czwartek, 22 października 2015

Stefan Grabiński - Sad umarłych



          Tutaj już spokój. Tutaj wieczysta już cisza. Piosnka wędrowca, gdy tu się przypadkiem zabłąka – wnet milknie. I ptaszki tu ciszej zawodzą.
         Przez zwietrzałe mury, co mchem, chwastami zarosły, przechylają smutne głowy brzozy, kaliny, opowiadając światu tęsknotę wnętrza. Bo wszystko tu smętne zadumą.
          W dal pomykają piaskiem zasnute ścieże, rozgradzając rzędy mogiłek pod krzyżem. W cieniu rozsiada się smutek, snując łagodne przędziwo spełnionej już woli.
          W powietrzu woń silna. Idzie od lip przewonnych, akacji, jabłoni, od grusz. Mocna, posytna to woń.
          Drzew pełno, bo w sadzie cmentarnym krzewów przeróżnych nie zliczy.
          Uginają się pod ważkim plonem jabłonne spławy, kraśnieją hoże lica gruszek, stoją w sinej barwie owoce śliw. Niby sad, niby cmentarz…
          Z gęstwiny dzikich róż sterczą czarne ramiona i smutną myśl nawodzą.
        Rozwieje ją wiatr, gdy musnąwszy w przelocie czereśnię, przykryje soczystą gałęzią znak zgonu.
          I znów tylko sad się pyszni.
          Tam pod jaworem niewiasta stoi; kamienną zarzuciła szatę na schyloną głowę boleści wielkiej ruchem i łka…
          Nie patrz tam! Nagrobna to płaczka.
          Ot w lewo jabłonki dościgłe(1) witają szerokim pokłonem uśmiechnięte czereśnie.
          Spod mszystych badyli łopianu kadłub jakiś wystaje, na poły powietrzem zjedzony. Znać anioł mogilny był niegdyś i straż sprawował przy zmarłym. Dziś już spoczywa i służby nie pełni znużony. Niech śpi w pokoju i ciszy. Wśród kęp dziewanny czernieją resztki krzyża zmurszałe, robakiem strawione. Gdzieś z kąta przylaszczka wytrysła…
          Pleni się życie na próchna podglebiu. W blaskach jesiennego słońca lśnią pozłacane blaszki kart grobowych, chylą się wyschłe wieńce i czarne korale różańców.
          W złocistej powodzi promieni dościga rzęsny płód(2) drzew, bo zległy(3) bogate, pachnie mięta, rumianek – rozwodzi żółte płatki ziele świętojańskie, bieleją gładkie łuski nieśmiertelników…
            Cicho jest w sadzie umarłych, cicho i smętno – rzewnie.
          Czasem przerwie głuszę twardy rzut spadającego jabłka, czasem pszczoła w kielichu zabrzęczy, ptaszek zakwili… Powoli posuwa się cień pni, znacząc południe życia umarłym.
          Ścieżyną ostami zgłuszoną idzie siwy jak gołąb starzec, za rękę dziewczynkę trzyma. Głęboka a cicha radość prześwieca im z oczu, gdy stąpają wśród mogił. Uśmiechają się dobre, wypłowiałe oczy starca, jutrzenieje(4) szczęściem różana twarz dziewczyny.
          To Grzela Cmentarny i jego wnuczka. Niegdyś, przed laty, gdy w sile wieku utracił młodą żonę, odeszła go ochota do roli i został grabarzem. Zrazu chował ludzi miejskich, potem oddawał ostatnią posługę wsiowym.
          Smutną miał dolę stary Grzela. W rodzinie przeżył wszystkich. Pochował żonę, matkę, córkę, zięcia – została tylko ukochana wnuczka, której życie gorącą modlitwą wyprosił u zmarłych.
          Bo padł raz mór wielki we wsi i w mieście na ludzkie dzieci i nie było chaty ni domu, gdzie by po nich nie płakano.
          Przez dwa tygodnie chodziła po zagrodach, po domach kraśnowarga dziewucha, przystawała pod oknami i rozpościerała plamiste rańtuchy(5). A czyje dziecko podało jej rączki, marło jak kwiat sierpem zżęty.
          Drżał z trwogi Grzela, by i jego najmilszej Magdusi, jedynej co mu pozostała na ziemi, morowa niewiasta w chusty nie pobrała.
          Przeto grzebiąc owe pomarlęta, ślub im uczynił, że będzie jak ojciec chodził koło ich mogiłek, gdy mu wyproszą u Boga wnuczkę.
          Jakoż zaraza minęła i Magdusia została na świecie.
          Pogrzebawszy ostatnią dziecinę, rzucił stary na zawsze smutną posługę i osiadł z wnuczką na „Cmentarzu młodzianków” – tak bowiem nazwali ludzie miejsce między wsią a miastem, gdzie osobno, z dala od dawnego cmentarza, chowano dzieci zmarłe na straszną chorobę.
          Potem też nikt z nieboszczyków tutaj nie przybył, pochowisko obwiedziono murem i zaparto.
          Dawny grabarz zamieszkał w środku, w drewnianej kostnicy i doglądał cmentarza.
          Rychło przywykł do miejsca, bardzo związał się z nim serdecznie.
          Pomny danej obietnicy, pielęgnował smutną ustroń jak ongiś własne obejścia. Poprawiał groby, podsypywał ziemi, prostował garbate krzyże.
          I Magdusia wdzięczną była za życie umarłym. Na mogiłkach sadziła kwiaty, zioła, plotła wieńce, pieliła zarosłe ścieże.
          Lubiła smętek ogrojca i jego długie, głębokie zadumy. Znała wszystkie dzieci, co tu leżały pod ziemią w małych trumienkach, rozmawiała z nimi nieraz, gdy przysiadłszy na murawie, zmorzoną snem główkę złożyła pod krzyżem.
          A leżały tu różne.
          Były dzieci bogaczów miejskich, za życia przywykłe do dostatków, odziane w strojne sukienki – były i biedactwa z zaułków, z kurnych chat, wieczyście głodne i obdarte, szczękające z zimna białymi ząbkami, w jednej koszulce pogrzebane, bo matki na więcej nie stało.
          Obok zdobnych marmurem pomników, nagrobnych łzawnic osłonionych śnieżnymi skrzydłami aniołów, tuliły się w cieniu kalin proste, drewniane krzyże.
          Wszystkie jednako kochała, złączone wspólną dolą jednako garnęła do piersi…
          A tymczasem cmentarz zmieniał się i dziwnie piękniał z latami.
         Dziaduś zwolna przemieniał go w sad. Na każdej mogile zaszczepił to jabłonkę, to gruszę, czereśnię lub śliwę; strzegł plonek jak oka w głowie, ochraniał przez zimę. Aż raz w jesieni, po latach kilkunastu, przyniosła dziadkowi Magdusia śliczne, rumiane, duże jak pięść jabłko.
          Lecz starzec, choć snadź szczęśliwy z plonu, zgromił ją surowo i owoców cmentarnych rwać nie pozwolił.
          - Nie wolno! To ich! To płód tych, co zmarli.
          Posmutniała Magdusia i patrząc na Grzelę głębiami czarnych jak przepaść oczu, zapytała:
          - A cóż stąd dziadku? Co im po jabłkach lub gruszy? Takieć to złe zmarłe dzieci? Wszak nieraz samiście powiadali, że oni z tamtej strony lepsi od nas żywych, bo już przez zgon oczyszczeni z grzechów.
          Zadumał się Cmentarny na te proste słowa dziewczyny.
          - Juści mówiłem, bo i prawda. Lecz widzisz, lęk jakiś mnie chwyta, ilekroć po te owoce sięgam. Tak ci mi jest, jak gdybym je okradał. Toż to cała ich radość z popiołów własnych wytrysła. Toć te maleństwa tak krótko żyły na tym świecie, że ani kruszyny szczęścia padolnego nie zaznały, w zaraniu skoszone przez chciwą kostuchę.
          Patrz, ile tu młodzianków, ile przyszłych dziewek posnęło cicho, nie doczekawszy lat swoich. Każde z nich mogło kiedyś po dniach wielu wyróść na chwackiego junoszę, dorodną dziewę, pobrać się, w szczęsnej doli żyć razem, dzieciom chatę bogatą zostawić… Bóg nie dał. Poszło inaczej.
          Niechże bodaj teraz radują się tym, co z próchnicy ich kości w górę strzeliło, niechże choć taki po nich ślad zostanie.
          Dlatego nie chcę im tego ruszać. Ich to, z ich ciał zbutwiałych wykwitło i do nich niech wraca.
          Nie jest dobrze tykać owoców tych, co pomarli.
          I na tym też stanęło.
          Na wiosnę sad przybierał kwiecistą szatę bladoróżanych płatków jabłoni, śnieżył wiotkim puchem kwiatów czereśni, grusz – przez lato wrzał w pocałunkach słońca – jesienią zrzucał ścigły, jędrny płód. A gdy już snuć się poczynały po przybladłym niebie srebrzyste przędziwa pajęczyn, a po ogrodach obtulano jesienne róże, spadał na ziemię gęsty pokot krągłych jabłek, smukłych jak dzwonki polne gruszek, siniały wśród jedwabistych traw ciemne owale śliwek…
          Nikt ich nie ruszał, wszystko leżało nietknięte w rzęsnym nadmiarze, jak łaska szczodra, przebogata, ale wzgardzona.
          A gdy już gnić miały i na gładkich ich licach zaczynały wykwitać chore plamy, zgarniał je Grzela w płachtę i zakopywał w groby: wracały tam, skąd przyszły.
          Jedną tylko jabłonkę, podle kostnicy wyrosłą samotnie, zatrzymał cmentarnik dla siebie i wnuczki, i owoce z niej zbierać się ośmielił.
          Drzewo rosło osobno od grobów i nie tykało ciał pochowanych.
          - Całoć to moja zapłata, co mi ją te biedactwa za posługę dają. Może mi tej jednej jabłonki nie poskąpią.
          Reszta drzew rodziła hojnie, lecz nadaremno, bo nikt plonów nie używał. Ni ze wsi, ni z miasta nikt ruszyć czegokolwiek z sadu się nie ważył, świętym zdjęty strachem przed pomstą pomarłych. A jeśli czasem łobuz jakiś zuchwały, przechodząc mimo zerwał przez mur owoc, mówili ludzie, że gorzko potem żałował: albo go choroba zła napadła, lub strach po nocy zdejmował, lub coś gorszego się przytrafiło.
          Takie przynajmniej wieści chodziły po ludziach. Magdusia nie bardzo im dawała wiary.
          - Ot ludzie! – mawiała nieraz do Grzeli, gdy dziad tajemniczo powtarzał owe gawędy. – Bredzą i zmyślają na tych, co nie po ich myśli idą. A ja przecież przy swoim stoję. Lepsi są zmarli niż powiadacie, nie chciwi jabłek swych, ni gruszek.
          Stary uśmiechał się, kiwał głową niby przytwierdzając, ale jakoś robił to samo co roku.
          I tak obradzał cmentarz, wysilał się w twórczym znoju i grzebał w podziemnych zachowach parę lat bez spożytku. Chyba tylko ptaki niebieskie i czerwie gryźliwe napoczynały gdzieniegdzie ścielące się wśród zielsk i trawy barwnymi wstęgami owoce i wydrążywszy małe otworki w jędrnej caliźnie, poniechiwały reszty, póki nie zgniła.
          Aż snadź sprzykrzył sobie sad to rodzenie bez celu, bo od jakiegoś czasu coraz to mniej począł miotać płodu. Coraz to rzadziej przeglądały poprzez zgiełkliwą zieloność liści czerwone od zdrowia jabłka, gruszki, coraz skąpiej powlekały się siną zabarwą owoce śliw.
          Wzgardzone dary grobów, jakby wstydem zdjęte, chowały się w głąb, nie skore wychylić się z ciemni. Tylko jabłoń wedle kostnicy, co jej Grzela z wnuczką zażywał, rodziła jak wprzódy hojniej. Takich jabłek nikt podobno nie jadał w okolicy. Duże były jak głowa dziecka, soczyste i sypkie aż dziwno. Cóż kiedy reszta drzew wypłonniała?
          Gryzł się Cmentarny tym wielce i w głowę zachodził, dlaczego. Duszę rad by oddał, by klęsce zaradzić. Więc gnoił glebę, przesadzał, mierzwił, nawoził czarnoziemem – wszystko na próżno: w najbliższą jesień ledwo parę jabłek i gruszek błąkało się samotnie po osmutniałych drzewach. I coraz ciszej i smętniej było na starym cmentarzysku.
          Dawniej, bywało, zwabione kraśniejącą pośród listowia przynętą, wilgi, kosy, szare jak popiół pośmieciuszki zlatywały chmarami między groby i świergotały dzień cały do nocy. Na wiosnę, znęcone kuszącą wonią miodów, spływały na przejrzystych skrzydełkach pszczoły-pracownice, zapuszczały łaknące żądła w okółki płatków i ssały kwiat wiśni(6), jabłoni, pobrzękując srebrzyście. Teraz obojętnie mknęły mimo, szybując na łąki, na pola, gdzie czekała obfitsza zastawa.
          Tylko piosenka Magdusi, wędrującej wśród uśpionych mogiłek, przerywała ciszę odludzia. Dziewczyna nuciła pieśni tęskne, przejęte cichym smutkiem ogrojca. Drgał w nich żal nieziszczonej nadziei i ból rozwianego szczęścia, co w drodze umarło. Była czującą duszą cmentarnego sadu i tych, co w nim spoczęli. Umarłych swoich znała po imieniu i dla każdego święciła smętne ich wspominki. Pod kochającą jej dłonią zabarwiły się zielone kurhanki dzieci krzakami róż, jaśminu, oblokły pełzającymi skrętami rozchodnika. Lecz w górze drzewa stały rzadko obrzucone owocem.
          Żałość ściskała dobre serce Magdusi na wspomnienie owej niegdyś łaską przebogatej jesieni, gdy po raz pierwszy z dumą przyniosła dziadkowi tryskające jędrną świeżością jabłko.
          Smutna siadywała wieczorami na ławeczce pod rozłogim kasztanem i zadumanymi oczyma wodziła po białych ścieżkach.
          Jesienne słońce przesiewało złotawy pył przez przetak(7) liści i spływając ukośną falą, stroiło ciemną jej głowę w szkarłatne otęcze.
          Od pni drzew odpadały w dal cienie i kładły się długim rzędem pod murami. Wieczorny wiatr szemrał łagodnie wśród splotu gałązek, lękliwie ćwierkały świerszcze, z nieba dżdżyła na świat cicho rosa…
          W taki to jeden wieczór ważyła się na czyn, który już dawno błąkał się w myślach, dotąd nieziszczony w obawie przed Grzelą.
          Upatrzywszy chwilę, gdy stary zajęty czymś za chatą ćmił fajkę, podeszła do gruszy, co wybujawszy nad grobem małej Maryni już zmarniała prawie do szczętu, i śmiałą dłonią zerwała owoc.
          Potem cicho, bez szmeru pomknęła między pierzejami agrestu, przypadła na drugim końcu sadu i tu, z długo oczekiwaną rozkoszą, spożyła słodką, rozpływającą się w soczystej pełni gruszkę.
          Gdy wróciła pod noc do chaty i usnęła, miała dziwny sen.
          Zdało się, że koło północy siadła w nogach jej łóżka mała dzieweczka i modrymi oczyma wpatrzona w śniącą rozplątywała rękoma jasne jak len warkocze. Chciała ją o coś zapytać, lecz mała, uśmiechając się, położyła palec na ustach i skinąwszy główką jakby na znak serdecznej podzięki, ucałowała ją w usta i znikła.
          I poznała wnuczka Grzeli, że była to Marynia, córka ubogiej wdowy, której zmarło się przed laty podczas morowej zarazy. Zrazu przelękła się bardzo, czy zmarła nie przyszła upomnieć się o zerwany z drzewa owoc, lecz łagodny, wdzięczności pełen jej uśmiech i pocałunek, którym pożegnała Magdusię, odpędził zmorę.
          Nazajutrz, zaraz po przebudzeniu, z bijącym sercem pobiegła w sad pod gruszę Maryni. I oto ujrzała rzecz dziwną; na gałązce, z której wczoraj zerwała gruszkę, złociły się dwie inne, świeżo przez noc wyrosłe, smukłe jak dzbanuszki, skraszone żółtą polewą.
          Ogromna radość przewionęła ciepłym nurtem po duszy cmentarnej dziewczyny. Marynia snadź wdzięczną była za spożycie owocu z jej gruszy i jakby w podziękę odpłaciła plonem podwójnym.
          Przezorna Magdusia nie zwierzyła radosnej tajemnicy dziadkowi, lecz tegoż wieczora ukradkiem zerwała jabłko jednego z marnie obrodzonych drzew.
          I znów stało się, jak przeczuło jej kochające serce. Jabłonka wypuściła przez noc na ogołoconej gałązce dwie jędrne zalążnie i nazajutrz kołysały się w pieszczotach wschodzącego słońca, dwa świeżo dościgłe jabłka.
          A spał pod drzewem mały chłopczyk, synek jakiegoś pana z miasta. Spał głęboko po równo z dziećmi wsi i tylko grób miał piękniejszy, bo nad płytą kamienną mogiły, co go przykryła, stał od lat wielki, piękny anioł.
          I ów chłopczyk znać wdzięczny był, że nie wzgardzono jego jabłonką, bo nagrodził również w dwójnasób, a twarz niebieskiego strażnika, co skrzydło rozwierał nad jego mogiłką, była jaśniejsza i pełna dobrych uśmiechów.
          Tak dzień po dniu zrywała dziewczyna owoce coraz to innych drzew i zawsze na miejscu spożytych wyrastały nowe podwójnie, choć była już jesień i czas niezwykły do pomiotu. Aż razu pewnego, gdy nad uśpionym światem roztoczyła się pogodna, miesięczna noc, usiadła Magdusia przy otwartym oknie chaty i patrzyła zadumana w milczący sad. Grzela spał już smacznie w przyległej izbie, w kącie pod kominem kwilił samotnie świerszczyk, dzwoniła ponocna cisza. Z nieba szła w cmentarz srebrnopylna droga i wnikała w gąszcz krzewów i drzew.
          Zielonawe strugi księżyca przeciekały między zaroślami, rozświecając drogi mogilne, które snuły się siecią krzyżową na wsze strony. Miękkie, wrażliwe czułki promieni dotykały nieśmiało liści, traw i wstydliwie umykały z powrotem w przestrzeń bezkresów. A owe dotknięte drżały z rozkoszy, marszcząc się srebrzystym wstrząsem…
          Czarne pnie, nastroszone głowy krzaków zastawiały przed sobą niesamowite matnie czyhając na zdobycz…
          W powietrzu pod światło buzowały roje drobnych jak proch muszek, to w górę bijąc, to waląc w dół, bez celu, tułaczo…
          Pod drzewami, na mogiłkach, wahały się jakieś białe, przejrzyste mgiełki: wykwitły z grobów małe, w białe giezłeczka odziane dzieci. Wychynęły na świat boży w jasnych koszulkach i bosymi nóżkami oparły się o darń mogiłek. Wszystkie wyszły z podziemnych przybytków, ni jedno nie zostało w trumience.
          Była i Marynia, córeczka wdowy o modrych jak bławat oczętach i płowych niczym kłos żytni kędziorach, był i ów chłopczyk, pańskich rodziców z miasta synek, i wiele, wiele innych bogatych i ubogich, ładnych i brzydkich, miejskich i ze wsi. A wszystkie jednako odziane, w koszulce jednej i boso.
          Pojaśniało jakoś w cmentarzu od tych śnieżnych komeszek i uroczyście w nim było ogromnie, bo światłość wielka szła od nich i skąpała w sobie cały sad. Każde stanęło pod swoim drzewem uśmiechnięte przez oczy trochę mglisto, lecz radośnie, i oparłszy miłośnie rączkę o pień spojrzało w górę między pustoszą świecące gałęzie.
          I oto pod mocą cudownego spojrzenia zaczęły jesienne paroście puszczać młode kiełki, rzucać jędrne pęcze, rozwierać płatki kielichów, aż miotnął się wszędzie po gruszach, jabłoniach, po śliwach owoc rzęsisty, jak w zbożny, plenny rok, czasu zrodów dobrych, szczęśliwych.
          I odjęły dzieci ręce od drzew i wyciągnąwszy przed się na wsze strony świata, ruchem proszącym, gościnnym, zdały się mówić pospołu: „Bywajcie, a żywo! Bywajcie!”.
          A działy się te rzeczy dziwne w ciszy i milczeniu, w niemych znakach, bez szmeru, jak we śnie. Konary poruszane wiatrem przecinały przestrzeń jakby bezpowietrzną, rozwiane giezłeczka dzieci wiły się miękko bezgłośną falą w poświacie miesiąca.
          Przetarła oczy Magdusia, niepewna czy śni czy czuwa, wyciągnąła rękę i natknęła na oprawę okna…
          Był dzień duży, jasny, i potok słonecznych strug opluskiwał jej młodą, rozwitą pierś, co nieopatrznie wychyliła się z przysłonek koszuli. Siedziała wciąż od wczorajszego wieczoru pod oknem, wdychając rośną rzeźwość poranka.
          Na ździebełkach turzyc, na listkach krzewów perliły się wielkie, przeźrocze łzy – po kątach pod murem topniały rozwiane ostatki mgieł – w górze modrzało błękitne niebo. Młodzianków zmarłych ni śladu; wszystko znikło jak zdmuchnięty wiatrem puch ostromlecza.
          Przecież nie ze wszystkim. Bo gdy rozmarzoną źrenicę podniosła ku drzewom, ujrzała, że uginały się od ciężaru cudownie przez noc tę czarowną wytrysłych owoców. Sad zapełnił się jak nigdy od lat, roześmiał dobytkiem rzęsistym, wystawnym.
          Podeszła Magdusia do śpiącego dziadka, szarpnęła za świtę(8) i obudziwszy powiodła do okna.
          A on pokraśniał od cudu i wielkiej radości. I opowiedziała wszystko, nie tając niczego od chwili, kiedy wolę jego surową złamać się poważyła.
          A stary słuchał i patrzał w drzewa, to znów we wnuczkę, dziwiąc się jej głębokiemu, miłości pełnemu sercu. I uznał w tym naukę wielką dla siebie i ludzi, bo po raz pierwszy objawiła mu się gorąca wola zmarłych. Usłuchał jej pokorny, z duszą wezbraną szczęściem i ukojeniem.
          Tegoż dnia wybrali się oboje w gościnę między ludzi. Magdusia poszła ku wsi, Cmentarny w miasto. Zabawili z pół dnia, a gdy w odwieczerz wrócili do dom i dziewczyna poczęła warzyć wieczerzę, Grzela usiadł pod piecem i zakurzywszy fajeczkę milcząco z uśmiechem patrzył na krzątającą się po izbie wnuczkę. Wreszcie zagadnął:
          - Prosiłaś w goście?
          - A jakże. Przyjdą wszystkie. Radości pełno było i dziwu. Nie chcieli ludziska wiary dać. Ledwom mówiła.
          - Bo i pewno. Sam bym nie uwierzył. Niesłychane rzeczy!
          Potem znów zamilkł i zamyślił się głęboko. I dopiero po wieczerzy podjął znów to samo.
          - Znać nas potrzebują. Chciałyby, widzisz, i nawiązać z nami supeł jakiś zza grobu. To widne jak dzień jasny. I one nie chcą gnić tam bez pożytku. Przeto, jak mogą, tak świadczą. My wzajem się za nich modlim. Tak, tak… jak to się dziwnie jakoś wszystko wiąże, wspiera – święte umarłych obcowanie…
          Dopalił fajeczkę, wytrząsnął popiół w garść i legł ciężko na posłaniu.
          A Magdusia długo jeszcze w noc myślała nad słowami dziadka, bo głęboko jej zapadły w duszę. Aż i ją sen słodki zmorzył i rzucił w niepamięć…
          Nazajutrz od złotego ranka gwarno było w sadzie cmentarnym.
          Przez rozwartą gościnnie furtę wchodową coraz to przemykały w głąb, w świąteczne sukienki odziane dzieci. Szły same lub wiedzione za rękę przez starszych, zarumienione od ciekawości, lecz i z bojaźnią jakąś czcigodną w oczach.
          Nadciągnęły ze wsi i z miasta, dzieci chłopskie i pańskie na święto pospólne i przyjaźnie witały się w chłodzie jesiennych, ciężkich od plonu drzew.
          Zaroił się sad od ruchliwych plamek żółtych, czerwonych, sinych, zielonych lub ciemnych, rozgwarzył dźwiękiem dziecinnych, jasnych głosów.
          Gdy wreszcie koło południa każdy zakątek brzmiał gwarem, z każdej ustroni wyglądały czarne lub niebieskie niecierpliwością błyszczące oczka, dał Grzela oczekiwany znak.
          Wtedy kilku tęgich podrostków rzuciło się w mig ku czekającym tęsknie drzewom i wspiąwszy się między konary, zaczęto strząsać na dół przebogaty owoc. I padał plon ulewą, i kładł się spodem, urastając w jędrną, z soczystych warstw utkaną pościel.
          Rozwahał się ruchem wielkim cały cmentarz i ożył od tych potrząsów gałęziami, chwiejby wierzchołów, nachyłów, zbierających dzieci. Zapachem przedziwnym zaniósł się szczęsny sad, hardo spoglądały w niebo zległe bujnie drzewa. W ukojeniu ogromnym oddawały uznojone spławy na igraszkę wiatrom, zbywszy ciężaru, wolne, swobodne, radosne, z dumą macierzyńskiego szczęścia prężyły rozłogie ramiona nad plonem swym szczodrym, nad główkami uwijających się w zbieraniu dzieci, nad tą ziemią, kochaną, rodzącą…
          Wieczór już rozczerwieniał na szczytach i skośne przęsła promieni wmotywały się w gęstwę  liści, gdy ciężkie zdobyczą dzieci wracały z sadu na gościniec, dźwigając pełne koszyki, węzełki i chusty. I długo jeszcze dolatywał z oddali srebrzysty gwar krzyków, piosenek, śmiechów serdecznych…
          Od owego dnia obradzał sad coraz hojniej, zlegał w biegu lat coraz szczodrzej – nigdy niewyczerpany, niezmożony trudem ni znojem tworzenia.
          Dwa razy w roku przychodziły po zbiory ludzkie dzieci. Raz z początkiem lata, gdy czerwce świętojańskie rozbłyskują po krzewach, a z pni drzewnych toczy się miodny lipiec(9), by pobrać sokiem nabiegłe wiśnie i słodkouste jagody czereśni, wtóry raz jesienią po jabłka, grusze i śliwy.
          Przychodziły nie jak na zwykłe owocobranie, lecz w zbożnej radości, jak na święto wielkie i ukochane, w niedzielnych szatach, z pokorą i czcią w duszach.
          I nazwano to święto „Sady”, a stary cmentarz „Sadem umarłych”.
          I było w nim jasno, pogodnie, i kąpał się w szczęściu niebiańskim jak święte gaje bogów, bogaty w plony, dźwięczny świergotem ptasząt, brzęczeniem pszczół, umiłowany przez ludzi.
          Bo był cichy a szczodry, plonów pełen, w płód hojny, bo spoczęła na nim łaska tych, co umarli.

1 – Tu w znaczeniu „dojrzałe, dorodne”.
2 – Dościga rzęsny płód – dojrzewa obfity plon.
3 – Tu w znaczeniu – „obrodziły”.
4 – Jutrznieje – „promienieje (od „jutrznia” – „jutrzenka”).
5 – Rańtuchy – chusty.
6 – Tak w oryginale.
7 – Przetak – rodzaj sita.
8 – Świta – chłopska sukmana.
9 – Wydaje się, iż autor celowo zastosował w tym miejscu nazwy miesięcy w ich drugim, pierwotniejszym, znaczeniu: czerwiec (owad) i lipiec (miód). Pozostawiono zatem fragment ten w oryginalnym brzmieniu, mimo że czerwiec (łac. Porphyrophora polonica) został przezeń błędnie utożsamiony z robaczkiem świętojańskim (łac. Lampyris noctiluca).


Opowiadanie znajduje się w antologii Maska śmierci t. II,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010
oraz w zbiorze autora Sad umarłych i inne opowiadania.

2 komentarze:

  1. Interesujący blog, ale ja nie o tym;) Jestem autorem i wydawcą antologii "Maska śmierci" i "Demony perwersji", z których pochodzą niniejsze opowiadania Grabińskiego, jak też kilka wcześniej zamieszczonych nowel Poego, Meyrinka, Ewersa i Bouteta. W związku z tym prosiłbym o podanie przy nich konkretnej i pełnej informacji: Opowiadanie pochodzi z antologii Maska śmierci. Opowieści niezwykłe, t. II, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010. I analogicznie: Maska śmierci. Opowieści niezwykłe, t. I, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2008 / Demony perwersji. Opowieści niezwykłe, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2011. Ewentualnie po tym można zamieścić informację, iż np. opowiadanie znajduje się także w zbiorze "Sad umarłych". A przy okazji, "Sad umarłych" znajduje się też w zbiorze "Pani z Białego Kasztelu i inne opowiadania", Przemyśl 2012;)

    Dziękuję i pozdrawiam,
    K. Bortnik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uzupełniłam informacje dotyczące antologii tak ja Pan prosił. Dziękuję za zwrócenie na to uwagi.

      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń