piątek, 25 marca 2016

Ladislav Klíma - Czas i Śmierć



          Cesare szedł długo, długo myślami swymi zaprzątnięty. Wtem pojawił się przed nim lew.
          - Czy mnie oczekujesz, królu pustyni? – bez strachu zapytał Cesare.
          Na te słowa zbliżył się silny zwierz ku niemu… Z jego gardzieli wydobywał się jednostajny charkot. Lew mruczał jak kot.
          Już był przy Cesarze i niczym kot otarł się o niego nosem, aż Cesare kilka kroków wstecz się zatoczył.
         - Muszę powiedzieć, bracie – zaśmiał się Cesare – żeś poniekąd łobuz… Ale to nie najgorsza cecha! Daj grabę! – Kuląc się, wyciągnął do lwa prawicę.
          A lew podniósł ogromną łapę i włożył ją w małą dłoń Cesara. Cesare łapę mocno uścisnął.
          - Teraz jesteśmy przyjaciółmi – prawił. – Jeśli sobie życzysz, zostań ze mną na zawsze! Taki przyjaciel jak ty jest nie do pogardzenia… Księciu saskiemu Henrykowi Lwowi przyniosła twoja przyjaźń sławę!
          Lew zaryczał i czule łapą pogładził lica Cesara.
          - A teraz, drogi przyjacielu, pójdziemy jeszcze kawałek na przechadzkę! Kiedy wrócimy, dostaniesz owcę i będziesz tak każdego dnia dostawać owcę czy podobnie nikczemne zwierzę! Ale powiadam ci, musisz ją zdusić od jednego razu – nie znoszę widoku męczarni zwierząt! Jeśli będziesz się z nią zabawiał, dostaniesz zawsze już zabitą, ale nie obawiaj się, świeżo zabitą! Siła lwa i tygrysa pochodzi w znacznej części stąd, że jedzą mięso, kiedy jeszcze z niego siła życia nie uciekła i ów fluid bezpośrednio w ich ciała przenika! Mięso gotowane – fuj! Toż to mąka! Pójdźmy, bracie!
          I lew podążał za Cesarem, a właściwie szedł u jego boku. Serdeczność śmiała się w jego dzikich ślepiach. – Ciągle przy tym mruczał, ocierał się o Cesara, trącając czasem, aż go w powietrze unosił… A potem zaczął figlować, obskakiwać Cesara olbrzymimi susami, prychał na niego, skakał i nagle zaczął uciekać, śmiejąc się przy tym. Cesare śmiał się także.
          - Cóż to za rozkoszne zwierzątko! – zawołał. – Chodź tu, niech ci zajrzę, w ślepka! – I uniósłszy z wysiłkiem posłusznie usadowionego lwa za przednie łapy jak psiaka, długo mu patrzył w oczy. – Mógłbym się stale w nie wpatrywać! – powiedział. – To zupełnie inne oczy niż u większości ludzi… W tamtych jest tylko tchórzostwo i jego siostra chytrość, a także – brud, podłość; fałsz; w twoich oczach widzę piękną siłę, prostolinijność, prawdziwość, czystość! Mój drogi przyjacielu!
          I Cesare ucałował czule lwa, a ten odwzajemnił się liżąc mu policzki. Łzy płynęły potężnemu zwierzęciu z oczu…
          - A teraz jeszcze kawałek, i do domu! – rozkazywał Cesare…
          Podążali dalej… Wokół rozpościerało się jedynie morze piasku.
          Nagle Cesare dostrzegł u swego przyjaciela oznaki strachu…
          Lew biegał to tu, to tam i przeraźliwy ryk wydobywał się z jego potężnego gardła.
          - Cóż ci to, przyjacielu? – zapytywał Cesare. – Boisz się? Lew i boi się? Czego miałby się bać lew? Ale niepokój lwa nie ustawał. Czasem zwierzę zatrzymywało się i nieruchomo patrzyło przed siebie.
          Cesare spojrzał w tym kierunku.
          Ale zobaczył tylko, z tysiąc kroków przed sobą, w żółtym morzu piasku, coś szarego, małego, ku ziemi pochylonego…
          Szybko ku temu zmierzał… Strach lwa nieustannie wzrastał. Wreszcie zwierzę opuściło człowieka, odchodząc z pięćdziesiąt kroków w lewo i z przerażeniem patrząc przy tym w prawo.
          I oto poznał Cesare, czym jest szara plama. Był to na ziemi siedzący, z wolna kołyszący się ku przodowi mężczyzna. – Po chwili zauważył, że mężczyzna jest – beznogi. Ubrany był po europejsku. Szaty miał nędzne i zniszczone.
          Cesare zatrzymał się przy nim. Lew, od czasu do czasu lękliwie pomrukując, stał z pięćdziesiąt kroków z boku.
          - Kim jesteś? Co tu robisz? – prawił Cesare grzecznie. I zajrzał beznogiemu w twarz.
          Zadrżał… Miał podobne uczucie, co w dzieciństwie, kiedy w zwyczajną, niepozorną twarz kaleki patrzył. – Ale Cesare rychło zapomniał to wrażenie.
          - Co tu robisz? – zapytał znowu, surowiej.
          Żebrak zdecydowanie wbił tępy wzrok w mówiącego. Cesare znowu zadrżał.
          - Darmo – ucie – kasz – mnie – nie – u – ciek – niesz! – zabrzmiał straszliwy, bezbarwny głos.
          Cesare znowu zadrżał na dźwięk tego głosu. Ale wnet się zawstydził i całkiem opanował.
          - Idiota! – mruknął i szedł dalej.
          Znowu trwożliwie zawył lew. – Cesare się zatrzymał…
          - Niezwykłe! – mruknął. – Ten lew przestraszył się go z odległości kilkuset kroków – a ja przestraszyłem się także! Jak to możliwe, żeby europejski, beznogi żebrak pełzał przez pustynię? Czy to widziadło? Ale także lew je widzi! A więc to coś więcej!
          I z groźbą w głosie zawołał do beznogiego:
          - Kim jesteś? Mów natychmiast! Rozkazuję ci! – I wzniósł nad jego głową kolbę strzelby.
          - Darmo – u – cie – kasz – mnie – nic – nie – u – cieknie…
          Cesare się rozwścieczył i już chciał żebrakowi rozwalić łeb, ale opanowawszy się, splunął ze złością i zmierzał dalej.
          - Wszyst – ko – do – go – nię – dar – mo – u – cie – kasz! – brzmiał straszliwy głos za nim.
          Obejrzał się – zobaczył beznogiego, jak toczy się pomału w ślad za nim.
          Przez chwilę wahał się – potem szedł dalej. Lew dołączył do niego, radośnie kręcąc ogonem.
          - Kto to był, przyjacielu? – spytał Cesare.
          Lew w odpowiedzi lękliwie zawył.
          Cesare głęboko zamyślił się, ale lew znowu poweselał i obskakiwał swojego towarzysza jak kociak. Raz go swoimi łapkami tak dotknął, że Cesare zwalił się na ziemię.
          - Masz niezłą krzepę, bracie! – prawił. – Podejdź-no, to się zmierzymy! Daj prawicę!
          I lew podniósł prawą łapę. Cesare, klęknąwszy na piasku, pochwycił ją swoją prawicą…
          - Ciągnijmy, kto kogo położy! – zawołał.
          Lew zwinął łapę, kryjąc pazury. Cesare ze wszystkich sił ciągnął ją ku sobie, ale daremnie.
          I nagle, nie wiadomo jak, po mocnym szarpnięciu lwa, wyprostowała się prawica Cesara.
          - Zuch z ciebie – rzekł Cesare. – A teraz pociągnę dwiema rękami twoją jedną!
          Natężywszy wszystkie siły, starał się Cesare przyciągnąć łapę lwa. Lew pozwalał na to przez chwilę, a potem nagle, zaśmiawszy się, napiął mięśnie, a Cesare poczuł, że wręcz nieodparta, rudymentarna siła przyciąga go gwałtownie… Padł całym ciałem na cielsko lwa.
          - Gdybyś był – powiedział – tak podły, jak jesteś silny i odważny, to byłbyś panem świata, nie człowiek!
          Wędrowali dalej przez pustynię… Nagle przeraził się lew znowu, i to bardziej niż poprzednio.
          Cesare spojrzał przed siebie.
          Spoza niewielkiej skały wynurzyła się czarna ludzka postać w kobiecym ubiorze… A ubiór był europejski…
          - Interesujące! – prawił Cesare. – Nie bój się wszak, druhu, chodźmy popatrzeć na tę damę!
          Ale lew był okrutnie przestraszony… Grzywa mu się zjeżyła… przypadł do ziemi i straszliwie skamlał.
          - Głuptas z ciebie, drogi przyjacielu! – prawił Cesare. – Nie wiesz, że prawdziwy mężczyzna nie powinien się bać niczego? Bać się jednego, to tyle, co bać się wszystkiego!
          Wtem lew zaryczał okropnie i pochwyciwszy Cesara zębami za płaszcz, począł go odciągać na bok, a Cesare daremnie się opierał.
          Zmarszczył brwi, tupnął nogą i surowo rzekł lwu:
          - Przyjacielu, miej na staraniu sprawy, które są twoimi sprawami, ale nie mieszaj się do moich. Nie pozwolę na to nikomu, choćby nawet był lwem, choćby to czynił w dobrej wierze! Puść mnie natychmiast!
          I lew puścił płaszcz Cesara, i trwożliwie odczołgał się o sto kroków w bok
          Szybko, płonąc z ciekawości, kroczył Cesare ku tajemniczej damie, bardzo powoli do przodu sunącej.
          - Europejska dama przemierzająca samotnie pustynię to jeszcze większe kuriozum niż beznogi, mówiący po włosku żebrak! Zresztą wszystko to jest tylko złudą – ale interesuje mnie! Nie ulegałem przecież dotąd halucynacjom, jak wielu ludzi! Do stu piorunów – poznaję z daleka, ma ci ta baba niezwykłe oblicze – białe jak koszula arystokratki, bez przesady, a nawet bardziej…
          Cesare znalazł się na wprost damy… Nigdy w życiu nie czuł takiej grozy, ba, strachu jak teraz, kiedy spozierał w dzikie, straszliwe oblicze wędrującego trupa – jakiś ekstrakt potwornego koszmaru. Lew w oddali straszliwie ryczał…
          Ale rychło Cesara opanował wstyd większy niż groza, pięści mu się zacisnęły, brwi groźnie zmarszczyły i siłą woli rozproszył mroczny stan swej duszy. Jego miejsce zajęła, jak to bywa u mężnych duchem, gwałtowna wściekłość…
          Bez ceregieli przystąpił ku śmierci, pochwycił ją, mimo głębokiego wstrętu, za lodowaty podbródek i ryknął:
          - Cóż to, rozkoszna madame, kim pani jest? Zabłądziła pani w pustyni? Ofiaruję się pani za przewodnika!
          Widmo, spokojnie stojąc, milczało i nieruchomo spozierało strasznie białymi oczami na sympatycznego męża, któremu aż się zrobiło niedobrze. Ale tym większa ogarnęła go wściekłość.
          - Czy jest pani niema, szlachetna niewiasto, głucha czy głuchoniema? Ale zaskrzeczeć chyba pani umie i środki mimiczne ma pani również do dyspozycji! Jeśli mi pani nie odpowie tak czy owak, będę niestety zmuszony, choć to nieeleganckie, zmusić panią do tego tą oto lagą! – I Cesare podniósł laskę, na której się opierał.
          Śmierć nie odpowiedziała. Nawet się nie poruszyła.
          - A więc zechce dobrodziejka wybaczyć! – I Cesare uderzył potworę dwa razy mocno przez plecy. Lew zaryczał ze strachu jeszcze głośniej niż przedtem…
          Śmierć milczała dalej, stojąc bez ruchu. Rozwścieczony, począł ją Cesare walić z całej siły, tak że mu się po chwili laska przełamała.
          Wówczas bita starucha ruszyła pomału w dalszą drogę, kuląc się. Łzy ciekły jej z białych oczu na białe policzki… Ale nie były to właściwie łzy, tylko biała ropa… Cesare się zawstydził. Splunął…
          - Poczynam sobie niczym szaleniec! – mruknął i szybko ruszył w dalszą drogę… Wtem usłyszał za sobą koszmarny głos beznogiego, ku któremu zbliżała się starucha.
          - Sios – tro – nie – płacz – wszak – mnie – nie – uj – dzie – wszak – go – do – go – ni – my – nic – so – bie – z – te – go – nie – rób.
          Cesare obejrzał się i zobaczył z osiemset kroków za sobą żebraka, po ziemi w kierunku baby sunącego, nie zważając nań szedł szybko dalej.
          Lew znowu do niego dołączył, przejawiając ogromną radość, że jego przyjaciela nie spotkało nic złego.
          - Bracie! – prawił Cesare. – Powróciłbym już z tobą, żeby ci szybko ofiarować obiecaną owcę, ale dziś pójdę jeszcze kawałek! Jest to nadzwyczaj zajmujące! Myślę, że jeszcze coś zobaczę… Już trzy ciekawe recontres dziś przeżyłem… Bo i ty, bracie, jesteś interesujący! Nie czytałem jak dotąd o żadnym lwie o podobnych twoim manierach! Ale niewykluczone, że jesteś geniuszem wśród lwów i dlatego także mnie potrafisz docenić! Masz rzeczywiście niezwykłą, mądrą fizjonomię!
          Szli około kwadransa; Czas i Śmierć za nimi (bowiem oni to byli), zniknęli im z oczu… Szli jeszcze kilka minut i Cesare już chciał zawrócić – kiedy raz jeszcze spostrzegł przestrach swego przewodnika…
          Spojrzał… Jakieś trzysta kroków przed nimi stała pośród pustyni mała chatka…
          - Chwała Bogu! – prawił z zadowoleniem. – Nie widziałem tej chaty przed minutą – a nagle wyrosła spod ziemi! Oczywiste, że to złudzenie – i że także ten dziad, i ta baba, a może nawet i ten mój nowy włochaty przyjaciel to przywidzenia; to ostatnie by mnie prawdziwie zmartwiło! Ale tak czy inaczej, złudzenia są u mnie wielce rzadkim gościem i muszę skorzystać z okazji…
          I raźnie kroczył ku chacie…
          Była najwidoczniej zbudowana z kamieni… Nie miała w ogóle okien… Tylko jedne drzwi prowadziły do środka… Wewnątrz była tylko jedna niewielka izba.
          Lew gwałtownie drżał całym swoim potężnym cielskiem. Z proszącym rykiem pochwycił Cesara jedną łapą za pas i ciągnął go spiesznie na bok…
          Cesare groźnie zawołał:
          - Zapomniałeś, co ci mówiłem przed chwilą? – I odtrącił gwałtownie lwa od siebie…
          Ów zaś położył się przed nim i z prośbą w oczach nań patrzał, żałośnie skomląc.
          - Drogi przyjacielu! – prawił doń Cesare, delikatnie go głaszcząc. – Nie mam ci za złe, że się boisz! Wszak i ja przed chwilą właściwie się bałem… Jest to strach przed tajemnicą transcendencji – i tego strachu nie trzeba się zbytnio wstydzić… W tych zjawach jest coś metafizycznego… Ale każdy strach należy szybko stłumić, żeby nie wpływał na postępowanie – na tym polega największa dzielność, a nie na nieznajomości strachu! Ty jesteś dzielny na swój sposób, to jest w granicach tobie wyznaczonych i przez ducha twojego nieprzekraczalnych. Ale cechą wyższego człowieczeństwa, jak na przykład moją, jest to, że jest dzielny we wszystkim, że nic nie jest w stanie sprowadzić jego ducha z prostej drogi, którą podąża! Poczekaj na zewnątrz, bracie – powrócę szybko, a potem już na pewno pójdziemy do domu.
          I Cesare szybkimi krokami doszedł do tajemniczej chaty i wstąpił do środka.
          Drzwi wiodły do wąskiego korytarza… Prowadził on do małej izby – jedynej w chacie…
          Cesare wszedł.
          Ponieważ domek nie miał okien, izbę oświetlała lampa naftowa, pośrodku stropu wisząca… Pod nią, na środku, stał stół, a obok dwa krzesła… A na każdym z nich siedziała jedna osoba: byli to Czas i Śmierć.
          - Do diabła! – zaśmiał się głośno Cesare, przystąpiwszy do beznogiego i klepiąc go po ramieniu. – Myślałem, że obaj moi szybkonodzy znajomi są pół godziny drogi za mną – i proszę! Tu ich znajduję!
          Brat i siostra nie zwracali na niego uwagi i nawet nań nie spojrzeli… Coś tasowali na stole rękoma, ale Cesare nie mógł zrozumieć, co to jest. Spojrzał z uwagą.
          - Trumf grün! – prawił beznogi, robiąc ruch ręką, jakby kartę kładł na stół. Ale nie położył jej tam i w ogóle nie było żadnych kart. Potem poruszał rękoma, jakby karty, których nie miał, rozkładał z lewej ręki. Z kolei Śmierć uderzyła kośćmi dłoni o stół, jakby zagrywała kartą, a zaraz po niej Czas, który następnie karty zgarnął i znowu wyszedł.
          - Weź sobie tę dziesiątkę, jeśli masz asa! – prawił.
          Śmierć zgarnęła sztych – dowód, że asa miała.
          - Ci idioci grają w mariasza bez kart! – zaśmiał się głośno Cesare. Na zewnątrz zaryczał lew w przeraźliwym strachu.
          Beznogi spojrzał zezem ku drzwiom i obłudnie się uśmiechnął. Ale kontynuował interesującą grę. Zaś Cesare głęboko się zamyślił…
         „Kimże oni mogą być? – mówił sobie w duchu… - Ta baba, hm! Gdybym był malarzem, wymalowałbym ją jako Śmierć… Trudno o lepszą alegorię… Kościotrup z kosą – toż to niedorzeczność! Kościotrup nie jest straszny, tylko śmieszny! Ale coś groźniejszego od tej baby trudno sobie wyobrazić! A ten beznogi, co on mi przypomina? Co to było za uczucie? Coś tak strasznego, szalenie jednokształtnego i pustego… Podobne uczucie miałem kiedyś w dzieciństwie w półśnie, kiedy wyobrażałem sobie wieczność!... Zaraz! Aha! On ją nazywał siostrą – a więc mógłby to być Czas! Czas jest właściwie Śmiercią, ponieważ Czas oznacza właściwie zanik, umieranie. Śmierć i Czas są w zasadzie zamiennymi pojęciami! A jeśli ten mój domysł jest słuszny, co oznacza ta komedia, którą tu odgrywają?... Tak, już wiem! Czas i Śmierć są panami, nosicielami świata… Życie, dzianie się jest ich grą! Jest więc ten mariasz symbolem Świata i Życia… I doprawdy – nie jest to zły symbol. Oni myślą i głęboko wierzą, że mają w rękach karty, oni je nawet widzą w przeświadczeniu, że trzymają zawsze określoną kartę w ręce i zgodnie z tym śmiesznie grają i wierzą sobie wzajemnie, i bawi ich to. A czymże innym jest świat jak nie analogicznym, olbrzymim, szalonym złudzeniem, że oto coś tu istnieje, podczas gdy nie ma tu niczego, a tylko jeszcze straszliwsze złudzenie, że jest tu coś  o k r e ś l o n e g o, podczas gdy nie ma tu ani tego >>określonego<<, w co my, szaleni, wierzymy, ani tego >>czegoś<<, a tu nie ma nawet śladu kart. To straszliwe, totalne fingowanie, ta iluzyjność i nicość >>świata<< rzeczywiście nie może być lepiej przedstawiona jak w tej idiotycznej komedii, granej przez tę parę. Są ślepi, podczas gdy myślą, że widzą, podczas gdy w i d z ą! A ja jestem  w i d z ą c y, ponieważ nie widzę w ich rękach  n i c z e g o. Ślepota jest widzeniem, widzenie ślepotą, światło ciemnością, a ciemność światłem w tym świecie, którego imieniem jest Kontradykcja, Kłamstwo. A Kłamstwo jest tym samym, co Nieistnienie…”

Przełożył Jacek Baluch
Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz