Tutaj już spokój. Tutaj wieczysta już
cisza. Piosnka wędrowca, gdy tu się przypadkiem zabłąka – wnet milknie. I
ptaszki tu ciszej zawodzą.
Przez zwietrzałe mury, co mchem,
chwastami zarosły, przechylają smutne głowy brzozy, kaliny, opowiadając światu
tęsknotę wnętrza. Bo wszystko tu smętne zadumą.
W dal pomykają piaskiem zasnute
ścieże, rozgradzając rzędy mogiłek pod krzyżem. W cieniu rozsiada się smutek,
snując łagodne przędziwo spełnionej już woli.
W powietrzu woń silna. Idzie od lip
przewonnych, akacji, jabłoni, od grusz. Mocna, posytna to woń.
Drzew pełno, bo w sadzie cmentarnym
krzewów przeróżnych nie zliczy.
Uginają się pod ważkim plonem
jabłonne spławy, kraśnieją hoże lica gruszek, stoją w sinej barwie owoce śliw.
Niby sad, niby cmentarz…
Z gęstwiny dzikich róż sterczą czarne
ramiona i smutną myśl nawodzą.
Rozwieje ją wiatr, gdy musnąwszy w
przelocie czereśnię, przykryje soczystą gałęzią znak zgonu.
I znów tylko sad się pyszni.
Tam pod jaworem niewiasta stoi;
kamienną zarzuciła szatę na schyloną głowę boleści wielkiej ruchem i łka…
Nie patrz tam! Nagrobna to płaczka.
Ot w lewo jabłonki dościgłe(1) witają
szerokim pokłonem uśmiechnięte czereśnie.
Spod mszystych badyli łopianu kadłub
jakiś wystaje, na poły powietrzem zjedzony. Znać anioł mogilny był niegdyś i
straż sprawował przy zmarłym. Dziś już spoczywa i służby nie pełni znużony.
Niech śpi w pokoju i ciszy. Wśród kęp dziewanny czernieją resztki krzyża
zmurszałe, robakiem strawione. Gdzieś z kąta przylaszczka wytrysła…
Pleni się życie na próchna podglebiu. W blaskach jesiennego słońca lśnią
pozłacane blaszki kart grobowych, chylą się wyschłe wieńce i czarne korale
różańców.
W złocistej powodzi promieni dościga
rzęsny płód(2) drzew, bo zległy(3) bogate, pachnie mięta, rumianek – rozwodzi żółte
płatki ziele świętojańskie, bieleją gładkie łuski nieśmiertelników…
Cicho jest w sadzie umarłych, cicho i
smętno – rzewnie.
Czasem przerwie głuszę twardy rzut
spadającego jabłka, czasem pszczoła w kielichu zabrzęczy, ptaszek zakwili…
Powoli posuwa się cień pni, znacząc południe życia umarłym.
Ścieżyną ostami zgłuszoną idzie siwy
jak gołąb starzec, za rękę dziewczynkę trzyma. Głęboka a cicha radość
prześwieca im z oczu, gdy stąpają wśród mogił. Uśmiechają się dobre, wypłowiałe
oczy starca, jutrzenieje(4) szczęściem różana twarz dziewczyny.
To Grzela Cmentarny i jego wnuczka.
Niegdyś, przed laty, gdy w sile wieku utracił młodą żonę, odeszła go ochota do
roli i został grabarzem. Zrazu chował ludzi miejskich, potem oddawał ostatnią
posługę wsiowym.
Smutną miał dolę stary Grzela. W
rodzinie przeżył wszystkich. Pochował żonę, matkę, córkę, zięcia – została tylko
ukochana wnuczka, której życie gorącą modlitwą wyprosił u zmarłych.
Bo padł raz mór wielki we wsi i w
mieście na ludzkie dzieci i nie było chaty ni domu, gdzie by po nich nie
płakano.
Przez dwa tygodnie chodziła po
zagrodach, po domach kraśnowarga dziewucha, przystawała pod oknami i
rozpościerała plamiste rańtuchy(5). A czyje dziecko podało jej rączki, marło
jak kwiat sierpem zżęty.
Drżał z trwogi Grzela, by i jego najmilszej
Magdusi, jedynej co mu pozostała na ziemi, morowa niewiasta w chusty nie
pobrała.
Przeto grzebiąc owe pomarlęta, ślub
im uczynił, że będzie jak ojciec chodził koło ich mogiłek, gdy mu wyproszą u
Boga wnuczkę.
Jakoż zaraza minęła i Magdusia
została na świecie.
Pogrzebawszy ostatnią dziecinę,
rzucił stary na zawsze smutną posługę i osiadł z wnuczką na „Cmentarzu
młodzianków” – tak bowiem nazwali ludzie miejsce między wsią a miastem, gdzie
osobno, z dala od dawnego cmentarza, chowano dzieci zmarłe na straszną chorobę.
Potem też nikt z nieboszczyków tutaj
nie przybył, pochowisko obwiedziono murem i zaparto.
Dawny grabarz zamieszkał w środku, w
drewnianej kostnicy i doglądał cmentarza.
Rychło przywykł do miejsca, bardzo
związał się z nim serdecznie.
Pomny danej obietnicy, pielęgnował
smutną ustroń jak ongiś własne obejścia. Poprawiał groby, podsypywał ziemi,
prostował garbate krzyże.
I Magdusia wdzięczną była za życie
umarłym. Na mogiłkach sadziła kwiaty, zioła, plotła wieńce, pieliła zarosłe
ścieże.
Lubiła smętek ogrojca i jego długie,
głębokie zadumy. Znała wszystkie dzieci, co tu leżały pod ziemią w małych
trumienkach, rozmawiała z nimi nieraz, gdy przysiadłszy na murawie, zmorzoną snem
główkę złożyła pod krzyżem.
A leżały tu różne.
Były dzieci bogaczów miejskich, za
życia przywykłe do dostatków, odziane w strojne sukienki – były i biedactwa z
zaułków, z kurnych chat, wieczyście głodne i obdarte, szczękające z zimna
białymi ząbkami, w jednej koszulce pogrzebane, bo matki na więcej nie stało.
Obok zdobnych marmurem pomników,
nagrobnych łzawnic osłonionych śnieżnymi skrzydłami aniołów, tuliły się w cieniu
kalin proste, drewniane krzyże.
Wszystkie jednako kochała, złączone
wspólną dolą jednako garnęła do piersi…
A tymczasem cmentarz zmieniał się i
dziwnie piękniał z latami.
Dziaduś zwolna przemieniał go w sad. Na
każdej mogile zaszczepił to jabłonkę, to gruszę, czereśnię lub śliwę; strzegł
plonek jak oka w głowie, ochraniał przez zimę. Aż raz w jesieni, po latach
kilkunastu, przyniosła dziadkowi Magdusia śliczne, rumiane, duże jak pięść
jabłko.
Lecz starzec, choć snadź szczęśliwy z plonu,
zgromił ją surowo i owoców cmentarnych rwać nie pozwolił.
- Nie wolno! To ich! To płód tych, co
zmarli.
Posmutniała Magdusia i patrząc na
Grzelę głębiami czarnych jak przepaść oczu, zapytała:
- A cóż stąd dziadku? Co im po
jabłkach lub gruszy? Takieć to złe zmarłe dzieci? Wszak nieraz samiście
powiadali, że oni z tamtej strony lepsi od nas żywych, bo już przez zgon
oczyszczeni z grzechów.
Zadumał się Cmentarny na te proste
słowa dziewczyny.
- Juści mówiłem, bo i prawda. Lecz
widzisz, lęk jakiś mnie chwyta, ilekroć po te owoce sięgam. Tak ci mi jest, jak
gdybym je okradał. Toż to cała ich radość z popiołów własnych wytrysła. Toć te
maleństwa tak krótko żyły na tym świecie, że ani kruszyny szczęścia padolnego
nie zaznały, w zaraniu skoszone przez chciwą kostuchę.
Patrz, ile tu młodzianków, ile
przyszłych dziewek posnęło cicho, nie doczekawszy lat swoich. Każde z nich
mogło kiedyś po dniach wielu wyróść na chwackiego junoszę, dorodną dziewę,
pobrać się, w szczęsnej doli żyć razem, dzieciom chatę bogatą zostawić… Bóg nie
dał. Poszło inaczej.
Niechże bodaj teraz radują się tym,
co z próchnicy ich kości w górę strzeliło, niechże choć taki po nich ślad
zostanie.
Dlatego nie chcę im tego ruszać. Ich
to, z ich ciał zbutwiałych wykwitło i do nich niech wraca.
Nie jest dobrze tykać owoców tych, co
pomarli.
I na tym też stanęło.
Na wiosnę sad przybierał kwiecistą
szatę bladoróżanych płatków jabłoni, śnieżył wiotkim puchem kwiatów czereśni,
grusz – przez lato wrzał w pocałunkach słońca – jesienią zrzucał ścigły, jędrny
płód. A gdy już snuć się poczynały po przybladłym niebie srebrzyste przędziwa
pajęczyn, a po ogrodach obtulano jesienne róże, spadał na ziemię gęsty pokot
krągłych jabłek, smukłych jak dzwonki polne gruszek, siniały wśród jedwabistych
traw ciemne owale śliwek…
Nikt ich nie ruszał, wszystko leżało
nietknięte w rzęsnym nadmiarze, jak łaska szczodra, przebogata, ale wzgardzona.
A gdy już gnić miały i na gładkich
ich licach zaczynały wykwitać chore plamy, zgarniał je Grzela w płachtę i
zakopywał w groby: wracały tam, skąd przyszły.
Jedną tylko jabłonkę, podle kostnicy
wyrosłą samotnie, zatrzymał cmentarnik dla siebie i wnuczki, i owoce z niej
zbierać się ośmielił.
Drzewo rosło osobno od grobów i nie
tykało ciał pochowanych.
- Całoć to moja zapłata, co mi ją te
biedactwa za posługę dają. Może mi tej jednej jabłonki nie poskąpią.
Reszta drzew rodziła hojnie, lecz
nadaremno, bo nikt plonów nie używał. Ni ze wsi, ni z miasta nikt ruszyć
czegokolwiek z sadu się nie ważył, świętym zdjęty strachem przed pomstą
pomarłych. A jeśli czasem łobuz jakiś zuchwały, przechodząc mimo zerwał przez
mur owoc, mówili ludzie, że gorzko potem żałował: albo go choroba zła napadła,
lub strach po nocy zdejmował, lub coś gorszego się przytrafiło.
Takie przynajmniej wieści chodziły po
ludziach. Magdusia nie bardzo im dawała wiary.
- Ot ludzie! – mawiała nieraz do
Grzeli, gdy dziad tajemniczo powtarzał owe gawędy. – Bredzą i zmyślają na tych,
co nie po ich myśli idą. A ja przecież przy swoim stoję. Lepsi są zmarli niż
powiadacie, nie chciwi jabłek swych, ni gruszek.
Stary uśmiechał się, kiwał głową niby
przytwierdzając, ale jakoś robił to samo co roku.
I tak obradzał cmentarz, wysilał się
w twórczym znoju i grzebał w podziemnych zachowach parę lat bez spożytku. Chyba
tylko ptaki niebieskie i czerwie gryźliwe napoczynały gdzieniegdzie ścielące
się wśród zielsk i trawy barwnymi wstęgami owoce i wydrążywszy małe otworki w
jędrnej caliźnie, poniechiwały reszty, póki nie zgniła.
Aż snadź sprzykrzył sobie sad to
rodzenie bez celu, bo od jakiegoś czasu coraz to mniej począł miotać płodu.
Coraz to rzadziej przeglądały poprzez zgiełkliwą zieloność liści czerwone od
zdrowia jabłka, gruszki, coraz skąpiej powlekały się siną zabarwą owoce śliw.
Wzgardzone dary grobów, jakby wstydem
zdjęte, chowały się w głąb, nie skore wychylić się z ciemni. Tylko jabłoń wedle
kostnicy, co jej Grzela z wnuczką zażywał, rodziła jak wprzódy hojniej. Takich
jabłek nikt podobno nie jadał w okolicy. Duże były jak głowa dziecka, soczyste
i sypkie aż dziwno. Cóż kiedy reszta drzew wypłonniała?
Gryzł się Cmentarny tym wielce i w
głowę zachodził, dlaczego. Duszę rad by oddał, by klęsce zaradzić. Więc gnoił
glebę, przesadzał, mierzwił, nawoził czarnoziemem – wszystko na próżno: w
najbliższą jesień ledwo parę jabłek i gruszek błąkało się samotnie po
osmutniałych drzewach. I coraz ciszej i smętniej było na starym cmentarzysku.
Dawniej, bywało, zwabione kraśniejącą
pośród listowia przynętą, wilgi, kosy, szare jak popiół pośmieciuszki zlatywały
chmarami między groby i świergotały dzień cały do nocy. Na wiosnę, znęcone
kuszącą wonią miodów, spływały na przejrzystych skrzydełkach
pszczoły-pracownice, zapuszczały łaknące żądła w okółki płatków i ssały kwiat
wiśni(6), jabłoni, pobrzękując srebrzyście. Teraz obojętnie mknęły mimo,
szybując na łąki, na pola, gdzie czekała obfitsza zastawa.
Tylko piosenka Magdusi, wędrującej
wśród uśpionych mogiłek, przerywała ciszę odludzia. Dziewczyna nuciła pieśni
tęskne, przejęte cichym smutkiem ogrojca. Drgał w nich żal nieziszczonej
nadziei i ból rozwianego szczęścia, co w drodze umarło. Była czującą duszą
cmentarnego sadu i tych, co w nim spoczęli. Umarłych swoich znała po imieniu i
dla każdego święciła smętne ich wspominki. Pod kochającą jej dłonią zabarwiły
się zielone kurhanki dzieci krzakami róż, jaśminu, oblokły pełzającymi skrętami
rozchodnika. Lecz w górze drzewa stały rzadko obrzucone owocem.
Żałość ściskała dobre serce Magdusi
na wspomnienie owej niegdyś łaską przebogatej jesieni, gdy po raz pierwszy z
dumą przyniosła dziadkowi tryskające jędrną świeżością jabłko.
Smutna siadywała wieczorami na
ławeczce pod rozłogim kasztanem i zadumanymi oczyma wodziła po białych
ścieżkach.
Jesienne słońce przesiewało złotawy
pył przez przetak(7) liści i spływając ukośną falą, stroiło ciemną jej głowę w
szkarłatne otęcze.
Od pni drzew odpadały w dal cienie i
kładły się długim rzędem pod murami. Wieczorny wiatr szemrał łagodnie wśród
splotu gałązek, lękliwie ćwierkały świerszcze, z nieba dżdżyła na świat cicho
rosa…
W taki to jeden wieczór ważyła się na
czyn, który już dawno błąkał się w myślach, dotąd nieziszczony w obawie przed
Grzelą.
Upatrzywszy chwilę, gdy stary zajęty
czymś za chatą ćmił fajkę, podeszła do gruszy, co wybujawszy nad grobem małej
Maryni już zmarniała prawie do szczętu, i śmiałą dłonią zerwała owoc.
Potem cicho, bez szmeru pomknęła
między pierzejami agrestu, przypadła na drugim końcu sadu i tu, z długo
oczekiwaną rozkoszą, spożyła słodką, rozpływającą się w soczystej pełni
gruszkę.
Gdy wróciła pod noc do chaty i
usnęła, miała dziwny sen.
Zdało się, że koło północy siadła w
nogach jej łóżka mała dzieweczka i modrymi oczyma wpatrzona w śniącą
rozplątywała rękoma jasne jak len warkocze. Chciała ją o coś zapytać, lecz
mała, uśmiechając się, położyła palec na ustach i skinąwszy główką jakby na
znak serdecznej podzięki, ucałowała ją w usta i znikła.
I poznała wnuczka Grzeli, że była to
Marynia, córka ubogiej wdowy, której zmarło się przed laty podczas morowej
zarazy. Zrazu przelękła się bardzo, czy zmarła nie przyszła upomnieć się o
zerwany z drzewa owoc, lecz łagodny, wdzięczności pełen jej uśmiech i
pocałunek, którym pożegnała Magdusię, odpędził zmorę.
Nazajutrz, zaraz po przebudzeniu, z
bijącym sercem pobiegła w sad pod gruszę Maryni. I oto ujrzała rzecz dziwną; na
gałązce, z której wczoraj zerwała gruszkę, złociły się dwie inne, świeżo przez
noc wyrosłe, smukłe jak dzbanuszki, skraszone żółtą polewą.
Ogromna radość przewionęła ciepłym
nurtem po duszy cmentarnej dziewczyny. Marynia snadź wdzięczną była za spożycie
owocu z jej gruszy i jakby w podziękę odpłaciła plonem podwójnym.
Przezorna Magdusia nie zwierzyła
radosnej tajemnicy dziadkowi, lecz tegoż wieczora ukradkiem zerwała jabłko
jednego z marnie obrodzonych drzew.
I znów stało się, jak przeczuło jej kochające
serce. Jabłonka wypuściła przez noc na ogołoconej gałązce dwie jędrne zalążnie
i nazajutrz kołysały się w pieszczotach wschodzącego słońca, dwa świeżo
dościgłe jabłka.
A spał pod drzewem mały chłopczyk,
synek jakiegoś pana z miasta. Spał głęboko po równo z dziećmi wsi i tylko grób
miał piękniejszy, bo nad płytą kamienną mogiły, co go przykryła, stał od lat
wielki, piękny anioł.
I ów chłopczyk znać wdzięczny był, że
nie wzgardzono jego jabłonką, bo nagrodził również w dwójnasób, a twarz
niebieskiego strażnika, co skrzydło rozwierał nad jego mogiłką, była jaśniejsza
i pełna dobrych uśmiechów.
Tak dzień po dniu zrywała dziewczyna
owoce coraz to innych drzew i zawsze na miejscu spożytych wyrastały nowe
podwójnie, choć była już jesień i czas niezwykły do pomiotu. Aż razu pewnego,
gdy nad uśpionym światem roztoczyła się pogodna, miesięczna noc, usiadła
Magdusia przy otwartym oknie chaty i patrzyła zadumana w milczący sad. Grzela
spał już smacznie w przyległej izbie, w kącie pod kominem kwilił samotnie
świerszczyk, dzwoniła ponocna cisza. Z nieba szła w cmentarz srebrnopylna droga
i wnikała w gąszcz krzewów i drzew.
Zielonawe strugi księżyca przeciekały
między zaroślami, rozświecając drogi mogilne, które snuły się siecią krzyżową
na wsze strony. Miękkie, wrażliwe czułki promieni dotykały nieśmiało liści,
traw i wstydliwie umykały z powrotem w przestrzeń bezkresów. A owe dotknięte
drżały z rozkoszy, marszcząc się srebrzystym wstrząsem…
Czarne pnie, nastroszone głowy
krzaków zastawiały przed sobą niesamowite matnie czyhając na zdobycz…
W powietrzu pod światło buzowały roje
drobnych jak proch muszek, to w górę bijąc, to waląc w dół, bez celu, tułaczo…
Pod drzewami, na mogiłkach, wahały
się jakieś białe, przejrzyste mgiełki: wykwitły z grobów małe, w białe
giezłeczka odziane dzieci. Wychynęły na świat boży w jasnych koszulkach i
bosymi nóżkami oparły się o darń mogiłek. Wszystkie wyszły z podziemnych przybytków,
ni jedno nie zostało w trumience.
Była i Marynia, córeczka wdowy o
modrych jak bławat oczętach i płowych niczym kłos żytni kędziorach, był i ów
chłopczyk, pańskich rodziców z miasta synek, i wiele, wiele innych bogatych i
ubogich, ładnych i brzydkich, miejskich i ze wsi. A wszystkie jednako odziane,
w koszulce jednej i boso.
Pojaśniało jakoś w cmentarzu od tych
śnieżnych komeszek i uroczyście w nim było ogromnie, bo światłość wielka szła
od nich i skąpała w sobie cały sad. Każde stanęło pod swoim drzewem
uśmiechnięte przez oczy trochę mglisto, lecz radośnie, i oparłszy miłośnie
rączkę o pień spojrzało w górę między pustoszą świecące gałęzie.
I oto pod mocą cudownego spojrzenia
zaczęły jesienne paroście puszczać młode kiełki, rzucać jędrne pęcze, rozwierać
płatki kielichów, aż miotnął się wszędzie po gruszach, jabłoniach, po śliwach
owoc rzęsisty, jak w zbożny, plenny rok, czasu zrodów dobrych, szczęśliwych.
I odjęły dzieci ręce od drzew i
wyciągnąwszy przed się na wsze strony świata, ruchem proszącym, gościnnym,
zdały się mówić pospołu: „Bywajcie, a żywo! Bywajcie!”.
A działy się te rzeczy dziwne w ciszy
i milczeniu, w niemych znakach, bez szmeru, jak we śnie. Konary poruszane
wiatrem przecinały przestrzeń jakby bezpowietrzną, rozwiane giezłeczka dzieci
wiły się miękko bezgłośną falą w poświacie miesiąca.
Przetarła oczy Magdusia, niepewna czy
śni czy czuwa, wyciągnąła rękę i natknęła na oprawę okna…
Był dzień duży, jasny, i potok
słonecznych strug opluskiwał jej młodą, rozwitą pierś, co nieopatrznie
wychyliła się z przysłonek koszuli. Siedziała wciąż od wczorajszego wieczoru
pod oknem, wdychając rośną rzeźwość poranka.
Na ździebełkach turzyc, na listkach
krzewów perliły się wielkie, przeźrocze łzy – po kątach pod murem topniały
rozwiane ostatki mgieł – w górze modrzało błękitne niebo. Młodzianków zmarłych
ni śladu; wszystko znikło jak zdmuchnięty wiatrem puch ostromlecza.
Przecież nie ze wszystkim. Bo gdy rozmarzoną
źrenicę podniosła ku drzewom, ujrzała, że uginały się od ciężaru cudownie przez
noc tę czarowną wytrysłych owoców. Sad zapełnił się jak nigdy od lat, roześmiał
dobytkiem rzęsistym, wystawnym.
Podeszła Magdusia do śpiącego
dziadka, szarpnęła za świtę(8) i obudziwszy powiodła do okna.
A on pokraśniał od cudu i wielkiej
radości. I opowiedziała wszystko, nie tając niczego od chwili, kiedy wolę jego
surową złamać się poważyła.
A stary słuchał i patrzał w drzewa,
to znów we wnuczkę, dziwiąc się jej głębokiemu, miłości pełnemu sercu. I uznał
w tym naukę wielką dla siebie i ludzi, bo po raz pierwszy objawiła mu się
gorąca wola zmarłych. Usłuchał jej pokorny, z duszą wezbraną szczęściem i ukojeniem.
Tegoż dnia wybrali się oboje w
gościnę między ludzi. Magdusia poszła ku wsi, Cmentarny w miasto. Zabawili z
pół dnia, a gdy w odwieczerz wrócili do dom i dziewczyna poczęła warzyć
wieczerzę, Grzela usiadł pod piecem i zakurzywszy fajeczkę milcząco z uśmiechem
patrzył na krzątającą się po izbie wnuczkę. Wreszcie zagadnął:
- Prosiłaś w goście?
- A jakże. Przyjdą wszystkie. Radości
pełno było i dziwu. Nie chcieli ludziska wiary dać. Ledwom mówiła.
- Bo i pewno. Sam bym nie uwierzył.
Niesłychane rzeczy!
Potem znów zamilkł i zamyślił się
głęboko. I dopiero po wieczerzy podjął znów to samo.
- Znać nas potrzebują. Chciałyby,
widzisz, i nawiązać z nami supeł jakiś zza grobu. To widne jak dzień jasny. I
one nie chcą gnić tam bez pożytku. Przeto, jak mogą, tak świadczą. My wzajem
się za nich modlim. Tak, tak… jak to się dziwnie jakoś wszystko wiąże, wspiera –
święte umarłych obcowanie…
Dopalił fajeczkę, wytrząsnął popiół w
garść i legł ciężko na posłaniu.
A Magdusia długo jeszcze w noc
myślała nad słowami dziadka, bo głęboko jej zapadły w duszę. Aż i ją sen słodki
zmorzył i rzucił w niepamięć…
Nazajutrz od złotego ranka gwarno
było w sadzie cmentarnym.
Przez rozwartą gościnnie furtę
wchodową coraz to przemykały w głąb, w świąteczne sukienki odziane dzieci. Szły
same lub wiedzione za rękę przez starszych, zarumienione od ciekawości, lecz i
z bojaźnią jakąś czcigodną w oczach.
Nadciągnęły ze wsi i z miasta, dzieci
chłopskie i pańskie na święto pospólne i przyjaźnie witały się w chłodzie
jesiennych, ciężkich od plonu drzew.
Zaroił się sad od ruchliwych plamek
żółtych, czerwonych, sinych, zielonych lub ciemnych, rozgwarzył dźwiękiem
dziecinnych, jasnych głosów.
Gdy wreszcie koło południa każdy
zakątek brzmiał gwarem, z każdej ustroni wyglądały czarne lub niebieskie
niecierpliwością błyszczące oczka, dał Grzela oczekiwany znak.
Wtedy kilku tęgich podrostków rzuciło
się w mig ku czekającym tęsknie drzewom i wspiąwszy się między konary, zaczęto
strząsać na dół przebogaty owoc. I padał plon ulewą, i kładł się spodem,
urastając w jędrną, z soczystych warstw utkaną pościel.
Rozwahał się ruchem wielkim cały
cmentarz i ożył od tych potrząsów gałęziami, chwiejby wierzchołów, nachyłów,
zbierających dzieci. Zapachem przedziwnym zaniósł się szczęsny sad, hardo
spoglądały w niebo zległe bujnie drzewa. W ukojeniu ogromnym oddawały uznojone
spławy na igraszkę wiatrom, zbywszy ciężaru, wolne, swobodne, radosne, z dumą
macierzyńskiego szczęścia prężyły rozłogie ramiona nad plonem swym szczodrym,
nad główkami uwijających się w zbieraniu dzieci, nad tą ziemią, kochaną,
rodzącą…
Wieczór już rozczerwieniał na
szczytach i skośne przęsła promieni wmotywały się w gęstwę liści, gdy ciężkie zdobyczą dzieci wracały z
sadu na gościniec, dźwigając pełne koszyki, węzełki i chusty. I długo jeszcze
dolatywał z oddali srebrzysty gwar krzyków, piosenek, śmiechów serdecznych…
Od owego dnia obradzał sad coraz
hojniej, zlegał w biegu lat coraz szczodrzej – nigdy niewyczerpany, niezmożony
trudem ni znojem tworzenia.
Dwa razy w roku przychodziły po
zbiory ludzkie dzieci. Raz z początkiem lata, gdy czerwce świętojańskie
rozbłyskują po krzewach, a z pni drzewnych toczy się miodny lipiec(9), by
pobrać sokiem nabiegłe wiśnie i słodkouste jagody czereśni, wtóry raz jesienią
po jabłka, grusze i śliwy.
Przychodziły nie jak na zwykłe
owocobranie, lecz w zbożnej radości, jak na święto wielkie i ukochane, w
niedzielnych szatach, z pokorą i czcią w duszach.
I nazwano to święto „Sady”, a stary
cmentarz „Sadem umarłych”.
I było w nim jasno, pogodnie, i kąpał się
w szczęściu niebiańskim jak święte gaje bogów, bogaty w plony, dźwięczny
świergotem ptasząt, brzęczeniem pszczół, umiłowany przez ludzi.
Bo był cichy a szczodry, plonów
pełen, w płód hojny, bo spoczęła na nim łaska tych, co umarli.
1
– Tu w znaczeniu „dojrzałe, dorodne”.
2
– Dościga rzęsny płód – dojrzewa obfity
plon.
3
– Tu w znaczeniu – „obrodziły”.
4
– Jutrznieje – „promienieje (od „jutrznia” – „jutrzenka”).
5
– Rańtuchy – chusty.
6
– Tak w oryginale.
7
– Przetak – rodzaj sita.
8
– Świta – chłopska sukmana.
9
– Wydaje się, iż autor celowo zastosował w tym miejscu nazwy miesięcy w ich
drugim, pierwotniejszym, znaczeniu: czerwiec (owad) i lipiec (miód).
Pozostawiono zatem fragment ten w oryginalnym brzmieniu, mimo że czerwiec (łac.
Porphyrophora polonica) został
przezeń błędnie utożsamiony z robaczkiem świętojańskim (łac. Lampyris noctiluca).
Opowiadanie znajduje się w
antologii Maska śmierci t. II,
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010
oraz w zbiorze autora Sad umarłych i inne opowiadania.
oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010
oraz w zbiorze autora Sad umarłych i inne opowiadania.
Interesujący blog, ale ja nie o tym;) Jestem autorem i wydawcą antologii "Maska śmierci" i "Demony perwersji", z których pochodzą niniejsze opowiadania Grabińskiego, jak też kilka wcześniej zamieszczonych nowel Poego, Meyrinka, Ewersa i Bouteta. W związku z tym prosiłbym o podanie przy nich konkretnej i pełnej informacji: Opowiadanie pochodzi z antologii Maska śmierci. Opowieści niezwykłe, t. II, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2010. I analogicznie: Maska śmierci. Opowieści niezwykłe, t. I, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2008 / Demony perwersji. Opowieści niezwykłe, oprac. K. Bortnik, K.M. Choule, Przemyśl 2011. Ewentualnie po tym można zamieścić informację, iż np. opowiadanie znajduje się także w zbiorze "Sad umarłych". A przy okazji, "Sad umarłych" znajduje się też w zbiorze "Pani z Białego Kasztelu i inne opowiadania", Przemyśl 2012;)
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam,
K. Bortnik
Uzupełniłam informacje dotyczące antologii tak ja Pan prosił. Dziękuję za zwrócenie na to uwagi.
UsuńPozdrawiam serdecznie.