Przez dwa lata z rzędu po tajemniczym
zniknięciu Jana Tossatiego, grabarza przy głównym cmentarzu w Foscarze,
uskarżali się mieszkańcy miasta, zwłaszcza osiadli w pobliżu miejsca wiecznego
spoczynku, na ciągłe niepokojenie ludności przez duchy zmarłych. Podobno
jednych dręczyły najrozmaitsze zmory we śnie i na jawie, drugim zastępowały
drogę nocną porą jakieś widziadła, innym mąciły wieczorne godziny wałęsające
się hałaśliwie po izbach fantomy. Nie pomagały msze odprawiane po domach ani
egzorcyzmy przeprowadzone przez biskupa nad grobami. Owszem, niepokoje płynące
z cmentarza głównego przeniosły się jakby epidemicznie na inne i wkrótce całe
miasto padło ofiarą kapryśnych nieboszczyków.
Dopiero przybycie uczonego teologa i
znawcy sztuk plastycznych, mistrza Wincentego z Pragi Gryfa i skuteczne rady,
jakich udzielił stroskanym rajcom miejskim, położyły kres niebezpiecznym
zjawiskom.
Mistrz, zbadawszy dokładnie cmentarz
główny, zwłaszcza jego pomniki i nagrobki, wydał niebawem książeczkę pt. Satanae opus turpissimum, seu coemeterii
Foscare, regiae urbis, profana violatio(1). Dziełko to, unikat w swoim
rodzaju, wydrukowano w roku 1500 bez miejsca wydania, w języku łacińskim
jeszcze średniowiecznym, należy dziś do białych kruków, zapomnianych pod stosem
pyłów bibliotecznych.
Na podstawie sumiennego studium,
które Gryf przeprowadził nad mogiłami, doszedł uczony badacz do wniosku, że
cmentarz główny w Foscarze uległ niebywałej w dziejach chrześcijaństwa
profanacji.
Twierdzenie Wincentego spotkało się w
pierwszej chwili z gwałtowną opozycją i niedowierzaniem, gdyż wywody mistrza
opierały się na szczegółach zbyt subtelnych dla niewprawnego oka gminu. Lecz
gdy wezwani na pomoc z miast sąsiednich artyści i rzeźbiarze osobiście
stwierdzili trafność sądu, nie pozostało radzie miejskiej nic innego, jak
przyjąć z wdzięcznością wyrok i zastosować się do zbawiennych wskazówek. A
opinia Gryfa była istotnie nader ciekawa i oryginalna. Albowiem dopatrywał się
profanacji właśnie w owych wspaniałych pomnikach, w owych stelach grobowych i
szumnych napisach, z których słynął na kraj cały cmentarz foscaryjski.
Przysłowiową stała się piękność tego ustronia zmarłych i każdy podróżnik, zwiedzający
uroczą Toskanię, oglądnąć musiał choć raz jeden cmentarz w Foscarze.
A jednak wykazał mistrz Wincenty po sumiennym, przeszło całomiesięcznym
badaniu, że poza zbożnym pozorem dostojnych dzieł sztuki kryje się z piekielnym
iście mistrzostwem zamaskowane świętokradztwo. Owe pomniki, kute w marmurze
sarkofagi i grobowce rodzinne, były jednym nieprzerwanym łańcuchem bluźnierstw
i szatańskich pomysłów.
Spoza hieratycznej(2) pozy nagrobnych
aniołów wyglądał lubieżny gest demona, na ściętych boleścią ustach geniuszów
żałoby igrał nieuchwytny uśmiech cynizmu, pochylone wichurą rozpaczy kształty
cmentarnych niewiast drażniły przepychem ciała, rozwianą kaskadą włosów,
obłudnym sromem obnażonych piersi. Kompozycje większe, powstałe z układu kilku
figur, sprawiały wrażenie dwuznaczne, jak gdyby rzeźbiarz umyślnie wybrał
tematy drażliwe, gdzie granica między wzniosłością bólu a bezwstydem niepewna
jest i chwiejna.
Najmniej już jednak wątpliwości
budziły napisy – owe słynne stanze foscaryjskie,
których uroczystym spadkiem zachwycali się mistrzowie słów wiązanych. Wiersze
te, czytane na wspak od dołu do góry, były haniebnym, jedynym w swoim cynizmie
zaprzeczeniem tego, co głosiły w kierunku przeciwnym. Były to istne peany na
cześć szatana i jego plugawych spraw, hymny bluźniercze przeciwko Bogu i dusz
świętości, rozpustne piosenki o falernie(3) i zdrożnej ladacznicy.
Takim w istocie swej miał być
cmentarz. Cóż dziwnego, że umarli spoczywać na nim nie chcieli, że podnieśli
złowrogi bunt domagając się od żywych usunięcia świętokradczych pomników?
Toteż pod wpływem odkryć Gryfa
postanowiono poddać cmentarz gruntownej przemianie. W przeciągu paru tygodni
pogruchotano wszystkie podejrzane nagrobki, wykopano płyty, posągi, a odruzgi
wynieśli pachołkowie poza miasto. Na miejsce dawnych postawiły rodziny
zamożniejsze posągi nowe, ubożsi zatknęli na grobach proste krzyże. W kaplicy
cmentarnej odprawiał proboszcz przez trzy noce egzekwie zakończone wielkim
nabożeństwem oczyszczalnym.
I oto po dokonaniu tych wszystkich
czynności zmarli przestali nawiedzać miasto i cmentarz ukoił się, pogrążając w
cichą zadumę lat dawnych.
Wtedy zaczęły wśród ludzi krążyć
przeróżne powieści o minionym zdarzeniu i powoli kształtowała się legenda
związana z dawnym grabarzem, Giovannim Tossatim, przezwanym ni stąd ni zowąd
Janem Hieną.
Przyczyniła się do tego w znacznej
mierze śmierć jednego z miejskich żałobników, zaszła wkrótce po rekonstrukcji
cmentarza. Człowiek ten poczynił przed zgonem ciekawe nader zeznania, które
wyjaśniły nagłe zniknięcie Tossatiego, oszczędzając władzom trudu nadaremnych
poszukiwań za rzekomo zbiegłym złoczyńcą.
Spowiedź ta podawana z ust do ust
rozeszła się szeroko po okolicy i ubarwiona bujną fantazją ludu weszła z czasem
w krąg owych ponurych gawęd i opowieści znikąd rodem, których czarne nici
dzieci obłędu przędą na kołowrotkach wieczorów zadusznych.
Giovanni Tossati pojawił się w
Foscarze po raz pierwszy mniej więcej przed laty dwudziestu. Ubrany nędznie,
niemal w łachmanach, zrazu budził powszechne podejrzenie i gmina chciała go
nawet z miasta wydalić. Niebawem jednak zdołał zaskarbić sobie względy
mieszkańców i władz, którym przedstawił się jako zubożały kamieniarz i rzeźbiarz
nagrobków. Poddany egzaminowi próbnemu wykazał świetne zdolności i rękę
zaprawną w kunszcie. Nie tylko więc pozwolono mu pozostać w mieście, lecz
ulegając dziwnie uporczywym prośbom artysty, mianowano go grabarzem przy
cmentarzu głównym; odtąd miał stawiać nagrobki i grzebać zmarłych. Utrzymywał
bowiem, że równoczesne spełnianie tych dwóch obowiązków stanowi dlań
nierozerwalną całość, że oddawanie ostatniej posługi zmarłym wiąże się u niego
najściślej ze sztuką stelograficzną i nie potrafiłby wystawić nieboszczykowi
pomnika, nie pogrzebawszy go wprzód własnoręcznie. Dlatego też później, chociaż
sława jego objęła szersze kręgi i znany stał się i w miejscach odległych, ani
razu nie przyjął korzystnych propozycji, jakie mu czyniono ze wszystkich stron;
uwieczniał pamięć zmarłych wyłącznie na swoim cmentarzu.
Z początku dziwactwo to dało
niejednemu pochop do żartów i drwin, lecz z czasem przyzwyczajono się do
rozmaitych kaprysów artysty-grabarza, bo dzieła, które wychodziły spod jego
dłuta, zyskały wkrótce ogólne uznanie nawet u pierwszorzędnych znawców. Skromny
dotąd cmentarz stał się w przeciągu kilkunastu lat arcytworem sztuki
sepulkralnej i dumą Foscary, której zazdrościły inne miasta.
Z obdartego lazarona(4) przedzierzgnął
się Tossati w poważnego obywatela cieszącego się powszechnym szacunkiem,
człowieka majętnego, jednostkę wpływową i znaczną. Wreszcie wybrano go rajcą i
przewodniczącym syndykatu miejskiego. Piastując tak wysokie urzędy, nie grzebał
już osobiście, lecz wyręczał się całym zastępem pomocników-kopaczy, których
wyszkolił w przedziwny iście sposób. W ogóle wprowadził Tossati w procederze
chowania szereg oryginalnych ulepszeń, skracających pracę do połowy i
przyspieszających tempo czynności. Niemniej jednak wierny dawnej zasadzie, nie
opuścił żadnego pogrzebu i czuwał we własnej osobie nad porządkiem jego części
składowych. Gdy już ciało spuszczono do grobu, wtedy sam zrzucał łopatą
pierwszą grudź ziemi, resztę dzieła zostawiając służbie. W ten sposób funkcje
grabarskie Tossatiego nabrały poniekąd charakteru symbolicznego, przeszedłszy
zwolna w rodzaj idealnego wspomnienia. Lecz znak zewnętrzny pozostał i za żadną
cenę nie byłby odstąpił od przyjętego zwyczaju.
Już to w ogóle był Giovanni Tossati
dziwacznym człowiekiem. Sam wygląd zewnętrzny zwracał uwagę. Wysoki, barczysty,
z szeroką ponurą twarzą, wiecznie uśmiechał się zagadkowym skrzywieniem ust.
Wzrok miał jakiś niepewny, pochyły; może spojrzenie mimo woli stosowało się do
sposobu trzymania głowy zawsze pochylonej ku ziemi, którą zdawał się pilnie
przepatrywać. Miejscy żartownisie mawiali, że Tossati węszy trupy. Mimo sławy
zdolnego rzeźbiarza właściwie grabarz nie był lubiany. Ludzie bali się go i
ustępowano mu z drogi. Nawet utarł się przesąd, że spotkanie go o wczesnej
godzinie dnia niedobrze wróży.
Toteż gdy po dziesięcioletnim pobycie
w Foscarze postanowił się ożenić, żadna z mieszczek nie chciała oddać mu ręki.
Nie skusił ich niezmierny dobrobyt Giovanniego, nie znęciły obietnice życia w
dostatkach. W końcu poślubił ubogą wyrobnicę z sąsiedniej wsi, sierotę zdaną na
łaskę i niełaskę losu. Lecz szczęścia w rodzinie nie zaznał. Po roku małżeństwa
żona wydała na świat dwoje bliźniąt: jedno nieżywe, drugie dziwacznie ukształtowane
w łonie matki. Potworek niepodobny do ludzkich dzieci umarł trzeciego dnia po
porodzie. Zrozpaczona kobieta znikła nagle z domu i wszelkie poszukiwania
zbiegłej spełzły na niczym.
Odtąd żył sam opodal cmentarza w swym
białym murowanym domu i ludzi widywał chyba na pogrzebach. Tylko nocami do
późna świeciło się w oknach jego mieszkania i nieraz dochodziły stamtąd
sąsiadów ochrypłe okrzyki pijanych ludzi. Tossati miewał niemal noc w noc
jakichś gości; lecz nie byli nimi zapewne mieszkańcy Foscary – nikt w mieście
tym się przynajmniej nie chlubił. Zajeżdżały przed dom grabarza jakieś pojazdy,
czasem sute kolasy – wysiadali jacyś obcy ludzie ze stron nieznanych i
wchodzili do wnętrza – to znów wtaczały się skrzypiąc przez bramę wjazdową
ciężkie, zwykle puste wozy, na które ładowano jakieś skrzynie, mocno obite
paki, by wywieźć je precz, nie wiadomo gdzie, przed brzaskiem rana.
Wszystkie te tajemne ruchy rzeźbiarza
śledziło miasto tylko z daleka, nie śmiąc mieszać się do spraw dziwnego
człowieka, który przejmował strachem i grozą.
Już wtedy osnuły grabarza i jego
domostwo ponure legendy narastające latami, gawędy cmentarne przepojone
rozkładem zwłok i czadem zgnilizny.
Mówiono, że Jana nawiedzają umarli i
wiodą z nim po nocach tajne rozmowy o rzeczach nie z tego świata. Dlatego nikt
nie odważył się podkradać pod jasno oświetlone okna i przypatrywać gościom.
Tossati wiedział o krążących o nim
opowieściach i nie starał się im przeciwdziałać; odwrotnie, jakby usiłował
oprząść się jeszcze gęstszą siecią tajemnic, by ukryć poza nią swoje ciemne
życie.
Cała fortuna świętokradcy wyrosła z
cmentarnego podłoża, dom jego, mienie i życie nasiąkło z biegiem lat trupim
zaduchem. I wszystko uchodziło bezkarnie. Póki chodził po ulicach Foscary,
umarli zdawali się znosić cierpliwie wyrządzoną obelgę, jak gdyby demon zła
tkwiący w tym człowieku utrzymywał na uwięzi świat cieniów, jak gdyby
sataniczna wola grabarza pętała wszelki objaw buntu zbeszczeszczonych
nieboszczyków. Tossati wciąż chodził po świecie wysoki, nieco przygarbiony i
wciąż śmiał się nie wiadomo do kogo. Uśmiech ten w latach ostatnich jego
ziemskiej wędrówki nie zszedł mu z twarzy ani na chwilę i stał się nawet jakby
łagodniejszy. W ogóle twarz Tossatiego w tym czasie sprawiała wrażenie mumii z
zakrzepłym na wieki wyrazem: była to ciągle, niezmiennie uśmiechnięta twarz
dobrodusznego poczciwca – kamieniarz nosił od dwóch lat stale gipsową maskę. Materiał
z którego ją dał sporządzić, naśladował tak wybornie karnację ciała, maska
przywierała tak szczelnie do twarzy, że jej nie zauważono: chodził pomiędzy
ludźmi swobodnie, nie wzbudzając podejrzeń ni śmiechu. Dopiero przypadek odkrył
jego lice prawdziwe z owej epoki – zajście dziwne, wyjątkowe, po którym nie
miano go już więcej oglądać pośród żywych…
Stało się to jesienią, w jeden z tych
dni smutnych, deszczowych, gdy nabrzmiała wilgocią ziemia osnuwa się mglistą
zadymką, spłakany dżdżem świat grąży w ponurą zadumę. Po południu, w najgorszą
szarugę odbył się pogrzeb: chowało miasto najbogatszego obywatela, powszechnie
cenionego kupca i właściciela przędzalń jedwabiu. Olbrzymi orszak żałobny
złożony z przedstawicieli pierwszych rodzin mieszczańskich, z wszystkich cechów
i najświetniejszej młodzieży odprowadził zmarłego na cmentarz, gdzie spoczął w
grobowcu rodzinnym.
Tossati był dnia owego w świetnym
humorze i ukradkiem zacierał z zadowoleniem ręce. Zmarły był człowiekiem
niezwyke zamożnym i złożono go do trumny w stroju nader kosztownym; przy
zdejmowaniu zwłok z mar zauważył grabarz na palcu średnim i małym dwa brylantowe sygnety, a na piersiach
bezcenną spinkę z rubinu. Ponadto od dawna już nie grzebał ciała zachowanego w
tak dobrym stanie, nadającego się doskonale do badań anatomicznych; stary
profesor z Padwy będzie z niego tym razem bardzo zadowolony. Podwójny łup
zapowiadał się wcale pięknie; wymagał wprawdzie pracy ciężkiej i żmudnej,
zwłaszcza że grobowiec zamykał się solidnie, lecz sprawa warta była trudu.
Przyszła mu nagle ochota zaglądnąć
tego wieczora do gospody „Pod Hieną”, austerii niedaleko cmentarza, której był
potajemnym założycielem. Dom ten, wybudowany przed laty dzięki jego skrytym
staraniom i funduszom, ochrzcił tym dziwnym wezwaniem nieznajomy cieśla,
przybyły na specjalne żądanie grabarza. Nazwę usprawiedliwiał fronton budynku z
kamienną podobizną hieny, prężącej swój cętkowany grzbiet nad resztkami
padliny. Wkrótce zagroda stała się punktem zbornym karawaniarzy i żałobników,
którzy tutaj po każdym pogrzebie odprawiali stypę, przepijając świeży zarobek.
Giovanni z zasady nie pokazywał się w
tej jaskini gry i nocnych hulatyk, chociaż lubił tamtędy przechodzić nocną porą
i przysłuchiwać się pijanej ochocie swoich ludzi.
Mimo to, owego wieczora nie zdołał
oprzeć się pokusie i postanowił incognito
wmieszać się pomiędzy cmentarnych pachołków. Przebrał się tedy do
niepoznania w bogaty strój szlachcica wyższego typu, wdział nieodstępną maskę,
przyprawił brodę i nasunąwszy na głowę skrzydlaty rycerski kapelusz, wszedł do
gospody wcześniej niż inni, by obserwować swobodnie pośmiertny bankiet swych „dzieci”.
Tego wieczora naschodziło się do
oberży sporo ludzi najrozmaitszych stanów i zawodów – czas był słotny, nuda
dławiła w domu, a i odpust, który przypadał nazajutrz, sprowadził mnóstwo gości
z okolicy. Gospodarz zagrody, chytry, filuternie uśmiechnięty starowina, biegał
od stołu do stołu jak fryga(5), zwijał się, pochrząkiwał, dolewał wina,
zachęcał do śpiewu. Gromada wędrownych Cyganów, przykucnąwszy w kącie sali,
przygrywała smętnie dzikie piosenki, wtórowały lirne dziady.
Koło ósmej wieczorem weszli
karawaniarze i gospoda nabrała właściwego stylu.
Tossati nie brał udziału w rozmowie.
Zsunięty w ciemny kąt izby, zasłonił twarz szerokim skrzydłem kapelusza z
obawy, by go nie poznano, i milczkiem spełniał tylko niezliczone kubki starego
miodu: słuchał i obserwował.
Humory były nadzwyczajne, nastrój,
zwłaszcza po wejściu żałobników, wyśmienity. Sypały się anegdoty, skrzyły
dowcipy, tryskały rakiety żartów. Zwłaszcza Piotr Randone, szwajcar żałobny,
wysoki, chudy jak laska drab prześcigał towarzyszy w kreśleniu jurnych
obrazków, których treść czerpał z przeżyć własnych.
Koło północy gospoda zaczęła się
opróżniać. Znużeni pijatyką goście wysuwali się pojedynczo z odymionego domu i
znikali w czerni nocy. Tossati przebrawszy miarkę, zadrzemał. Ręka opadła
leniwo na stół, ściągając z ociężałej głowy ochronny kapelusz. W jakiejś chwili
obezwładnione napojem ciało ześlizgnęło się z ławy i spadło ciężko na podłogę.
Grabarz nie przebudził się; opilczy sen zmógł go zupełnie. Dobroduszna maska
zaczepiwszy o nogę stołu zesunęła się z twarzy i z cichym szelestem potoczyła
pod krzesło. W zgiełku nie zwrócono zrazu na to uwagi i Giovanni spał smacznie
pod ławą nie zaczepiany przez nikogo. Lecz gdy po dwunastej austeria opustoszała
i pozostało tylko czarne bractwo śmierci, leżący pod ławą gość w stroju
dostojnym skupił na sobie ciekawe spojrzenia ostatnich biesiadników.
- A ten się dopiero ululał, niecnota!
Pił jak na stypie! Dalej z nim do światła!
- Zobaczymy, co to za gagatek!
- Jakiś bogaty kupiec lub
rycerz-włóczęga w pogoni za przygodą. Nuże, wydobyć go spod ławy!
Parę skwapliwych ramion wyciągnęło
się ku śpiącemu i położyło go na wznak na podłodze. Lecz ujrzawszy wyraźnie
twarz spitego mężczyzny, wszyscy jednym rzutem cofnęli się. W oczach żałobników
zaświtało przykre zdumienie. Bo oto korpus nieznajomego odziany w wytworne,
miękkie szaty miał głowę trupa; pozapadane głęboko otchłanie oczodołów zionęły
chłodem śmierci, skóra wyżółkła, pokurczona zlewała się barwą z wyskakującymi
kośćmi policzkowymi, czaszka bez włosów, bez uszu lśniła gładką gołoledzią
piszczeli…
Głuchy pomruk przebiegł gromadę
karawaniarzy. Sprawa zaniepokoiła ich. Pierwszy „zorientował się” Randone:
- Co to za głupi żart?! Który z was
wyciągnął nieboszczyka z nory na maskaradę?! No, przyznać się, póki czas!
Zapadło milczenie. Patrzyli na siebie
w osłupieniu, nie rozumiejąc, o co chodzi. Żaden nie poczuwał się do winy.
- Ha – podjął szwajcar – na razie
mniejsza o to; rozprawimy się z żartownisiem później. Teraz brać go za bary,
póki czas i prosto na cmentarz! Za dwie godziny dnieje, czasu mało! Trzeba się
spieszyć, nim wzejdzie dzień. Jeśli miasto się dowie, zginęliśmy!
W milczeniu spełnili rozkaz. Sześciu
karawaniarzy podniosło Tossatiego i włożywszy na ramiona, wypadło z nim przez
drzwi oberży na drogę cmentarną. Szli szybko, rozglądając się z przestrachem,
czy kto nie podgląda; nie zważali na błoto po ulewie obryzgujące im nogi po
kolana, brnęli na przełaj gościńca po bajorach chlupoczących deszczówką. Pędził
ich dziwny lęk i rozkaz niby przewodnika, niby czyjś inny, niby jakaś
konieczność wewnętrzna. Nie rozumowali; nie czuli dziwnej ciepłoty zwłok, nie
spostrzegli, że ręce trupa jeszcze nie przegniły, nie zwrócili uwagi na różnicę
stanu głowy i reszty ciała. Byle naprzód, byle prędzej, byle raz z tym
skończyć!
Zanurzyli się w chłodne aleje
cmentarza: minęli główną, przeszli parę bocznych i skręcili w prawo pomiędzy
świeże groby. Przy jakimś ukrytym wśród gąszczy jaśminu przystanęli i złożyli
go z ramion na ziemię.
- Za łopaty! – rozległ się cichy
rozkaz Piotra Randone.
Żwawo chwycili za styliska i zaczęli
wyrzucać mokre grudy. Za kwadrans był już dół głęboki.
- Na spód z nim! – odezwał się
ponownie szwajcar.
Tossati nie drgnął, nie poruszył się –
spał jak zabity fatalnym, żelaznym snem.
Skwapliwe czarne ręce uniosły go
trochę ponad ziemię i strąciły w jamę. Głuchy stuk upadającego ciała zlał się z
uderzeniem motyk i łopat zarzucających z powrotem grób. Ludzie pracowali z
rzadką gorliwością, jak opętani, na wyścigi. Za parę minut dół wyrównano do
niepoznaki, a świeżo naniesiona i ubita naprędce darń dokonała reszty.
Wtedy odetchnęli. Otarli zbrukanymi
rękoma perlisty pot z czoła i spojrzeli po sobie dziwnym, zagadkowym wzrokiem.
Potem nic nie mówiąc zabrali łopaty i spiesznie oddalili się ku wyjściu…
Była może druga nad ranem. Począł
padać znów deszcz drobny, przesiany jakby przez przetak(6). Z cmentarnych brzóz
spływały mokre różańce łez, ściekając cicho po ścieżkach. Wilgotne gałęzie
krzewów gięły oślizgłe wiciny – rozchwiane smutno na wietrze płaczki-żałobnice.
Szary blask przedświtu, przepruwszy ścianę drzew, przepatrywał zdziwiony smętną
ustroń. Ptaki jakieś złe, oślepłe kirem nocy, załopotały złowieszczo pośród
konarów i zaszyły się głębiej między liście. Mżył deszcz, szumiały drzewa,
mętniał brzask…
Z bramy cmentarnej wysnuwał się ukradkiem
długi czarny orszak karawaniarzy; chód ich ciężki, niepewny, głowy nisko
opuszczone na piersi…
1
– (łac.) Szatańskie dzieło
najobrzydliwsze, czyli cmentarza w Foscarze, mieście królewskim, bezbożne zbeszczeszczenie
(przyp. autora).
2
– Hieratyczna (gr. hieratikós) – dostojna,
uroczysta, namaszczona.
3
– Falern (z łac.) – gatunek wina.
4
– Lazaron (wł. lazzarone) – łazęga,
włóczęga, nędzarz.
5
– Fryga – bąk (zabawka).
6
– Przetak – rodzaj sita.
Opowiadanie znajduje się w antologii Maska śmierci t. II,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010
oraz w zbiorze autora Sad umarłych i inne opowiadania.
Opowiadanie znajduje się w antologii Maska śmierci t. II,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010
oraz w zbiorze autora Sad umarłych i inne opowiadania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz