Tomasz Ren przez większą część roku
wiódł spokojny żywot urzędnika, choć nie można powiedzieć, by był zadowolony ze
swej pracy, którą wybrał, jak wielu innych ludzi, nie zastanawiając się zbytnio
nad tym, co będzie dalej. Mieszkał w Pradze, lubił wygodę, miał swoją ulubioną
kawiarnię, a wieczorem towarzystwo swoich stałych gości. Nigdy nie odczuwał
potrzeby wycieczek za miasto i nie rozumiał tych, którym sprawiało radość
tłoczenie się na parostatkach czy w dusznych wagonach kolejowych albo picie marnego
piwa w wiejskich restauracjach.
Tak było niemal przez cały rok, ale
jesienią opanowywał go dziwny niepokój, którego zupełnie nie potrafił sobie
wytłumaczyć. Przemożny pęd do podróży wypychał go z Pragi i gnał po czeskich
miasteczkach, do których jeździł i powracał każdego roku z niezwykłą
regularnością. Przyjeżdżał na miejsce, przemierzał miasto w niezwykłym
podnieceniu, nocował tam i znów ruszał dalej.
Czynił tak każdego roku, zawsze w
czasie trwania dorocznych jarmarków, i ta dziwna okoliczność nie dawała się w
żaden sposób wyjaśnić.
Tomasz Ren był niespokojny, bo oto
zbliżała się pora jarmarku w miasteczku N. i jakaś tajemnicza siła, nie dająca
się opanować, wabiła go w podróż.
I tak jak co roku, z precyzyjną
regularnością, Tomasz Ren opuścił Pragę, wyruszając do miasteczka, w którym
jeszcze nigdy dotąd nie był. Oderwany od swych wygód, rozmyślał po drodze nad
tą zagadką. Czemu wybiera właśnie okres jarmarków i co w ogóle skłania go
każdego roku do tych dziwnych wędrówek? Czyżby miał niejasną świadomość swego
poprzedniego życia, kiedy, być może, jako wędrowny kupiec odwiedzał różne
miasteczka? Bóg raczy wiedzieć!
Lecz coś tajemniczego, a może i
strasznego, musiało się wydarzyć w jego poprzednim życiu, albowiem w czasie
podróży opanowywał go niezwykły niepokój, a w snach prześladowały go koszmary.
Ren dotarł do miasteczka, które do
tej pory omijał w swych wędrówkach; był zaskoczony tym, że wydało mu się ono
tak znajome. Początkowo tłumaczył sobie, że małe miasteczka zwykle są do siebie
podobne. Ale przechadzając się, rozpoznawał poszczególne ulice i domy z taką
dokładnością, że nie mógł to być przypadek. Nie miał wątpliwości – kiedyś już
tu był. Ale kiedy? Czy w poprzednim życiu? Ta niezwykła myśl utkwiła mu w
głowie i stale go prześladowała.
Rozpoznawał poszczególne miejsca.
Tamta ulica prowadzi do Małego Rynku z figurką świętego pośrodku, ten narożny dom
z wieżyczką to stary ratusz; a jeśli skręci teraz w prawo drogą prowadzącą pod
górkę, dojdzie do Starego Miasta – stoją tam w szeregu domy z szyldami,
wykuszami i cienistymi krużgankami.
Ren spacerował po mieście, a wszystko
było tak, jak przewidywał: nic się niemal nie zmieniło. Był zdziwiony i
zaskoczony rozpoznając miasto dotąd mu nie znane.
Kiedy tu był? I po co?
I było jeszcze coś, czego nie
potrafił zrozumieć. Przedziwny niepokój, towarzyszący mu w tej podróży, coraz
bardziej narastał i przeradzał się w strach. Co było jego przyczyną i dlaczego
zrodził się właśnie tu, w tym mieście, gdzie spodziewał się znaleźć wygodny
nocleg? Mimo wszystko zdecydował, że zatrzyma się w najbliższym zajeździe, czuł
się już bowiem bardzo utrudzony. Dopiero na skraju miasteczka zatrzymał się
przed niskim, starym domem ze sklepioną bramą, popękanymi ścianami i wieńcem
wiszącym nad wejściem. Dom stał przy drodze niknącej w oddali pośród rozległych
lasów. Budynek, mocno podniszczony, sprawiał ponure i nieprzyjemne wrażenie.
Dopiero teraz Ren uświadomił sobie, że droga ta była mu znana i przyszedł nią
właśnie po to, aby odnaleźć zajazd.
Rozpoznawał jego pochyloną ścianę
szczytową, szeroką sklepioną bramę, a wchodząc do środka wiedział, że po prawej
stronie mrocznego korytarza znajdzie niskie drzwi do sali jadalnej zajazdu –
zimnej, pobielanej, z dębowymi stołami wzdłuż ścian i wiszącymi na nich kilkoma
starymi obrazami.
Otworzył drzwi i zasiadł za stołem na
wprost wejścia. Rozejrzawszy się po sali, zaraz ją rozpoznał, wszystko tu
bowiem było tak, jak przewidywał – bliskie, znajome…
O, tam, na przeciwległej ścianie, ten
sam portret Napoleona na białym koniu jak niewyraźna plama wyłaniał się spod
wypłowiałych kolorów, a tam, nad drzwiami, Wenecja i gondola przepływająca pod
mostem – wszystko nie zmienione…
Ale kiedy tu był? I po co?
Izba ta, tak niemiła, choć znana,
budziła w nim jakieś niejasne wspomnienia płynące z podświadomości; wspomnienia
czegoś, co zdarzyło się w przeszłości, co jeszcze dziś wywoływało strach. Na
próżno starał się pozbyć tego nieprzyjemnego uczucia; nie opuszczało go
przekonanie, że oto z niewielkimi zmianami powtarza się historia jego
poprzedniego życia.
Jadł wieczerzę w nieustannej trwodze
i w oczekiwaniu na jakieś wydarzenie. Czuł strach i obawę, a ten stary zajazd
przy drodze, w sąsiedztwie ciemnych lasów, mroczny i ponury, nie budził w nim
zaufania.
Nie wiedział nawet, wskutek jakich to
skojarzeń przychodzą mu na myśl straszne historie o rabunkach na drogach
wiodących wśród lasów; historie, w których ponure zajazdy przydrożne odgrywały
niemałą rolę. Przypomniały mu się przerażające opowieści o tym, jak włóczędzy
napadają na Bogu ducha winnego człowieka, który przez swą nieostrożność
wzbudził w nich żądzę pieniędzy.
Dziwne i zagadkowe było wrażenie,
jakby sam coś podobnego kiedyś przeżył.
Pod niskim sufitem kopciła lampa
naftowa, bo na zewnątrz już zmierzchało. Ren z obawą wpatrywał się w drzwi;
oczekiwał, że lada moment wejdzie ktoś do środka, usiądzie w rogu za stołem i
będzie go w milczeniu obserwował podejrzliwym wzrokiem.
Tak, to właśnie zdarzyło się wówczas –
ta sama pora o zmierzchu, ten sam ponury nastrój. Siedział samotnie w tymże oto
miejscu i nagle pojawił się ów nie budzący zaufania przybysz…
Zrobiło się późno i trzeba było
ruszać w dalszą drogę. Ren dziwił się, czemu tak długo zwlekał i co go
zmuszało, by o tak późnej porze iść dalej.
Zapłacił i wyszedł na drogę.
Idąc po ciemku, miał wrażenie, że
ktoś go śledzi. Odwrócił się, zaniepokojony, lecz trakt rozpościerał się za nim
pusty, cichy i mroczny.
Im bliżej był lasu, tym większy
niepokój go ogarniał. Las budził w nim niejasne przeczucia, a może wspomnienia
okropnych zdarzeń.
Jeszcze kawałek i dojdzie do krzyża;
w tym miejscu gościniec rozdwaja się i jedna odnoga biegnie w głąb lasu. Ren
znów rozpoznał to miejsce, jakby już kiedyś je widział.
W lesie ciemność zamknęła się nad
nim, a droga, pośród korzeni i wykrotów, stała się trudna i męcząca. Ren znał
to miejsce, wiedział, gdzie trakt zacznie się wspinać w górę, gdzie las
rozstąpi się przed nim, a droga będzie się przedzierać przez gęste poszycie. Z
boru wiało chłodem i słyszał groźny huk górskiego wodospadu.
Drzewa niepokojąco szumiały nad jego
głową, las zdawał się pełen tajemniczych zjaw.
Strach, który towarzyszył
Renowi przez cały czas, z każdym krokiem narastał. Był to strach człowieka,
który kiedyś podczas takiej właśnie ciemnej nocy podążał tędy i dla którego ten
odludny, groźny las stał się miejscem tragicznym.
Nie mógł wytłumaczyć sobie tego
uczucia, pozbawiającego go wszelkiej rozwagi. Jakieś widmo przeszłości
prześladowało go w obecnym życiu, tajemne cienie kładły się na jego dniach i
wywoływały dziwne, straszne sny, które teraz mu się przypominały. Tak, to
gdzieś tutaj, w tym lesie, przeżył tragiczną noc.
I znów powracało uczucie, że jest
śledzony. Ren z przerażeniem wpatrywał się w gęstą ciemność.
Spojrzał za siebie i wydało mu się,
że dostrzegł, czarniejszy jeszcze niż mrok, cień, który przeskoczył przez drogę
i zniknął w gęstych krzakach.
Postać jakaś czarna podążała za nim i
chowała się za drzewami, wychylając się to tu, to tam i starając się ukryć
przed jego wzrokiem.
Zaiste, powtarzało się wszystko
dokładnie tak, jak kiedyś: gęsty i ciemny las, pełen jakichś tajemniczych zjaw.
Ren byłby przysiągł, że nagle dostrzegł wyłaniającą się z mroków czarną postać.
Przerażenie niemal odbierało mu
zmysły.
Huknął strzał i Ren poczuł
jakby uderzenie.
Kiedy przebrzmiało echo wystrzału,
opadł z Rena cały strach. Poczuł się nagle lekki, swobodny. Zatrzymał się,
zaskoczony. W lesie panowała cisza i nic się nie poruszało. Czy było to
złudzenie – czy oszukały go wzburzone zmysły? Ale czyż nie słyszał wystrzału i
czy nań nie oczekiwał? Wszystko się powtarzało.
Wokoło nadal królowała ciemność i
cisza, a w duszy Rena zapanowała dziwna pustka. Tak jakby wszelkie życie z
niego wyparowało. Zniknęły wprawdzie dotychczasowe obawy, lecz na próżno usiłował
zrozumieć swój obecny stan.
Wszystko tonęło w ciemnościach i
głębokiej, zagadkowej ciszy.
Jakby już nie żył.
„Tak zapewne czuje się człowiek,
kiedy umiera” – pomyślał.
Kiedyś, w poprzednim życiu musiał go tu
dosięgnąć cios.
Stał niezdecydowany; widział mroczny
las, a do jego uszu dobiegał groźny szum leśnej bystrzycy.
Co wydarzyło się tu kiedyś? Czego tu
szuka – nocą w ciemnym lesie? Nic nie rozumiał, nic nie przychodziło mu do
głowy.
Było mu lekko, czuł się jakby
uwolniony od ciężaru dotychczasowych utrapień.
Nagle, zdziwiony tym wszystkim, bez
zastanowienia ruszył w dalszą drogę.
Dokąd szedł? Po co? Nie wiedział.
Dopiero po długiej chwili uciążliwego
marszu wyboistą drogą zaczęła mu wracać pamięć. Tak jakby budził się do życia.
Lecz uczucie to sprawiało mu ból,
wywoływało nowy strach.
Przedzierał się przez gęste poszycie,
a szum bystrzycy docierał do jego uszu coraz wyraźniejszy i groźniejszy. Ten
huk przypominał mu przeżytą kiedyś grozę i chwilę śmiertelnego przerażenia.
Rozpoznawał to miejsce. Było tu zimno
i wilgotno. Wiedział, że o kilka kroków dalej znajduje się głęboki wąwóz, na
którego dnie huczy i pieni się potok. A z każdym krokiem, im bliżej podchodził,
tym bardziej narastał jego niepokój i strach.
Bał się wąwozu, bał się spojrzeć w
dół, ale droga biegła tuż przy krawędzi i nie było innego wyjścia.
Obnażone korzenie drzew na stromym i
pustym zboczu wąwozu; drobne, sypkie kamienie, duże, szerokie liście drżące na
wietrze nisko nad ziemią – wszystko to, każdy szczegół, potęgowało jego
przerażenie, które w niezrozumiały sposób wstrzymywało go przed zbliżeniem się
do krawędzi. Szum wody brzmiał jak okropny głos z przeszłości, znany i budzący złe
wspomnienia przeżytej kiedyś tragicznej przygody.
Czyżby na dnie głębokiego wąwozu? Ta
myśl nagle jasno zaświtała mu w głowie i Ren, drżąc ze strachu, stanął na
skraju przepaści.
I jakby rozjaśniały się ciemności, bo
oto obraz – wyraźny i ostry – pojawił się w jego myślach; obraz tragedii, jaka
rozegrała się w mrokach nocy:
Oto leży zakrwawiony na dnie wąwozu,
zaciągnięty tu ręką zbrodniarza, a wraz z krwią uchodzi z niego życie i
potworny strach przed śmiercią ściska mu gardło. W tej dramatycznej chwili
osamotnienia tylko łoskot wody nieustannie, choć coraz słabiej, dociera do jego
uszu. Wokół panuje głęboka i nieprzenikniona ciemność, w górze szumi las, a
spomiędzy drzew spoglądają zimno na dół gwiazdy.
I Ren przypomniał sobie koszmarne
sny, które ciągle go prześladowały – sny będące odbiciem zdarzenia z dawnych
czasów, z poprzedniego życia; sny straszne, tragiczne i nie dające się
odpędzić.
Tak, to właśnie ten wąwóz: strome
zbocza z obnażonymi korzeniami, kamieniste dno z pieniącą się bystrzycą;
wszystko pogrążone w gałęziach drzew.
To ten wąwóz stale powracał w jego
snach, kiedy zrywał się z łóżka z krzykiem, w śmiertelnym strachu.
Ren odwrócił się i przerażony uciekł
z tego przeklętego miejsca, lecz dopiero gdy droga zaczęła się rozszerzać i las
rozstąpił się przed nim, gdy dostrzegł usiane gwiazdami niebo, a w dali pola,
łąki i bielejący w ciemnościach gościniec – spokój znów powoli zaczynał
powracać do jego duszy.
Wszystko to było dziwne i zagadkowe.
Tomasz Ren, krocząc gościńcem, rozmyślał o okropnym, stale powracającym śnie, w
którym zjawiał się ów wąwóz, gdzie zapewne dokonało się jego życie. Jego
poprzednie życie…
Przełożył
Andrzej S. Jagodziński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz