytać, czy użyty przed godziną sznur, który należało oddać katowi, nie został przypadkiem przeniesiony do kostnicy razem ze zwłokami. Ale sznur, o dziwo, zniknął bez śladu; nie było go ani w kostnicy, ani na szafocie. I chociaż sprawa ta nie miała większego znaczenia, pozostała niewyjaśniona.
          Doktor Teesdale był kawalerem, człowiekiem niezależnym finansowo. Mieszkał w przestronnym widnym domu przy Bedford Square, gdzie niezrównanej doskonałości kucharka dbała o jego stół, a mąż kucharki o jego osobę. Doktor wcale nie musiał uprawiać praktyki lekarskiej i swoje obowiązki w więzieniu pełnił wyłącznie dla studiów nad mentalnością przestępców. Uważał, iż większość przestępstw – to znaczy wykroczeń przeciw normom postępowania – jest spowodowana bądź zaburzeniami umysłowymi, bądź nędzą. Kradzieży na przykład nie kładł na karb jednej tylko przyczyny. Niedostatek jest co prawda często ich przyczyną, ale w większości przypadków są podyktowane jakąś nieznaną chorobą mózgu. Bardziej oczywiste przypadki tego typu określa się mianem kleptomanii, doktor był jednak przekonany, iż chęć zaspokojenia potrzeb materialnych nie wyjaśnia także wielu innych wykroczeń. Odnosi się to w szczególności do przestępstw związanych z aktem gwałtu. Toteż wracając wieczorem do domu zaliczył w myślach przypadek przestępcy, przy którego śmierci musiał tegoż ranka asystować, do tej właśnie kategorii. Zbrodnia była odrażająca, a potrzeba pieniędzy niezbyt gwałtowna. Już sam ohydny, sprzeczny z naturą charakter czynu kazał doktorowi uważać tego człowieka za szaleńca raczej niż zbrodniarza. Był, jak mówiono, człowiekiem spokojnym i życzliwym ludziom, dobrym mężem i towarzyskim sąsiadem. I nagle popełnił jedną jedyną zbrodnię, która wyrzuciła go całkowicie poza nawias społeczeństwa. Tak potwornego czynu, niezależnie od tego, czy popełnił go zbrodniarz czy szaleniec, niepodobna tolerować. Dla jego sprawcy nie ma miejsca na naszym globie. A jednak doktor miał niejasne poczucie, że pełniej mógłby się solidaryzować z wyrokiem sprawiedliwości, gdyby zmarły wyznał przed śmiercią swoją winę. Choć z moralnego punktu widzenia jego wina była niewątpliwa, doktor czułby się lepiej, gdyby z chwilą utraty ostatniej nadziei człowiek ów własnym wyznaniem potwierdził słuszność wyroku.
          Tego wieczoru po kolacji usiadł w przylegającym do jadalni gabinecie, a że nie był w nastroju do czytania, usadowił się w wielkim czerwonym fotelu naprzeciwko kominka, pozwalając myślom błądzić swobodnie. Niemal natychmiast przypomniał sobie owo dziwne poranne doznanie, kiedy to zdawało mu się, że dusza Linkwortha jest nadal obecna w kostnicy, mimo iż jego życie zgasło godzinę wcześniej. Nie po raz pierwszy zdarzało mu się żywić podobne przekonanie, zwłaszcza w przypadkach nagłego zgonu, ale chyba jeszcze nigdy nie było ono tak silne jak dziś. Zdaniem doktora, przyczyną tego doznania było prawdopodobnie całkowicie naturalne zjawisko psychologiczne. Jest rzeczą wysoce prawdopodobną, iż dusza – doktor, należy dodać, wierzył w życie przyszłe i niezniszczalność duszy – nie może bądź nie chce zerwać natychmiast wszelkiego kontaktu ze swą ziemską powłoką i prawdopodobnie jeszcze przez jakiś czas snuje się po ziemi w jej pobliżu. W wolnych chwilach doktor Teesdale zajmował się poważnie okultyzmem, gdyż jak większość postępowych i biegłych w swym zawodzie lekarzy zdawał sobie jasno sprawę, jak cienka granica dzieli duszę od ciała oraz jak ogromny wpływ wywiera duch na materię. Mógł sobie więc bez trudu wyobrazić, iż odcieleśniona dusza potrafi się bezpośrednio komunikować z tymi, którzy tkwią nadal w okowach dotykalnej, materialnej rzeczywistości.
          Rozmyślania doktora zaczynały się właśnie układać w pewien zamknięty ciąg, kiedy naraz zostały przerwane. Zadzwonił stojący obok na biurku telefon, ale dźwięk nie miał  swej normalnej metalicznej natarczywości, brzmiał bardzo cicho, jakby spadło natężenie prądu albo mechanizm działał niesprawnie. Niemniej jednak dzwonił ponad wszelką wątpliwość, więc doktor wstał i zdjął z widełek słuchawkę.
          - Tak, słucham – powiedział. – Kto mówi?
          W odpowiedzi rozległ się ledwo słyszalny, zupełnie niezrozumiały szept.
          - Nie słyszę – powiedział.
          Znów dobiegł go szept, równie niezrozumiały jak poprzednio. A potem ucichł zupełnie.
          Doktor nasłuchiwał jeszcze jakieś pół minuty, ale z telefonu wydobywały się tylko szmery i trzaski, które wskazywały, że jest jednak połączony z jakimś aparatem. Potem nacisnął widełki, zadzwonił do centrali i podał swój numer.
          - Czy może mi pani powiedzieć, z jakiego numeru dzwoniono do mnie przed chwilą? – zapytał.
          Po krótkiej chwili podano mu żądany numer. Był to numer więzienia, w którym pracował.
          - Proszę mnie połączyć z tym numerem – powiedział.
          Otrzymał połączenie.
          - Dzwoniliście do mnie przed chwilą – powiedział doktor do słuchawki. – Tak, tu doktor Teesdale. O co chodzi? Nie słyszałem, co pan mówił.
          Dobiegł go wyraźny, zrozumiały głos.
          - To jakaś pomyłka, proszę pana – usłyszał. – Nikt od nas do pana stąd nie dzwonił.
          - Ale w centrali powiedziano mi, że dzwoniliście jakieś trzy minuty temu.
          - Jakaś pomyłka – odpowiedział głos w słuchawce.
          - Bardzo dziwne. No nic, dobranoc. Mówię ze strażnikiem Draycott, prawda?
          - Tak jest, panie doktorze, dobranoc panu.
          Doktor Teesdale usiadł z powrotem w swym przepastnym fotelu, ale miał teraz jeszcze mniejszą ochotę na lekturę niż poprzednio. Przez jakiś czas jego myśli krążyły bez określonego celu, wracając jednak uparcie do sprawy dziwnego telefonu. Nie raz i nie dwa zdarzało mu się odebrać jakiś omyłkowy telefon i niejednokrotnie otrzymywał z centrali niewłaściwy numer, a jednak w przyciszonym dźwięku telefonu i w niezrozumiałym szepcie na drugim końcu linii było coś, co skierowało jego myśli na bardzo dziwny tor i po chwili zorientował się, że krąży tam i z powrotem po pokoju pogrążony w niezwykłych rozmyślaniach.
          - Ależ to przecież niemożliwe – powiedział na głos.
          Następnego ranka udał się jak zwykle do więzienia i po raz drugi owładnęło nim to samo dziwne poczucie obecności czegoś niewidzialnego. Miewał już poprzednio niezwykłe przeżycia psychiczne i wiedział, że jest dobrym medium, to znaczy że w pewnych okolicznościach objawia zdolność wyczuwania nadprzyrodzonych zjawisk, nawiązywania przelotnych kontaktów z otaczającym nas światem niewidzialnym. A wrażenie, które towarzyszyło mu dzisiejszego ranka, było poczuciem obecności straconego wczoraj człowieka. Było wyraźnie zlokalizowane, najsilniej odczuwał je mijając więzienne podwórze oraz w pobliżu celi skazańca. Wrażenie było tak silne, iż nie zdziwiłby się, gdyby zobaczył postać tego człowieka, a przechodząc przez drzwi na końcu korytarza odwrócił się, przekonany, że ujrzy go przed sobą. Jednocześnie przez cały czas odczuwał paniczny lęk, niewidzialna postać budziła w nim niezrozumiały niepokój. Ale ta nieszczęsna dusza, myślał sobie, potrzebuje pomocy. Ani przez moment nie wątpił w prawdziwość swych odczuć, zbyt realnych, by mogły być jedynie tworem wyobraźni. Dusza Linkwortha była tu.
          Przeszedł do izby chorych i na kilka godzin zajął się pracą. Ale przez cały czas miał to poczucie bliskiej obecności czegoś niewidzialnego, tyle tylko że słabsze niż w miejscach bardziej związanych z tamtym człowiekiem. Na koniec, chcąc sprawdzić swoją teorię, zajrzał przed opuszczeniem szpitala do szopy, w której odbyła się egzekucja. I prawie natychmiast stamtąd wyszedł z pobladłą twarzą, pośpiesznie zamykając za sobą drzwi. Na szczycie rusztowania stała ledwo widoczna, mgliście zarysowana postać zakapturzonego, skrępowanego powrozem człowieka. Widział ją, nie było co do tego najmniejszej wątpliwości.
          Doktor Teesdale był człowiekiem odważnym, toteż niemal natychmiast opanował się, zawstydzony tą chwilą słabości. Ale jakkolwiek szok, który powlókł mu twarz bladością, nie był spowodowany strachem, lecz raczej odruchowym skurczem nerwów, doktor mimo całego swego zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzonymi nie potrafił się zmusić do powrotu. Albo raczej jego mięśnie odmawiały wykonania nakazu świadomości. Jeżeli nieszczęsna, przykuta do ziemi dusza chciała mu coś zakomunikować, wolałby po stokroć, żeby to zrobiła na odległość. Jej zasięg, o ile zdołał się zorientować, był ograniczony. Nawiedzała więzienne podwórze, celę skazańców i miejsce egzekucji, ale już w szpitalu jej obecność była słabiej wyczuwalna. Doktorowi zaświtała w głowie nowa myśl, wrócił więc do swego gabinetu i kazał wezwać strażnika Draycotta, który poprzedniego wieczoru odebrał jego telefon.
          - Czy jest pan absolutnie pewien – zapytał go – że wczoraj wieczorem, tuż przed moim telefonem, nikt do mnie nie dzwonił?
          Strażnik objawił jakby pewne wahanie, które nie uszło uwagi doktora.
          - Nie wiem, doprawdy, proszę pana, jak by to się mogło stać – powiedział – siedziałem tuż przy telefonie przez poprzednie pół godziny albo i dłużej. Gdyby ktoś był przy aparacie, musiałbym go zobaczyć.
          - I  n i e  w i d z i a ł  pan nikogo? – zapytał doktor z lekkim naciskiem.
          Strażnik był najwyraźniej zakłopotany.
          - Nie, panie doktorze,  n i e  w i d z i a ł e m  nikogo – odparł z podobnym naciskiem.
          Doktor Teesdale odwrócił oczy.
          - Ale miał pan wrażenie, że ktoś jednak jest? – zapytał niedbale, jakby nie przywiązując do sprawy większego znaczenia.
          Strażnika najwyraźniej nurtowało coś, o czym trudno mu było mówić.
          - No cóż, panie doktorze, można by to tak określić – zaczął. – Ale pomyśli pan pewnie, że się zdrzemnąłem albo że zjadłem coś niestrawnego na kolację.
          Doktor przestał udawać obojętność.
          - Nic takiego sobie nie pomyślę – odparł – tak samo jak wy mi nie powiecie, że ja słyszałem wczorajszy telefon przez sen. A musicie wiedzieć, Draycott, że nie było to normalne dzwonienie, ledwo je słyszałem, chociaż siedziałem tuż obok aparatu. A kiedy przyłożyłem ucho do słuchawki, dobiegł mnie tylko szept. Ale was słyszałem bardzo wyraźnie. Otóż jestem przekonany, że coś albo raczej ktoś był tutaj przy telefonie. Znajdowaliście się przez cały czas w pokoju i nie widząc nikogo czuliście jednak czyjąś obecność.
          Draycott skinął głową.
          - Nie jestem tchórzem – powiedział – i nie mam zwyczaju zmyślać. Ale coś musiało być. Krążyło wokół telefonu, chociaż nie było wiatru, była ciepła, zupełnie spokojna noc. Zresztą dla pewności zamknąłem okna. A jednak to coś kręciło się po pokoju przez jakąś godzinę albo i dłużej. Przewracało kartki w książce telefonicznej, a kiedy znalazło się obok mnie, rozwichrzyło mi włosy. I wie pan, panie doktorze, biło od tego jakimś okropnym chłodem.
          Doktor spojrzał mu prosto w twarz.
          - A czy nie pomyśleliście sobie wtedy o tym, co się zdarzyło wczoraj rano? – zapytał nagle.
          Strażnik znów się zawahał.
          - Tak, panie doktorze – odparł w końcu. – Pomyślałem sobie o skazanym Charlesie Linkworcie. 
          Doktor uspokajająco skinął głową.
          - O, właśnie – powiedział. – Czy macie dzisiaj dyżur?
          - Tak, proszę pana. Wiele bym dał, żeby go nie mieć.
          - Doskonale was rozumiem, sam przeżyłem dokładnie to samo. Otóż czymkolwiek to coś jest, najwyraźniej pragnie mi coś zakomunikować. Aha, czy wczoraj nie było w więzieniu jakichś niepokojów?
          - Tak, proszę pana, kilku więźniów męczyły w nocy koszmary. Krzyczeli i jęczeli przez sen, i to tacy, którzy są na ogół spokojni. To się czasami zdarza w noc po egzekucji. Widziałem już podobne rzeczy, ale nigdy w takim stopniu jak wczoraj.
          - Ach, tak! Otóż jeżeli to coś niewidzialnego zechce zadzwonić dzisiaj wieczorem, zróbcie wszystko, żeby mu to ułatwić. Prawdopodobnie zjawi się mniej więcej o tej samej porze. Na ogół tak bywa, chociaż nie potrafię wam wyjaśnić dlaczego. Jeżeli więc tylko będzie to możliwe, wyjdźcie na jakąś godzinę z pokoju, w którym stoi telefon, gdzieś między pół do dziesiątej i pół do jedenastej, żeby mu zostawić jak najwięcej czasu. Będę siedział w domu i czekał na telefon. Jeżeli zadzwoni, dam wam znać, żeby się upewnić, czy nie był to hm… normalny telefon.
          - Proszę pana, a czy nic złego mi się nie stanie? – zapytał strażnik.
          Doktor Teesdale przypomniał sobie chwilowe przerażenie, jakiego doznał rankiem, ale odpowiedział z pełnym przekonaniem:
          - Zapewniam was, że nie musicie się niczego obawiać.
          Doktor Teesdale był tego dnia zaproszony na kolację, z której się jednak wymówił, i o pół do dziesiątej siedział samotnie w swoim gabinecie. Ponieważ ludzie nie znają, jak dotąd, praw rządzących odłączonymi od ciała duszami, doktor nie potrafił wyjaśnić strażnikowi, dlaczego ich wizyty występują na ogół cyklicznie, z punktualnością dostosowaną do ludzkiego zegarowego czasu, ale na podstawie wykresów dotyczących kilkudziesięciu przypadków pojawienia się revenants, zwłaszcza dusz potrzebujących natychmiastowej pomocy – jak zapewne rzecz się miała w tym przypadku – zdołał ustalić, że przychodzą zawsze o tej samej porze dnia lub nocy. A ponadto ich zdolność stawania się widzialnymi, słyszalnymi lub wyczuwalnymi wzmaga się z reguły przez pewien czas po śmierci, by następnie, w miarę odrywania się od ziemi, słabnąć, a w późniejszym okresie nawet całkowicie zaniknąć, i dlatego spodziewał się, iż dzisiejszego wieczoru wrażenie będzie wyraźniejsze. Najwidoczniej w pierwszych godzinach swego odcieleśnienia dusza jest jeszcze słaba, niczym ćma świeżo wykluta z poczwarki… I wtedy nagle zadzwonił telefon, nieco głośniej niż poprzedniego dnia, ale jednak nie swym normalnym, władczym tonem.
          Doktor Teesdale wstał natychmiast i podniósł słuchawkę. Usłyszał rozdzierający szloch, spazmatyczne łkanie, które zdawało się wstrząsać płaczącym.
          Trwał przez chwilę bez słowa, zmrożony jakimś nieokreślonym lękiem, ale głęboko poruszony i gotów nieść pomoc w miarę swych możliwości.
          - Tak, tak – powiedział w końcu, słysząc drżenie własnego głosu. – Jestem doktor Teesdale. Co mogę dla ciebie zrobić? Kim jesteś? – dodał, chociaż czuł zbyteczność tego pytania.
          Łkania z wolna ucichły, a zamiast nich rozległ się wciąż jeszcze przerywany szlochem szept.
          - Chcę coś wyznać, proszę pana… chcę coś wyznać… muszę coś wyznać.
          - Dobrze, powiedz mi, co chcesz wyznać? – zapytał doktor.
          - Nie, nie panu, temu innemu panu, który mnie odwiedzał. Czy powtórzy mu pan to, co panu powiedziałem…? Nie mogę mu się ukazać ani do niego mówić.
          - Kim jesteś? – zapytał nagle Teesdale.
          - Jestem Charles Linkworth. Myślałem, że pan wie. Jestem okropnie nieszczęśliwy. Nie mogę opuścić więzienia – a tu tak zimno. Czy wezwie pan tamtego pana?
          - Chodzi ci o kapelana? – zapytał doktor Teesdale.
          - Tak, o kapelana. Tego, który odprawiał modły, kiedy przeprowadzano mnie wczoraj przez podwórze. Będzie mi lżej, jeżeli mu to wyznam.
          Doktor wahał się przez chwilę. Dziwną historię będzie musiał opowiedzieć więziennemu kapelanowi, panu Dawkinsonowi – o rozmowach telefonicznych z duchem straconego wczoraj człowieka. Ale jednak z całą przytomnością umysłu wierzył w mękę nieszczęsnego ducha i w jego potrzebę „wyznania”. Nie musi go pytać, co chce wyznać.
          - Dobrze, poproszę, żeby tu przyszedł – powiedział wreszcie.
          - Och, nie wiem, jak panu dziękować. Bardzo proszę, niech go pan namówi, żeby przyszedł.
          Głos stawał się coraz słabszy.
          - To się musi stać jutro wieczorem. – ciągnął. – Teraz nie mogę już dłużej mówić. Muszę iść… och, mój Boże, mój Boże!
          Na nowo wybuchnął łkaniem, które stopniowo cichło. Ale doktora Teesdale opanowała gorączkowa, zmieszana ze strachem ciekawość.
          - Dokąd musisz iść? – wykrzyknął. – Powiedz mi, co robisz, co się z tobą dzieje?
          - Nie mogę powiedzieć, nie wolno mi tego powiedzieć – usłyszał zanikający głos. – To jest część… - i wszystko ucichło.
          Doktor Teesdale czekał jeszcze chwilę, ale nic nie było słychać prócz zgrzytów i trzasków aparatu. Dopiero odwiesiwszy słuchawkę zdał sobie sprawę, że jego czoło jest zroszone zimnym potem. Dzwoniło mu w uszach, serce biło szybkim, słabym rytmem i musiał usiąść, żeby przyjść do siebie. Raz po raz zadawał sobie pytanie, czy ktoś nie spłatał mu potwornego figla, wiedział jednak, że to niemożliwe; miał niewątpliwie do czynienia z duszą udręczonego wyrzutami sumienia z powodu strasznego nieodwracalnego czynu, którego się dopuściła. Nie, to nie była gra zmysłów, tutaj, w swoim wygodnym pokoju przy Bedford Street, otoczony wesołym gwarem Londynu, naprawdę rozmawiał z duchem Charlesa Linkwortha.
          Ale nie miał czasu (ani prawdę mówiąc ochoty – w głębi duszy dygotał ze zgrozy) na rozmyślania. Musi przede wszystkim zadzwonić do więzienia.
          - Strażnik Draycott? – zapytał.
          Głos odpowiadającego najwyraźniej drżał.
          - Tak, proszę pana. Czy to pan doktor Teesdale?
          - Tak, to ja. Czy coś się tam u ciebie wydarzyło?
          Strażnik dwukrotnie próbował odpowiedzieć, ale nie mógł dobyć głosu. Dopiero za trzecim razem słowa przeszły mu przez gardło.
          - Tak, proszę pana. Był tutaj. Widziałem, jak wchodził do pokoju, w którym jest telefon.
          - Ach! Odezwałeś się do niego?
          - Nie, proszę pana. Oblałem się potem i zmówiłem pacierz. Chyba z pół tuzina chłopów krzyczało dzisiaj przez sen. Ale teraz jest już spokój. Myślę, że poszedł sobie do szopy.
          - Tak. No cóż, wydaje mi się, że nic szczególnego już się nie zdarzy. Aha, czy moglibyście mi podać adres pana Dawkinsa?
          Po otrzymaniu adresu doktor Teesdale zabrał się do pisania listu do kapelana, zapraszając go na następny wieczór na kolację. Ale nagle uświadomił sobie, że nie jest w stanie pisać jak zwykle przy swoim biurku, mając pod bokiem telefon, przeniósł się więc do rzadko używanego saloniku na piętrze, który służył do przyjmowania gości. Tutaj odzyskał spokój i zapanował nad drżeniem ręki. W liście prosił jedynie pana Dawkinsa o przyjęcie zaproszenia na kolację na następny wieczór, chce mu bowiem opowiedzieć pewną nader dziwną historię oraz prosić o pomoc. „Nawet jeżeli jesteś już umówiony gdzie indziej – dodał na końcu – usilnie Cię proszę o odwołanie spotkania. Dzisiaj sam to zrobiłem i gorzko bym żałował, gdybym postąpił inaczej”.
          Tak więc następnego dnia wieczorem siedzieli we dwóch w jadalni doktora i kiedy zostali sami przy kawie i cygarach, doktor odezwał się.
          - Drogi kapelanie – powiedział – proszę nie sądzić, że oszalałem, kiedy usłyszysz, co ci mam do powiedzenia.
          Pan Dawkins roześmiał się.
          - Mogę ci to obiecać.
          - Dziękuję. Otóż wczoraj i przedwczoraj wieczorem, w porze nieco późniejszej niż obecna, rozmawiałem przez telefon z człowiekiem, który dwa dni temu został stracony – z Charlesem Linkworthem.
          Kapelan nie roześmiał się. Oburzony, odsunął się z krzesłem od stołu.
          - Słuchaj, Teesdale – powiedział – nie chcę być nieuprzejmy, ale czy sprowadziłeś mnie tutaj tylko po to, żeby opowiedzieć tę bajdę o upiorach?
          - Tak. Ale nie usłyszałeś jeszcze nawet połowy. Wczoraj wieczorem poprosił, żebym się z tobą skomunikował. Chce ci coś wyznać. Nietrudno chyba zgadnąć, co.
          Dawkins wstał.
          - Proszę cię bardzo, nie chcę więcej o tym słyszeć – oświadczył. – Zmarli nie wracają na ziemię. Stan i warunki ich istnienia nie zostały nam ujawnione. Nie mają jednak żadnych związków ze światem materii.
          - Muszę ci powiedzieć o wszystkim – odparł doktor. – Przedwczoraj wieczorem zadzwonił u mnie telefon, ale bardzo cicho, a w słuchawce były tylko szepty. Natychmiast sprawdziłem, skąd pochodził telefon, i powiedziano mi, że z więzienia. Zadzwoniłem do więzienia, ale strażnik Draycott oświadczył, że nikt stamtąd nie dzwonił. On również czuł czyjąś obecność.
          - Pewnie za dużo pije – powiedział ostro Dawkins.
          - Mój drogi, nie powinieneś mówić takich rzeczy – odparł doktor. – To jeden z naszych najlepszych pracowników. A zresztą skoro tak, to dlaczego nie powiesz od razu, że i mnie uważasz za pijaka?
          Kapelan z powrotem usiadł.
          - Daruj mi, proszę – powiedział – ale nie mogę się w to mieszać. To są niebezpieczne sprawy i należy się od nich trzymać z daleka. A zresztą skąd masz pewność, że to nie jest jakaś mistyfikacja?
          - Czyja? – spytał doktor. – Słyszysz?
          Nagle zadzwonił telefon. Doktor wyraźnie słyszał dzwonek.
          - Nie słyszysz?
          - Czego?
          - Telefon dzwoni.
          - Nic nie słyszę – odparł gniewnie kapelan. – Nic nie dzwoni.
          Doktor nie odpowiedział, tylko przeszedł do gabinetu i zapalił światło. Potem zdjął słuchawkę z widełek.
          - Słucham – powiedział drżącym głosem. – Kto mówi? Tak, pan Dawkins jest tutaj. Postaram się nakłonić go, żeby zechciał z tobą porozmawiać.
          Wrócił do pokoju.
          - Słuchaj, Dawkins – powiedział do kapelana – to dusza udręczona cierpieniem. Zaklinam cię, wysłuchaj jej. Na Boga, chodź i posłuchaj.
          Kapelan wahał się przez chwilę.
          - Jak sobie życzysz – powiedział.
          Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.
          - Tu Dawkins – powiedział.
          Czekał.
          - Nic nie słyszę – powiedział w końcu. – Ach, coś się odezwało. Ledwo słyszalny szept.
          - Postaraj się go usłyszeć, postaraj się! – zawołał doktor.
          Kapelan znowu zaczął nasłuchiwać. Nagle zmarszczył brwi i odłożył słuchawkę.
          - Coś… ktoś powiedział: „Zabiłem ją, przyznaję się. Proszę o darowanie winy”… To jakieś oszustwo, mój drogi Teesdale. Ktoś, kto wie o twoich spirytystycznych upodobaniach, robi ci nader ponure kawały. Nie mogę w to uwierzyć.
          Doktor Teesdale podniósł słuchawkę.
          - Tu doktor Teesdale – powiedział. – Czy możesz dać panu Dawkinsonowi jakiś znak, że to rzeczywiście ty?
          I odłożył ją z powrotem na widełki.
          - Powiedział, że się postara – oświadczył. – Musimy poczekać.
          I tym razem panowała bardzo ciepła noc i okno wychodzące na brukowane podwórze za domem było otwarte. Dwaj mężczyźni czekali stojąc w milczeniu przez kilka minut, ale nic nie nastąpiło. W końcu kapelan powiedział:
          - Wydaje mi się, że sprawa ostatecznie się wyjaśniła.
          Zanim jeszcze skończył mówić, do pokoju napłynęła nagle fala zimnego powietrza poruszając leżące na stole papiery. Doktor Teesdale podszedł do okna i zamknął je.
          - Czułeś? – zapytał.
          - Tak, powiew wiatru. Robi się chłodno.
          W zamkniętym pokoju po raz drugi powiał wiatr.
          - A teraz? – zapytał doktor.
          Kapelan skinął głową. Serce waliło mu gwałtownie.
          - Broń nas od wszelkiego zła i niebezpieczeństw tej nocy! – wykrzyknął.
          - Coś się pojawia! – zawołał doktor.
          Pojawiło się, zanim skończył mówić. Na środku pokoju, w odległości niecałych trzech jardów od nich stała postać mężczyzny z głową zwieszoną na jedno ramię, tak że twarz była niewidoczna. Potem zjawa ujęła własną głowę w dłonie, podniosła ją niby obcy przedmiot i spojrzała im w twarz. Oczy i język były wysadzone na wierzch, wokół szyi widniała sina pręga. Coś stuknęło o posadzkę podłogi i zjawa zniknęła. Ale na podłodze, w miejscu, gdzie stała, leżał nowiutki sznur.
          Przez chwilę nie odzywali się do siebie. Po twarzy doktora spływał pot, kapelan pobladłymi wargami szeptał pacierz. Potem doktor najwyższym wysiłkiem woli zmusił się do opamiętania. Wskazał leżący sznur.
          - Po egzekucji nie można go było nigdzie znaleźć – powiedział.
          W tym momencie znów zadzwonił telefon. Tym razem kapelan nie potrzebował niczyjej zachęty. Podszedł natychmiast do aparatu i dzwonienie ustało. Słuchał przez chwilę w milczeniu.
          - Charlesie Linkworth – powiedział w końcu – w obliczu Boga, przed którym stoisz, powiedz, czy prawdziwie żałujesz swego grzechu?
          Nastąpiła niesłyszalna dla doktora odpowiedź i kapelan przymknął oczy. Doktor Teesdale ukląkł słysząc słowa rozgrzeszenia.
          Na koniec znów zapanowała cisza.
          - Nic już nie słyszę – powiedział kapelan odkładając słuchawkę.
          Niebawem wszedł służący doktora niosąc tacę z trunkami i syfonem. Doktor Teesdale nie patrząc wskazał mu miejsce, gdzie pojawił się duch.
          - Parker, proszę zabrać ten sznur i spalić go – powiedział.
          Zapanowała krótka chwila milczenia.
          - Proszę pana, tutaj nie ma żadnego sznura – powiedział Parker.

Przełożyła Ewa Krasińska

Opowiadanie znajduje się w zbiorze pt. O duchach opowieści prawdziwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz