Cesare szedł długo, długo myślami
swymi zaprzątnięty. Wtem pojawił się przed nim lew.
- Czy mnie oczekujesz, królu pustyni?
– bez strachu zapytał Cesare.
Na te słowa zbliżył się silny zwierz
ku niemu… Z jego gardzieli wydobywał się jednostajny charkot. Lew mruczał jak
kot.
Już był przy Cesarze i niczym kot
otarł się o niego nosem, aż Cesare kilka kroków wstecz się zatoczył.
- Muszę powiedzieć, bracie – zaśmiał
się Cesare – żeś poniekąd łobuz… Ale to nie najgorsza cecha! Daj grabę! – Kuląc
się, wyciągnął do lwa prawicę.
A lew podniósł ogromną łapę i włożył
ją w małą dłoń Cesara. Cesare łapę mocno uścisnął.
- Teraz jesteśmy przyjaciółmi –
prawił. – Jeśli sobie życzysz, zostań ze mną na zawsze! Taki przyjaciel jak ty
jest nie do pogardzenia… Księciu saskiemu Henrykowi Lwowi przyniosła twoja
przyjaźń sławę!
Lew zaryczał i czule łapą pogładził
lica Cesara.
- A teraz, drogi przyjacielu,
pójdziemy jeszcze kawałek na przechadzkę! Kiedy wrócimy, dostaniesz owcę i
będziesz tak każdego dnia dostawać owcę czy podobnie nikczemne zwierzę! Ale
powiadam ci, musisz ją zdusić od jednego razu – nie znoszę widoku męczarni
zwierząt! Jeśli będziesz się z nią zabawiał, dostaniesz zawsze już zabitą, ale
nie obawiaj się, świeżo zabitą! Siła lwa i tygrysa pochodzi w znacznej części
stąd, że jedzą mięso, kiedy jeszcze z niego siła życia nie uciekła i ów fluid
bezpośrednio w ich ciała przenika! Mięso gotowane – fuj! Toż to mąka! Pójdźmy,
bracie!
I lew podążał za Cesarem, a właściwie
szedł u jego boku. Serdeczność śmiała się w jego dzikich ślepiach. – Ciągle
przy tym mruczał, ocierał się o Cesara, trącając czasem, aż go w powietrze
unosił… A potem zaczął figlować, obskakiwać Cesara olbrzymimi susami, prychał
na niego, skakał i nagle zaczął uciekać, śmiejąc się przy tym. Cesare śmiał się
także.
- Cóż to za rozkoszne zwierzątko! –
zawołał. – Chodź tu, niech ci zajrzę, w ślepka! – I uniósłszy z wysiłkiem
posłusznie usadowionego lwa za przednie łapy jak psiaka, długo mu patrzył w
oczy. – Mógłbym się stale w nie wpatrywać! – powiedział. – To zupełnie inne
oczy niż u większości ludzi… W tamtych jest tylko tchórzostwo i jego siostra
chytrość, a także – brud, podłość; fałsz; w twoich oczach widzę piękną siłę,
prostolinijność, prawdziwość, czystość! Mój drogi przyjacielu!
I Cesare ucałował czule lwa, a ten
odwzajemnił się liżąc mu policzki. Łzy płynęły potężnemu zwierzęciu z oczu…
- A teraz jeszcze kawałek, i do domu! –
rozkazywał Cesare…
Podążali dalej… Wokół rozpościerało się
jedynie morze piasku.
Nagle Cesare dostrzegł u swego przyjaciela
oznaki strachu…
Lew biegał to tu, to tam i
przeraźliwy ryk wydobywał się z jego potężnego gardła.
- Cóż ci to, przyjacielu? – zapytywał
Cesare. – Boisz się? Lew i boi się? Czego miałby się bać lew? Ale niepokój lwa
nie ustawał. Czasem zwierzę zatrzymywało się i nieruchomo patrzyło przed
siebie.
Cesare spojrzał w tym kierunku.
Ale zobaczył tylko, z tysiąc kroków
przed sobą, w żółtym morzu piasku, coś szarego, małego, ku ziemi pochylonego…
Szybko ku temu zmierzał… Strach lwa
nieustannie wzrastał. Wreszcie zwierzę opuściło człowieka, odchodząc z
pięćdziesiąt kroków w lewo i z przerażeniem patrząc przy tym w prawo.
I oto poznał Cesare, czym jest szara
plama. Był to na ziemi siedzący, z wolna kołyszący się ku przodowi mężczyzna. –
Po chwili zauważył, że mężczyzna jest – beznogi. Ubrany był po europejsku.
Szaty miał nędzne i zniszczone.
Cesare zatrzymał się przy nim. Lew,
od czasu do czasu lękliwie pomrukując, stał z pięćdziesiąt kroków z boku.
- Kim jesteś? Co tu robisz? – prawił
Cesare grzecznie. I zajrzał beznogiemu w twarz.
Zadrżał… Miał podobne uczucie, co w
dzieciństwie, kiedy w zwyczajną, niepozorną twarz kaleki patrzył. – Ale Cesare
rychło zapomniał to wrażenie.
- Co tu robisz? – zapytał znowu, surowiej.
Żebrak zdecydowanie wbił tępy wzrok w
mówiącego. Cesare znowu zadrżał.
- Darmo – ucie – kasz – mnie – nie –
u – ciek – niesz! – zabrzmiał straszliwy, bezbarwny głos.
Cesare znowu zadrżał na dźwięk tego
głosu. Ale wnet się zawstydził i całkiem opanował.
- Idiota! – mruknął i szedł dalej.
Znowu trwożliwie zawył lew. – Cesare
się zatrzymał…
- Niezwykłe! – mruknął. – Ten lew
przestraszył się go z odległości kilkuset kroków – a ja przestraszyłem się
także! Jak to możliwe, żeby europejski, beznogi żebrak pełzał przez pustynię?
Czy to widziadło? Ale także lew je widzi! A więc to coś więcej!
I z groźbą w głosie zawołał do
beznogiego:
- Kim jesteś? Mów natychmiast!
Rozkazuję ci! – I wzniósł nad jego głową kolbę strzelby.
- Darmo – u – cie – kasz – mnie – nic
– nie – u – cieknie…
Cesare się rozwścieczył i już chciał
żebrakowi rozwalić łeb, ale opanowawszy się, splunął ze złością i zmierzał
dalej.
- Wszyst – ko – do – go – nię – dar –
mo – u – cie – kasz! – brzmiał straszliwy głos za nim.
Obejrzał się – zobaczył beznogiego,
jak toczy się pomału w ślad za nim.
Przez chwilę wahał się – potem szedł
dalej. Lew dołączył do niego, radośnie kręcąc ogonem.
- Kto to był, przyjacielu? – spytał
Cesare.
Lew w odpowiedzi lękliwie zawył.
Cesare głęboko zamyślił się, ale lew
znowu poweselał i obskakiwał swojego towarzysza jak kociak. Raz go swoimi
łapkami tak dotknął, że Cesare zwalił się na ziemię.
- Masz niezłą krzepę, bracie! –
prawił. – Podejdź-no, to się zmierzymy! Daj prawicę!
I lew podniósł prawą łapę. Cesare,
klęknąwszy na piasku, pochwycił ją swoją prawicą…
- Ciągnijmy, kto kogo położy! –
zawołał.
Lew zwinął łapę, kryjąc pazury.
Cesare ze wszystkich sił ciągnął ją ku sobie, ale daremnie.
I nagle, nie wiadomo jak, po mocnym
szarpnięciu lwa, wyprostowała się prawica Cesara.
- Zuch z ciebie – rzekł Cesare. – A teraz
pociągnę dwiema rękami twoją jedną!
Natężywszy wszystkie siły, starał się
Cesare przyciągnąć łapę lwa. Lew pozwalał na to przez chwilę, a potem nagle,
zaśmiawszy się, napiął mięśnie, a Cesare poczuł, że wręcz nieodparta,
rudymentarna siła przyciąga go gwałtownie… Padł całym ciałem na cielsko lwa.
- Gdybyś był – powiedział – tak
podły, jak jesteś silny i odważny, to byłbyś panem świata, nie człowiek!
Wędrowali dalej przez pustynię… Nagle
przeraził się lew znowu, i to bardziej niż poprzednio.
Cesare spojrzał przed siebie.
Spoza niewielkiej skały wynurzyła się
czarna ludzka postać w kobiecym ubiorze… A ubiór był europejski…
- Interesujące! – prawił Cesare. –
Nie bój się wszak, druhu, chodźmy popatrzeć na tę damę!
Ale lew był okrutnie przestraszony… Grzywa
mu się zjeżyła… przypadł do ziemi i straszliwie skamlał.
- Głuptas z ciebie, drogi przyjacielu!
– prawił Cesare. – Nie wiesz, że prawdziwy mężczyzna nie powinien się bać
niczego? Bać się jednego, to tyle, co bać się wszystkiego!
Wtem lew zaryczał okropnie i
pochwyciwszy Cesara zębami za płaszcz, począł go odciągać na bok, a Cesare
daremnie się opierał.
Zmarszczył brwi, tupnął nogą i surowo
rzekł lwu:
- Przyjacielu, miej na staraniu
sprawy, które są twoimi sprawami, ale nie mieszaj się do moich. Nie pozwolę na
to nikomu, choćby nawet był lwem, choćby to czynił w dobrej wierze! Puść mnie
natychmiast!
I lew puścił płaszcz Cesara, i
trwożliwie odczołgał się o sto kroków w bok
Szybko, płonąc z ciekawości, kroczył
Cesare ku tajemniczej damie, bardzo powoli do przodu sunącej.
- Europejska dama przemierzająca
samotnie pustynię to jeszcze większe kuriozum niż beznogi, mówiący po włosku
żebrak! Zresztą wszystko to jest tylko złudą – ale interesuje mnie! Nie
ulegałem przecież dotąd halucynacjom, jak wielu ludzi! Do stu piorunów –
poznaję z daleka, ma ci ta baba niezwykłe oblicze – białe jak koszula
arystokratki, bez przesady, a nawet bardziej…
Cesare znalazł się na wprost damy…
Nigdy w życiu nie czuł takiej grozy, ba, strachu jak teraz, kiedy spozierał w
dzikie, straszliwe oblicze wędrującego trupa – jakiś ekstrakt potwornego
koszmaru. Lew w oddali straszliwie ryczał…
Ale rychło Cesara opanował wstyd
większy niż groza, pięści mu się zacisnęły, brwi groźnie zmarszczyły i siłą
woli rozproszył mroczny stan swej duszy. Jego miejsce zajęła, jak to bywa u
mężnych duchem, gwałtowna wściekłość…
Bez ceregieli przystąpił ku śmierci,
pochwycił ją, mimo głębokiego wstrętu, za lodowaty podbródek i ryknął:
- Cóż to, rozkoszna madame, kim pani jest? Zabłądziła pani w
pustyni? Ofiaruję się pani za przewodnika!
Widmo, spokojnie stojąc, milczało i
nieruchomo spozierało strasznie białymi oczami na sympatycznego męża, któremu
aż się zrobiło niedobrze. Ale tym większa ogarnęła go wściekłość.
- Czy jest pani niema, szlachetna
niewiasto, głucha czy głuchoniema? Ale zaskrzeczeć chyba pani umie i środki
mimiczne ma pani również do dyspozycji! Jeśli mi pani nie odpowie tak czy owak,
będę niestety zmuszony, choć to nieeleganckie, zmusić panią do tego tą oto
lagą! – I Cesare podniósł laskę, na której się opierał.
Śmierć nie odpowiedziała. Nawet się
nie poruszyła.
- A więc zechce dobrodziejka
wybaczyć! – I Cesare uderzył potworę dwa razy mocno przez plecy. Lew zaryczał
ze strachu jeszcze głośniej niż przedtem…
Śmierć milczała dalej, stojąc bez
ruchu. Rozwścieczony, począł ją Cesare walić z całej siły, tak że mu się po
chwili laska przełamała.
Wówczas bita starucha ruszyła pomału
w dalszą drogę, kuląc się. Łzy ciekły jej z białych oczu na białe policzki… Ale
nie były to właściwie łzy, tylko biała ropa… Cesare się zawstydził. Splunął…
- Poczynam sobie niczym szaleniec! –
mruknął i szybko ruszył w dalszą drogę… Wtem usłyszał za sobą koszmarny głos
beznogiego, ku któremu zbliżała się starucha.
- Sios – tro – nie – płacz – wszak –
mnie – nie – uj – dzie – wszak – go – do – go – ni – my – nic – so – bie – z –
te – go – nie – rób.
Cesare obejrzał się i zobaczył z
osiemset kroków za sobą żebraka, po ziemi w kierunku baby sunącego, nie
zważając nań szedł szybko dalej.
Lew znowu do niego dołączył,
przejawiając ogromną radość, że jego przyjaciela nie spotkało nic złego.
- Bracie! – prawił Cesare. –
Powróciłbym już z tobą, żeby ci szybko ofiarować obiecaną owcę, ale dziś pójdę
jeszcze kawałek! Jest to nadzwyczaj zajmujące! Myślę, że jeszcze coś zobaczę…
Już trzy ciekawe recontres dziś
przeżyłem… Bo i ty, bracie, jesteś interesujący! Nie czytałem jak dotąd o
żadnym lwie o podobnych twoim manierach! Ale niewykluczone, że jesteś geniuszem
wśród lwów i dlatego także mnie potrafisz docenić! Masz rzeczywiście niezwykłą,
mądrą fizjonomię!
Szli około kwadransa; Czas i Śmierć
za nimi (bowiem oni to byli), zniknęli im z oczu… Szli jeszcze kilka minut i
Cesare już chciał zawrócić – kiedy raz jeszcze spostrzegł przestrach swego
przewodnika…
Spojrzał… Jakieś trzysta kroków przed
nimi stała pośród pustyni mała chatka…
- Chwała Bogu! – prawił z
zadowoleniem. – Nie widziałem tej chaty przed minutą – a nagle wyrosła spod
ziemi! Oczywiste, że to złudzenie – i że także ten dziad, i ta baba, a może
nawet i ten mój nowy włochaty przyjaciel to przywidzenia; to ostatnie by mnie
prawdziwie zmartwiło! Ale tak czy inaczej, złudzenia są u mnie wielce rzadkim
gościem i muszę skorzystać z okazji…
I raźnie kroczył ku chacie…
Była najwidoczniej zbudowana z
kamieni… Nie miała w ogóle okien… Tylko jedne drzwi prowadziły do środka…
Wewnątrz była tylko jedna niewielka izba.
Lew gwałtownie drżał całym swoim
potężnym cielskiem. Z proszącym rykiem pochwycił Cesara jedną łapą za pas i
ciągnął go spiesznie na bok…
Cesare groźnie zawołał:
- Zapomniałeś, co ci mówiłem przed
chwilą? – I odtrącił gwałtownie lwa od siebie…
Ów zaś położył się przed nim i z
prośbą w oczach nań patrzał, żałośnie skomląc.
- Drogi przyjacielu! – prawił doń
Cesare, delikatnie go głaszcząc. – Nie mam ci za złe, że się boisz! Wszak i ja
przed chwilą właściwie się bałem… Jest to strach przed tajemnicą transcendencji
– i tego strachu nie trzeba się zbytnio wstydzić… W tych zjawach jest coś
metafizycznego… Ale każdy strach należy szybko stłumić, żeby nie wpływał na
postępowanie – na tym polega największa dzielność, a nie na nieznajomości
strachu! Ty jesteś dzielny na swój sposób, to jest w granicach tobie
wyznaczonych i przez ducha twojego nieprzekraczalnych. Ale cechą wyższego
człowieczeństwa, jak na przykład moją, jest to, że jest dzielny we wszystkim,
że nic nie jest w stanie sprowadzić jego ducha z prostej drogi, którą podąża! Poczekaj
na zewnątrz, bracie – powrócę szybko, a potem już na pewno pójdziemy do domu.
I Cesare szybkimi krokami doszedł do
tajemniczej chaty i wstąpił do środka.
Drzwi wiodły do wąskiego korytarza…
Prowadził on do małej izby – jedynej w chacie…
Cesare wszedł.
Ponieważ domek nie miał okien, izbę
oświetlała lampa naftowa, pośrodku stropu wisząca… Pod nią, na środku, stał
stół, a obok dwa krzesła… A na każdym z nich siedziała jedna osoba: byli to
Czas i Śmierć.
- Do diabła! – zaśmiał się głośno
Cesare, przystąpiwszy do beznogiego i klepiąc go po ramieniu. – Myślałem, że
obaj moi szybkonodzy znajomi są pół godziny drogi za mną – i proszę! Tu ich
znajduję!
Brat i siostra nie zwracali na niego
uwagi i nawet nań nie spojrzeli… Coś tasowali na stole rękoma, ale Cesare nie
mógł zrozumieć, co to jest. Spojrzał z uwagą.
- Trumf
grün!
– prawił beznogi, robiąc ruch ręką, jakby kartę kładł na stół. Ale nie
położył jej tam i w ogóle nie było żadnych kart. Potem poruszał rękoma, jakby
karty, których nie miał, rozkładał z lewej ręki. Z kolei Śmierć uderzyła kośćmi
dłoni o stół, jakby zagrywała kartą, a zaraz po niej Czas, który następnie
karty zgarnął i znowu wyszedł.
- Weź sobie tę dziesiątkę, jeśli masz
asa! – prawił.
Śmierć zgarnęła sztych – dowód, że
asa miała.
- Ci idioci grają w mariasza bez kart!
– zaśmiał się głośno Cesare. Na zewnątrz zaryczał lew w przeraźliwym strachu.
Beznogi spojrzał zezem ku drzwiom i
obłudnie się uśmiechnął. Ale kontynuował interesującą grę. Zaś Cesare głęboko
się zamyślił…
„Kimże oni mogą być? – mówił sobie w
duchu… - Ta baba, hm! Gdybym był malarzem, wymalowałbym ją jako Śmierć… Trudno
o lepszą alegorię… Kościotrup z kosą – toż to niedorzeczność! Kościotrup nie
jest straszny, tylko śmieszny! Ale coś groźniejszego od tej baby trudno sobie
wyobrazić! A ten beznogi, co on mi przypomina? Co to było za uczucie? Coś tak
strasznego, szalenie jednokształtnego i pustego… Podobne uczucie miałem kiedyś
w dzieciństwie w półśnie, kiedy wyobrażałem sobie wieczność!... Zaraz! Aha! On
ją nazywał siostrą – a więc mógłby to być Czas! Czas jest właściwie Śmiercią, ponieważ
Czas oznacza właściwie zanik, umieranie. Śmierć i Czas są w zasadzie zamiennymi
pojęciami! A jeśli ten mój domysł jest słuszny, co oznacza ta komedia, którą tu
odgrywają?... Tak, już wiem! Czas i Śmierć są panami, nosicielami świata…
Życie, dzianie się jest ich grą! Jest więc ten mariasz symbolem Świata i Życia…
I doprawdy – nie jest to zły symbol. Oni myślą i głęboko wierzą, że mają w
rękach karty, oni je nawet widzą w przeświadczeniu, że trzymają zawsze
określoną kartę w ręce i zgodnie z tym śmiesznie grają i wierzą sobie
wzajemnie, i bawi ich to. A czymże innym jest świat jak nie analogicznym,
olbrzymim, szalonym złudzeniem, że oto coś tu istnieje, podczas gdy nie ma tu
niczego, a tylko jeszcze straszliwsze złudzenie, że jest tu coś o k r e ś l o n e g o, podczas gdy nie ma tu
ani tego >>określonego<<, w co my, szaleni, wierzymy, ani tego
>>czegoś<<, a tu nie ma nawet śladu kart. To straszliwe, totalne
fingowanie, ta iluzyjność i nicość >>świata<< rzeczywiście nie może
być lepiej przedstawiona jak w tej idiotycznej komedii, granej przez tę parę.
Są ślepi, podczas gdy myślą, że widzą, podczas gdy w i d z ą! A ja jestem w i d z ą c y, ponieważ nie widzę w ich
rękach n i c z e g o. Ślepota jest
widzeniem, widzenie ślepotą, światło ciemnością, a ciemność światłem w tym
świecie, którego imieniem jest Kontradykcja, Kłamstwo. A Kłamstwo jest tym
samym, co Nieistnienie…”
Przełożył Jacek Baluch
Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć.
Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz