środa, 21 października 2015

Stefan Grabiński - Opowieść o grabarzu



          Przez dwa lata z rzędu po tajemniczym zniknięciu Jana Tossatiego, grabarza przy głównym cmentarzu w Foscarze, uskarżali się mieszkańcy miasta, zwłaszcza osiadli w pobliżu miejsca wiecznego spoczynku, na ciągłe niepokojenie ludności przez duchy zmarłych. Podobno jednych dręczyły najrozmaitsze zmory we śnie i na jawie, drugim zastępowały drogę nocną porą jakieś widziadła, innym mąciły wieczorne godziny wałęsające się hałaśliwie po izbach fantomy. Nie pomagały msze odprawiane po domach ani egzorcyzmy przeprowadzone przez biskupa nad grobami. Owszem, niepokoje płynące z cmentarza głównego przeniosły się jakby epidemicznie na inne i wkrótce całe miasto padło ofiarą kapryśnych nieboszczyków.
           Dopiero przybycie uczonego teologa i znawcy sztuk plastycznych, mistrza Wincentego z Pragi Gryfa i skuteczne rady, jakich udzielił stroskanym rajcom miejskim, położyły kres niebezpiecznym zjawiskom.
          Mistrz, zbadawszy dokładnie cmentarz główny, zwłaszcza jego pomniki i nagrobki, wydał niebawem książeczkę pt. Satanae opus turpissimum, seu coemeterii Foscare, regiae urbis, profana violatio(1). Dziełko to, unikat w swoim rodzaju, wydrukowano w roku 1500 bez miejsca wydania, w języku łacińskim jeszcze średniowiecznym, należy dziś do białych kruków, zapomnianych pod stosem pyłów bibliotecznych.
          Na podstawie sumiennego studium, które Gryf przeprowadził nad mogiłami, doszedł uczony badacz do wniosku, że cmentarz główny w Foscarze uległ niebywałej w dziejach chrześcijaństwa profanacji.
      Twierdzenie Wincentego spotkało się w pierwszej chwili z gwałtowną opozycją i niedowierzaniem, gdyż wywody mistrza opierały się na szczegółach zbyt subtelnych dla niewprawnego oka gminu. Lecz gdy wezwani na pomoc z miast sąsiednich artyści i rzeźbiarze osobiście stwierdzili trafność sądu, nie pozostało radzie miejskiej nic innego, jak przyjąć z wdzięcznością wyrok i zastosować się do zbawiennych wskazówek. A opinia Gryfa była istotnie nader ciekawa i oryginalna. Albowiem dopatrywał się profanacji właśnie w owych wspaniałych pomnikach, w owych stelach grobowych i szumnych napisach, z których słynął na kraj cały cmentarz foscaryjski. Przysłowiową stała się piękność tego ustronia zmarłych i każdy podróżnik, zwiedzający uroczą Toskanię, oglądnąć musiał choć raz jeden cmentarz w Foscarze.
          A jednak wykazał mistrz Wincenty  po sumiennym, przeszło całomiesięcznym badaniu, że poza zbożnym pozorem dostojnych dzieł sztuki kryje się z piekielnym iście mistrzostwem zamaskowane świętokradztwo. Owe pomniki, kute w marmurze sarkofagi i grobowce rodzinne, były jednym nieprzerwanym łańcuchem bluźnierstw i szatańskich pomysłów.
          Spoza hieratycznej(2) pozy nagrobnych aniołów wyglądał lubieżny gest demona, na ściętych boleścią ustach geniuszów żałoby igrał nieuchwytny uśmiech cynizmu, pochylone wichurą rozpaczy kształty cmentarnych niewiast drażniły przepychem ciała, rozwianą kaskadą włosów, obłudnym sromem obnażonych piersi. Kompozycje większe, powstałe z układu kilku figur, sprawiały wrażenie dwuznaczne, jak gdyby rzeźbiarz umyślnie wybrał tematy drażliwe, gdzie granica między wzniosłością bólu a bezwstydem niepewna jest i chwiejna.
          Najmniej już jednak wątpliwości budziły napisy – owe słynne stanze foscaryjskie, których uroczystym spadkiem zachwycali się mistrzowie słów wiązanych. Wiersze te, czytane na wspak od dołu do góry, były haniebnym, jedynym w swoim cynizmie zaprzeczeniem tego, co głosiły w kierunku przeciwnym. Były to istne peany na cześć szatana i jego plugawych spraw, hymny bluźniercze przeciwko Bogu i dusz świętości, rozpustne piosenki o falernie(3) i zdrożnej ladacznicy.
          Takim w istocie swej miał być cmentarz. Cóż dziwnego, że umarli spoczywać na nim nie chcieli, że podnieśli złowrogi bunt domagając się od żywych usunięcia świętokradczych pomników?
            Toteż pod wpływem odkryć Gryfa postanowiono poddać cmentarz gruntownej przemianie. W przeciągu paru tygodni pogruchotano wszystkie podejrzane nagrobki, wykopano płyty, posągi, a odruzgi wynieśli pachołkowie poza miasto. Na miejsce dawnych postawiły rodziny zamożniejsze posągi nowe, ubożsi zatknęli na grobach proste krzyże. W kaplicy cmentarnej odprawiał proboszcz przez trzy noce egzekwie zakończone wielkim nabożeństwem oczyszczalnym.
           I oto po dokonaniu tych wszystkich czynności zmarli przestali nawiedzać miasto i cmentarz ukoił się, pogrążając w cichą zadumę lat dawnych.
         Wtedy zaczęły wśród ludzi krążyć przeróżne powieści o minionym zdarzeniu i powoli kształtowała się legenda związana z dawnym grabarzem, Giovannim Tossatim, przezwanym ni stąd ni zowąd Janem Hieną.
          Przyczyniła się do tego w znacznej mierze śmierć jednego z miejskich żałobników, zaszła wkrótce po rekonstrukcji cmentarza. Człowiek ten poczynił przed zgonem ciekawe nader zeznania, które wyjaśniły nagłe zniknięcie Tossatiego, oszczędzając władzom trudu nadaremnych poszukiwań za rzekomo zbiegłym złoczyńcą.
            Spowiedź ta podawana z ust do ust rozeszła się szeroko po okolicy i ubarwiona bujną fantazją ludu weszła z czasem w krąg owych ponurych gawęd i opowieści znikąd rodem, których czarne nici dzieci obłędu przędą na kołowrotkach wieczorów zadusznych.
            Giovanni Tossati pojawił się w Foscarze po raz pierwszy mniej więcej przed laty dwudziestu. Ubrany nędznie, niemal w łachmanach, zrazu budził powszechne podejrzenie i gmina chciała go nawet z miasta wydalić. Niebawem jednak zdołał zaskarbić sobie względy mieszkańców i władz, którym przedstawił się jako zubożały kamieniarz i rzeźbiarz nagrobków. Poddany egzaminowi próbnemu wykazał świetne zdolności i rękę zaprawną w kunszcie. Nie tylko więc pozwolono mu pozostać w mieście, lecz ulegając dziwnie uporczywym prośbom artysty, mianowano go grabarzem przy cmentarzu głównym; odtąd miał stawiać nagrobki i grzebać zmarłych. Utrzymywał bowiem, że równoczesne spełnianie tych dwóch obowiązków stanowi dlań nierozerwalną całość, że oddawanie ostatniej posługi zmarłym wiąże się u niego najściślej ze sztuką stelograficzną i nie potrafiłby wystawić nieboszczykowi pomnika, nie pogrzebawszy go wprzód własnoręcznie. Dlatego też później, chociaż sława jego objęła szersze kręgi i znany stał się i w miejscach odległych, ani razu nie przyjął korzystnych propozycji, jakie mu czyniono ze wszystkich stron; uwieczniał pamięć zmarłych wyłącznie na swoim cmentarzu.
        Z początku dziwactwo to dało niejednemu pochop do żartów i drwin, lecz z czasem przyzwyczajono się do rozmaitych kaprysów artysty-grabarza, bo dzieła, które wychodziły spod jego dłuta, zyskały wkrótce ogólne uznanie nawet u pierwszorzędnych znawców. Skromny dotąd cmentarz stał się w przeciągu kilkunastu lat arcytworem sztuki sepulkralnej i dumą Foscary, której zazdrościły inne miasta.
          Z obdartego lazarona(4) przedzierzgnął się Tossati w poważnego obywatela cieszącego się powszechnym szacunkiem, człowieka majętnego, jednostkę wpływową i znaczną. Wreszcie wybrano go rajcą i przewodniczącym syndykatu miejskiego. Piastując tak wysokie urzędy, nie grzebał już osobiście, lecz wyręczał się całym zastępem pomocników-kopaczy, których wyszkolił w przedziwny iście sposób. W ogóle wprowadził Tossati w procederze chowania szereg oryginalnych ulepszeń, skracających pracę do połowy i przyspieszających tempo czynności. Niemniej jednak wierny dawnej zasadzie, nie opuścił żadnego pogrzebu i czuwał we własnej osobie nad porządkiem jego części składowych. Gdy już ciało spuszczono do grobu, wtedy sam zrzucał łopatą pierwszą grudź ziemi, resztę dzieła zostawiając służbie. W ten sposób funkcje grabarskie Tossatiego nabrały poniekąd charakteru symbolicznego, przeszedłszy zwolna w rodzaj idealnego wspomnienia. Lecz znak zewnętrzny pozostał i za żadną cenę nie byłby odstąpił od przyjętego zwyczaju.
          Już to w ogóle był Giovanni Tossati dziwacznym człowiekiem. Sam wygląd zewnętrzny zwracał uwagę. Wysoki, barczysty, z szeroką ponurą twarzą, wiecznie uśmiechał się zagadkowym skrzywieniem ust. Wzrok miał jakiś niepewny, pochyły; może spojrzenie mimo woli stosowało się do sposobu trzymania głowy zawsze pochylonej ku ziemi, którą zdawał się pilnie przepatrywać. Miejscy żartownisie mawiali, że Tossati węszy trupy. Mimo sławy zdolnego rzeźbiarza właściwie grabarz nie był lubiany. Ludzie bali się go i ustępowano mu z drogi. Nawet utarł się przesąd, że spotkanie go o wczesnej godzinie dnia niedobrze wróży.
            Toteż gdy po dziesięcioletnim pobycie w Foscarze postanowił się ożenić, żadna z mieszczek nie chciała oddać mu ręki. Nie skusił ich niezmierny dobrobyt Giovanniego, nie znęciły obietnice życia w dostatkach. W końcu poślubił ubogą wyrobnicę z sąsiedniej wsi, sierotę zdaną na łaskę i niełaskę losu. Lecz szczęścia w rodzinie nie zaznał. Po roku małżeństwa żona wydała na świat dwoje bliźniąt: jedno nieżywe, drugie dziwacznie ukształtowane w łonie matki. Potworek niepodobny do ludzkich dzieci umarł trzeciego dnia po porodzie. Zrozpaczona kobieta znikła nagle z domu i wszelkie poszukiwania zbiegłej spełzły na niczym.
            Odtąd żył sam opodal cmentarza w swym białym murowanym domu i ludzi widywał chyba na pogrzebach. Tylko nocami do późna świeciło się w oknach jego mieszkania i nieraz dochodziły stamtąd sąsiadów ochrypłe okrzyki pijanych ludzi. Tossati miewał niemal noc w noc jakichś gości; lecz nie byli nimi zapewne mieszkańcy Foscary – nikt w mieście tym się przynajmniej nie chlubił. Zajeżdżały przed dom grabarza jakieś pojazdy, czasem sute kolasy – wysiadali jacyś obcy ludzie ze stron nieznanych i wchodzili do wnętrza – to znów wtaczały się skrzypiąc przez bramę wjazdową ciężkie, zwykle puste wozy, na które ładowano jakieś skrzynie, mocno obite paki, by wywieźć je precz, nie wiadomo gdzie, przed brzaskiem rana.
            Wszystkie te tajemne ruchy rzeźbiarza śledziło miasto tylko z daleka, nie śmiąc mieszać się do spraw dziwnego człowieka, który przejmował strachem i grozą.
          Już wtedy osnuły grabarza i jego domostwo ponure legendy narastające latami, gawędy cmentarne przepojone rozkładem zwłok i czadem zgnilizny.
             Mówiono, że Jana nawiedzają umarli i wiodą z nim po nocach tajne rozmowy o rzeczach nie z tego świata. Dlatego nikt nie odważył się podkradać pod jasno oświetlone okna i przypatrywać gościom.
           Tossati wiedział o krążących o nim opowieściach i nie starał się im przeciwdziałać; odwrotnie, jakby usiłował oprząść się jeszcze gęstszą siecią tajemnic, by ukryć poza nią swoje ciemne życie.
           Cała fortuna świętokradcy wyrosła z cmentarnego podłoża, dom jego, mienie i życie nasiąkło z biegiem lat trupim zaduchem. I wszystko uchodziło bezkarnie. Póki chodził po ulicach Foscary, umarli zdawali się znosić cierpliwie wyrządzoną obelgę, jak gdyby demon zła tkwiący w tym człowieku utrzymywał na uwięzi świat cieniów, jak gdyby sataniczna wola grabarza pętała wszelki objaw buntu zbeszczeszczonych nieboszczyków. Tossati wciąż chodził po świecie wysoki, nieco przygarbiony i wciąż śmiał się nie wiadomo do kogo. Uśmiech ten w latach ostatnich jego ziemskiej wędrówki nie zszedł mu z twarzy ani na chwilę i stał się nawet jakby łagodniejszy. W ogóle twarz Tossatiego w tym czasie sprawiała wrażenie mumii z zakrzepłym na wieki wyrazem: była to ciągle, niezmiennie uśmiechnięta twarz dobrodusznego poczciwca – kamieniarz nosił od dwóch lat stale gipsową maskę. Materiał z którego ją dał sporządzić, naśladował tak wybornie karnację ciała, maska przywierała tak szczelnie do twarzy, że jej nie zauważono: chodził pomiędzy ludźmi swobodnie, nie wzbudzając podejrzeń ni śmiechu. Dopiero przypadek odkrył jego lice prawdziwe z owej epoki – zajście dziwne, wyjątkowe, po którym nie miano go już więcej oglądać pośród żywych…
          Stało się to jesienią, w jeden z tych dni smutnych, deszczowych, gdy nabrzmiała wilgocią ziemia osnuwa się mglistą zadymką, spłakany dżdżem świat grąży w ponurą zadumę. Po południu, w najgorszą szarugę odbył się pogrzeb: chowało miasto najbogatszego obywatela, powszechnie cenionego kupca i właściciela przędzalń jedwabiu. Olbrzymi orszak żałobny złożony z przedstawicieli pierwszych rodzin mieszczańskich, z wszystkich cechów i najświetniejszej młodzieży odprowadził zmarłego na cmentarz, gdzie spoczął w grobowcu rodzinnym.
          Tossati był dnia owego w świetnym humorze i ukradkiem zacierał z zadowoleniem ręce. Zmarły był człowiekiem niezwyke zamożnym i złożono go do trumny w stroju nader kosztownym; przy zdejmowaniu zwłok z mar zauważył grabarz na palcu średnim i małym  dwa brylantowe sygnety, a na piersiach bezcenną spinkę z rubinu. Ponadto od dawna już nie grzebał ciała zachowanego w tak dobrym stanie, nadającego się doskonale do badań anatomicznych; stary profesor z Padwy będzie z niego tym razem bardzo zadowolony. Podwójny łup zapowiadał się wcale pięknie; wymagał wprawdzie pracy ciężkiej i żmudnej, zwłaszcza że grobowiec zamykał się solidnie, lecz sprawa warta była trudu.
           Przyszła mu nagle ochota zaglądnąć tego wieczora do gospody „Pod Hieną”, austerii niedaleko cmentarza, której był potajemnym założycielem. Dom ten, wybudowany przed laty dzięki jego skrytym staraniom i funduszom, ochrzcił tym dziwnym wezwaniem nieznajomy cieśla, przybyły na specjalne żądanie grabarza. Nazwę usprawiedliwiał fronton budynku z kamienną podobizną hieny, prężącej swój cętkowany grzbiet nad resztkami padliny. Wkrótce zagroda stała się punktem zbornym karawaniarzy i żałobników, którzy tutaj po każdym pogrzebie odprawiali stypę, przepijając świeży zarobek.
            Giovanni z zasady nie pokazywał się w tej jaskini gry i nocnych hulatyk, chociaż lubił tamtędy przechodzić nocną porą i przysłuchiwać się pijanej ochocie swoich ludzi.
               Mimo to, owego wieczora nie zdołał oprzeć się pokusie i postanowił incognito wmieszać się pomiędzy cmentarnych pachołków. Przebrał się tedy do niepoznania w bogaty strój szlachcica wyższego typu, wdział nieodstępną maskę, przyprawił brodę i nasunąwszy na głowę skrzydlaty rycerski kapelusz, wszedł do gospody wcześniej niż inni, by obserwować swobodnie pośmiertny bankiet swych „dzieci”.
              Tego wieczora naschodziło się do oberży sporo ludzi najrozmaitszych stanów i zawodów – czas był słotny, nuda dławiła w domu, a i odpust, który przypadał nazajutrz, sprowadził mnóstwo gości z okolicy. Gospodarz zagrody, chytry, filuternie uśmiechnięty starowina, biegał od stołu do stołu jak fryga(5), zwijał się, pochrząkiwał, dolewał wina, zachęcał do śpiewu. Gromada wędrownych Cyganów, przykucnąwszy w kącie sali, przygrywała smętnie dzikie piosenki, wtórowały lirne dziady.
                Koło ósmej wieczorem weszli karawaniarze i gospoda nabrała właściwego stylu.
              Tossati nie brał udziału w rozmowie. Zsunięty w ciemny kąt izby, zasłonił twarz szerokim skrzydłem kapelusza z obawy, by go nie poznano, i milczkiem spełniał tylko niezliczone kubki starego miodu: słuchał i obserwował.
               Humory były nadzwyczajne, nastrój, zwłaszcza po wejściu żałobników, wyśmienity. Sypały się anegdoty, skrzyły dowcipy, tryskały rakiety żartów. Zwłaszcza Piotr Randone, szwajcar żałobny, wysoki, chudy jak laska drab prześcigał towarzyszy w kreśleniu jurnych obrazków, których treść czerpał z przeżyć własnych.
           Koło północy gospoda zaczęła się opróżniać. Znużeni pijatyką goście wysuwali się pojedynczo z odymionego domu i znikali w czerni nocy. Tossati przebrawszy miarkę, zadrzemał. Ręka opadła leniwo na stół, ściągając z ociężałej głowy ochronny kapelusz. W jakiejś chwili obezwładnione napojem ciało ześlizgnęło się z ławy i spadło ciężko na podłogę. Grabarz nie przebudził się; opilczy sen zmógł go zupełnie. Dobroduszna maska zaczepiwszy o nogę stołu zesunęła się z twarzy i z cichym szelestem potoczyła pod krzesło. W zgiełku nie zwrócono zrazu na to uwagi i Giovanni spał smacznie pod ławą nie zaczepiany przez nikogo. Lecz gdy po dwunastej austeria opustoszała i pozostało tylko czarne bractwo śmierci, leżący pod ławą gość w stroju dostojnym skupił na sobie ciekawe spojrzenia ostatnich biesiadników.
              - A ten się dopiero ululał, niecnota! Pił jak na stypie! Dalej z nim do światła!
              - Zobaczymy, co to za gagatek!
            - Jakiś bogaty kupiec lub rycerz-włóczęga w pogoni za przygodą. Nuże, wydobyć go spod ławy!
            Parę skwapliwych ramion wyciągnęło się ku śpiącemu i położyło go na wznak na podłodze. Lecz ujrzawszy wyraźnie twarz spitego mężczyzny, wszyscy jednym rzutem cofnęli się. W oczach żałobników zaświtało przykre zdumienie. Bo oto korpus nieznajomego odziany w wytworne, miękkie szaty miał głowę trupa; pozapadane głęboko otchłanie oczodołów zionęły chłodem śmierci, skóra wyżółkła, pokurczona zlewała się barwą z wyskakującymi kośćmi policzkowymi, czaszka bez włosów, bez uszu lśniła gładką gołoledzią piszczeli…
        Głuchy pomruk przebiegł gromadę karawaniarzy. Sprawa zaniepokoiła ich. Pierwszy „zorientował się” Randone:
          - Co to za głupi żart?! Który z was wyciągnął nieboszczyka z nory na maskaradę?! No, przyznać się, póki czas!
          Zapadło milczenie. Patrzyli na siebie w osłupieniu, nie rozumiejąc, o co chodzi. Żaden nie poczuwał się do winy.
            - Ha – podjął szwajcar – na razie mniejsza o to; rozprawimy się z żartownisiem później. Teraz brać go za bary, póki czas i prosto na cmentarz! Za dwie godziny dnieje, czasu mało! Trzeba się spieszyć, nim wzejdzie dzień. Jeśli miasto się dowie, zginęliśmy!
          W milczeniu spełnili rozkaz. Sześciu karawaniarzy podniosło Tossatiego i włożywszy na ramiona, wypadło z nim przez drzwi oberży na drogę cmentarną. Szli szybko, rozglądając się z przestrachem, czy kto nie podgląda; nie zważali na błoto po ulewie obryzgujące im nogi po kolana, brnęli na przełaj gościńca po bajorach chlupoczących deszczówką. Pędził ich dziwny lęk i rozkaz niby przewodnika, niby czyjś inny, niby jakaś konieczność wewnętrzna. Nie rozumowali; nie czuli dziwnej ciepłoty zwłok, nie spostrzegli, że ręce trupa jeszcze nie przegniły, nie zwrócili uwagi na różnicę stanu głowy i reszty ciała. Byle naprzód, byle prędzej, byle raz z tym skończyć!
            Zanurzyli się w chłodne aleje cmentarza: minęli główną, przeszli parę bocznych i skręcili w prawo pomiędzy świeże groby. Przy jakimś ukrytym wśród gąszczy jaśminu przystanęli i złożyli go z ramion na ziemię.
             - Za łopaty! – rozległ się cichy rozkaz Piotra Randone.
            Żwawo chwycili za styliska i zaczęli wyrzucać mokre grudy. Za kwadrans był już dół głęboki.
             - Na spód z nim! – odezwał się ponownie szwajcar.
             Tossati nie drgnął, nie poruszył się – spał jak zabity fatalnym, żelaznym snem.
         Skwapliwe czarne ręce uniosły go trochę ponad ziemię i strąciły w jamę. Głuchy stuk upadającego ciała zlał się z uderzeniem motyk i łopat zarzucających z powrotem grób. Ludzie pracowali z rzadką gorliwością, jak opętani, na wyścigi. Za parę minut dół wyrównano do niepoznaki, a świeżo naniesiona i ubita naprędce darń dokonała reszty.
           Wtedy odetchnęli. Otarli zbrukanymi rękoma perlisty pot z czoła i spojrzeli po sobie dziwnym, zagadkowym wzrokiem. Potem nic nie mówiąc zabrali łopaty i spiesznie oddalili się ku wyjściu…
            Była może druga nad ranem. Począł padać znów deszcz drobny, przesiany jakby przez przetak(6). Z cmentarnych brzóz spływały mokre różańce łez, ściekając cicho po ścieżkach. Wilgotne gałęzie krzewów gięły oślizgłe wiciny – rozchwiane smutno na wietrze płaczki-żałobnice. Szary blask przedświtu, przepruwszy ścianę drzew, przepatrywał zdziwiony smętną ustroń. Ptaki jakieś złe, oślepłe kirem nocy, załopotały złowieszczo pośród konarów i zaszyły się głębiej między liście. Mżył deszcz, szumiały drzewa, mętniał brzask…
            Z bramy cmentarnej wysnuwał się ukradkiem długi czarny orszak karawaniarzy; chód ich ciężki, niepewny, głowy nisko opuszczone na piersi…



1 – (łac.) Szatańskie dzieło najobrzydliwsze, czyli cmentarza w Foscarze, mieście królewskim, bezbożne zbeszczeszczenie (przyp. autora).
2 – Hieratyczna (gr. hieratikós) – dostojna, uroczysta, namaszczona.
3 – Falern (z łac.) – gatunek wina.
4 – Lazaron (wł. lazzarone) – łazęga, włóczęga, nędzarz.
5 – Fryga – bąk (zabawka).
6 – Przetak – rodzaj sita.



Opowiadanie znajduje się w antologii Maska śmierci t. II,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010
oraz w zbiorze autora Sad umarłych i inne opowiadania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz