poniedziałek, 20 sierpnia 2012
Ladislav Klíma - Historia prawdziwa zdarzona w Postmortalii
O północy Genor miał sen, że jest już rano i że wszedł do swej pracowni, gdzie spędzał większość czasu na drapaniu się między palcami nóg, po plecach i w nosie. Wszedł - i co widzi? Siedziała tam już na ścianie zaczerwieniona słoneczna zorza: mętna, cicha, złowieszcza...
- Poszła won, ty kurwo! - krzyknął na nią przestraszony i rozbestwiony. Ona jednak nie tylko nie posłuchała, ale śmiała się i przeistaczała w jakieś ohydne, nieuchwytne ciało. Genor jak szalony zaczął ją tłuc pięściami, ona jednak niewzruszenie trwała na swoim miejscu, a on - z czołem oblanym zimnym potem - słyszał jakby wypełzający ze wszystkich kątów chichot... Wstał, poszedł po rozum do głowy.
- Więc ty tak? - wrzasnął. - No, zobaczymy, czy ci nie przejdzie ten śmiech!
Mówiąc to ruszył ku zasłonie, gdy wtem jego spojrzenie zawadziło o klatkę, wiszącą przy oknie. I co widzi? Wśród siemienia i łajna żółty ptaszek nogami sterczy w niebo.
- Do diabła - Genor na to - zawsze go widziałem stojącego na cienkich nóżkach, a teraz nagle leży tu jak kukła i drapie pazurami powietrze!... Cóż to może znaczyć?... Ach, jasne, przecież po prostu bolą go nogi, nic więc dziwnego, że raz chce sobie odpocząć!
Ledwo wymówił te słowa, ogarnęły go smutek i przerażenie, których nie rozumiał, a które wypełzały z głębi jego duszy. Nad głową usłyszał tajemnicze westchnienie. Genor zaczął łkać jak dziecko, nie wiedząc, czemu to robi... Wtem dostrzegł, że piersi kanarka drgają, jakby obłudny ptak wstrzymywał dech... Falowały coraz mocniej, ledwo nie pękły - i nagle mała bestia zakrztusiła się, zachichotała, rozśpiewała w najwyższych rejestrach: ironiczno-okrutnie, niewypowiedzianie szkaradnie. Nogi Genora zdrętwiały, włos mu się zjeżył - a tu kanar wysunął z klatki nogę błyskawicznym ruchem i już pazury utkwiły w oczach Genora, za gałkami ocznymi, a ptak z lwią siłą przyciągnął jego głowę aż do klatki. Potem ptasia głowa oparła się o ziemię, żółte ciałko w ten sposób jakby urosło - straszna chwila - i: dziób go! Monstrualne dzióbsko przepołowiło czaszkę Genora jak pestkę i ryło w jego mózgu niczym świnia w gnoju...
Genor obudził się, siadł i chrząknął. Obmacał sobie czaszkę, na której między zjeżonymi, zrudziałymi kępkami szczeciny krople potu zlewały się w jedną kałużę; przekonawszy się, że nie jest rozłupana, a w czarnym oknie fosworyzują gwiazdy, znów zasnął. Teraz nic mu się już nie śniło, i stało się tak, że słońce oświetliło jego uśpioną twarz... Zmusiło go, żeby się obudził.
Z półsnu wyłaniały się takie oto myśli: "Co będzie dziś na obiad? Ech, i tak to będzie gówno warte! Czyżbym znów musiał żreć te jej pomyje? A, co tam! Skoczyłem z płotu na brzuch zdechłego od dwóch tygodni psa, ten rzygnął, ja tego spróbowałem i, na mą duszę, było to smaczniejsze niż gówno, które ona gotuje... Wtedy jeszcze chodziła... O, kurza dupa! Zupełnie zapomniałem, że ona już od dwóch miesięcy zdycha i ja sam gotuję! Żyłem, jak pan Brouczek, całowicie w przeszłości. Zresztą miałem do tego większe prawo niż on, bo "rzeczywistość empiryczna" nie istnieje; realne są tylko idee i iluzje. Kiedy już ją wreszcie trafi szlag! Wczoraj - cudownie!
Wyskoczył na podłogę, ryczał, a jego psia morda pałała rozkoszą. Wczoraj wieczorem zrobiło jej się tak, że pomyślał: "Jeśli pociągnie do rana, to będzie cud!" Na pewno już zdechła Chwała! Nie może być inaczej! Ile jej nadawał arszeniku, cyjanku - przekręciłoby się na tym z pięćdziesiąt wielorybów - a temu babsku jeszcze mało! Ale kiedyś wreszcie nawet gówno przestanie parować!
Wyskoczył dziarsko na korytarz, ubrany tylko w brudną koszulę. Był to młodzian o niezbyt szlachetnej duszy i odpychającym wyglądzie: twarz miał łudząco podobną do psa albo szczura, nos doszczętnie przeżarty przez raka, a ze stale otwartego, bezzębnego pyska zwisał aż na brodę zielony jęzor, z którego ustawicznie kapała ropa; źródło jej stanowił wrzód u nasady języka - okrągły, wielkości pięciokoronowej monety, zbudowany z gruboziarnistej substancji, wydzielający nieprzerwanie żółtawo-różową, przezroczystą materię, podobną tej, jaka wycieka z uszu niektórych ludzi, a przypomina żelatynę na tortach. Płyn ten ciekł obficie - połowa wydostawała się przez gębę, druga zaś spływała do żołądka. Gdyby Genor był gospodarny, trzymałby pysk zamknięty - nie musiałby wtedy niczego jeść, stając się jakimś organicznym perpetuum mobile. Jego czaszka była tak malutka, że mogła pomieścić ledwie trzy naparstki mózgu. Ręce zwisały mu do kostek. Prawą nogę miał cienką, długą na metr, drugą zaś - normalnej długości, lecz na pół metra szeroką. Brzuch sterczał mu tak olbrzymi, że Genor stojąc prosto widział tylko paznokcie swej dłuższej nogi. Siedzenie nie składało się z dwóch połówek, lecz tworzyło jedną kulę, pośrodku której czerwieniał bezwstydnie odbyt, na dodatek mocno wysunięty, jakby złożony do pocałunku.
Genor człapał powoli korytarzem, zgarbiony i pochylony do przodu, wytrzeszczając kozie oczy: chwilami machał skurczonymi rękami jak pisklak skrzydłami, kiedy karmią go rodzice, i bełkotał: "bl-ll-l", jak czart w teatrze kukiełkowym. Na ścianach czaiła się bledziutka jutrzenka - wielka gwiazda. Przejmujący grozą półmrok, cichy i uciążliwy, panował nie tylko tu, lecz i na zewnątrz. Wszystko wibrowało sennie, paradoksalnie; tajemnicze ciśnienie parło na ziemię, jakby na ten świat naciskało z góry sto innych, szczęśliwszych światów...
Zatrzymał się przed drzwiami sypialni swej kochanki - Geny. Chciwie nasłuchiwał. Było cicho... "Och, zdechła, zdechła! - radował się bezgłośnie. - Wreszcie jestem tutaj panem!" Wtem opanował go straszny, zagadkowy lęk. Za drzwiami rozległ się przeraźliwy odgłos, jakby nakręcanego zegara. Ucichł, lecz znów się odezwał - narastał coraz bardziej, potężniał do szaleństwa...
- Co to jest? - skomlał Genor. - Czyżby jeszcze nie zdechła? A może to ktoś inny? Nie, to ona, charcze... Ale czemu się tak boję?
Wreszcie, automatycznie, nacisnął klamkę. Zamroczył go potworny smród i czerwona słoneczna zorza - mętna, cicha, siedząca na ścianie nad łóżkiem. Rozejrzał się wokoło, ale nie było tu nikogo. Cichutko zbliżył się do łóżka.
Poduszki i podgłówek - okropnie zapaskudzone, pokryte grubą warstwą łajna - powalane były mauerią i innym świństwem w taki sposób, że nie było widać ani kawałka tkaniny. Pośrodku tego plugastwa leżała głowa, jeśli można ją tak nazwać. Miejsca nie pokryte łajnem zarosły wrzodami. Dolna szczęka zgniła. Tylko oczy wskazywały, że to człowiek - postawione były w słup. Nic się nie ruszało, jedynie ze strasznej paszczy wydobywało się stale koszmarne, nieludzkie rzężenie - raz słabsze, raz mocniejsze, jak odgłos walki.
Genor bezmyślnie wytrzeszczał na nią gały... Wstrząsał nim tajemniczy strach przed czymś ukrytym, dopiero nadchodzącym. Słoneczna zorza powoli i cicho lazła po ścianie ku zapaskudzonej twarzy. Rzężenie stawało się jeszcze bardziej buczące i mozolne, ale też jakby bardziej artykułowane - wreszcie rozległy się niesamowite, przytłumione słowa:
- Och, jaka rozkosz! Jaka rozkosz! To światło! Nieskończenie słodkie! Czy to możliwe, żeby na świecie istniało takie szczęście? Taka boska lekkość! To cud, opadło ze mnie całe brzemię. Och, dlaczego dźwigałam je tak długo!
"Acha! Jest w agonii, he, he, he! - domyślił się Genor. - Dopiero teraz zdechnie. Cudownie! Już pewnie myśli o niebie! Panie Boże, bądź dla niej przychylny, tak jak i ja będę, gdy już się tylko stąd wyniesie!"
- Cóż to się ze mną stało? Gdzie jestem? Nie widzę, a przecież czuję wokół siebie nieograniczoną zorzę - widzę już inaczej, nieziemsko! Nie słyszę, a jednak wspaniała symfonia grzmi w mojej duszy, która cała jest muzyką! Nie czuję, a przecież cała moja istota smakuje słodycz - cała stałam się językiem! Nie ma we mnie myśli, przemieniłam się w rozkosz - pełną, czystą rozkosz! O, gdybym stale mogła taka być!...
- Więc ulżyło ci, droga Geno? No, to dobrze, to dobrze! Czułem, że tak będzie. Wyglądasz też znacznie lepiej, zupełnie zdrowo - świeża jak rozkwitający rano pączek róży! Trzeba tylko, żebyś więcej jadła. Przyniosę ci jedzonko, prawda?
- Światło, słodkie światło... Wszędzie lekkie światło, wszędzie!... Ale nie, jednak nie... tam na dole jakbym widziała ciemną plamę. Czy nie jest to plama? Czy to tylko ciśnienie na moją nieskończoną, ulotną rozkosz? Tak... tak... Czuję, że mnie to przyciąga, ściąga niżej... Lekko, ale złowieszczo... Wiąże mnie... Nie chce mnie puścić... To coś wstrętnego, nieczystego!
- Inaczej nie można, droga Geno. Przecież od razu nie możesz być zupełnie zdrowa... Ale do wieczora będziesz jak rybka, tylko musisz się porządnie najeść. Przyniosę ci ciepłe mleczko, zrobię szybko kluski, dobrze je okraszę, żebyś miała piękną kupkę!
- Słodkie światło, chcę umrzeć w tobie! Ale... coś mnie bezwzględnie ściąga na dół... Och, ta wstrętna plama się powiększyła... Chcę od niej odlecieć... Wyżej, wyżej! Boję się! Moje światło staje się takie mętne...
Słowa zmieniły się w rzężenie, coraz bardziej słabnące... Genora znów opanował strach. Charkot wreszcie ustał... Przerażenie narastało - coś czarnego załopotało nad Genorem, wszystko wokół jakby się ścisnęło, przycichło, zasnuło pajęczyną. Słoneczna zorza nad samym łóżkiem rozrosła się, a sparaliżowanemu trwogą Genorowi wydawało się, że przemówiła.
"Kiedy zsunie się na jej głowę, stanie się coś strasznego, nastąpi eksplozja - szepnął w duchu. - A może się na nią zsunąć w każdej chwili..."
I nagle z krzykiem rzucił się do ucieczki i nie ucichł, dopóki nie znalazł się w ogrodzie otaczającym dom.
Przez chwilę ciężko dyszał, a potem spojrzał w okno sypialni. Nie było tam jednak nic podejrzanego; ogród rozbrzmiewał śpiewem ptaków i brzęczeniem much. Słońce zżółkło i pojaśniało, a Genor odetchnął z ulgą:
- Zdaje się, że zwariowałem - powiedział i roześmiał się wesoło. - Po prostu ona zdycha i to wszystko. A może już zdechła... Nie leci tu gdzieś między gałęziami jej dusza? Nie... no, to oczywiste: jej dusza była z gówna, więc zaryje się w ziemię. Ach, wreszcie tego doczekałem - to najwspanialszy dzień mego życia!
I wyjąc z radości, pomaszerował przed siebie, na ile pozwalały mu na to jego pokręcone nogi. Świeży wiaterek unosił jego brudną koszulę i pokazywał śmiejącemu się ptactwu wysunięty odbyt Genora.
Przebył prawie kilometr i znalazł się na końcu ogrodu... Przed jego oczami rozciągały się teraz bujne łąki, lśniące potokami i stawami... Roiło się na nich od różnych zwierząt: stada kóz, owiec, króliki, zające, kury, kaczki... Za łąką wznosiły się pagórki, na których wierzchołku sklepienie niebieskie łączyło się z ziemią. Tam Genor skierował swe kroki, prosto pod słońce.
Łąka miała ponad kilometrową szerokość. Im dalej Genor szedł, tym mniej bujna stawała się trawa, tym większy upał, tym wyraźniej powiększało się słońce. Wreszcie grunt stał się skalisty i zaczął się wznosić... Mimo strasznego żaru młodzieniec wspinał się coraz wyżej i wyżej.
Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie szczyt góry łączył się z firmamentem niebieskim: był z kamienia - twardego jak diament, półprzezroczystego. Słońce, księżyc i gwiazdy - to po prostu otwory w sklepieniu; ponieważ były jasne, można było sądzić, że również krainy za nimi są jasne... Tu można byłoby wygłosić ciekawy wykład o astronomii, meteorologii itd. tej okolicy, oczywiście gdyby nas interesowało opisywanie stroju człowieka, albowiem świat widzialny jest tylko łachmanem ducha - psyche zaś prawdziwą naturą. Każdy, kto jest coś wart, jest psychologiem, a nauki przyrodnicze to eufemizm godny człowieka powierzchownego.
Niewiele szybciej niż ślimak unosiło się sklepienie w górę.
- Ty świnio! - ryczał Genor i kopał je, i rżał, i skakał. - Jestem koniem! Jestem koniem!
Niezliczoną ilość razy próbował rozkopać firmament, lecz zawsze po pierwszych uderzeniach łamała się motyka. Nie było wyjścia z tego okrągłego, wielkości godzinnego marszu - więzienia, na którym spoczywał ciężar wielu tajemniczych światów i w którym czuć było stale smród łajna... Genor był uwięziony.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński
Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nigdy bym nie przypuszczał że może być aż tak ohydne i makabryczne opowiadanie, to co tu znalazłem w tymże utworze nie może być prawdziwe. Jest to rzecz wysoce nieprzyjemna jak również wielce dziwna, doprawdy nie pojmuję tego opowiadania
OdpowiedzUsuń