niedziela, 19 czerwca 2016

Jan Weiss - Apostoł



          Zjawił się w obozie jenieckim pewnego dnia jesieni. Nikt go nie znał, nikt nie wiedział, skąd przybywa. Włóczył się między barakami, przestępował ich progi, a – wypędzony – łomotał w ściany, zaglądał przez okna, prosząc, aby go wpuszczono. A kiedy, widząc go z daleka, zamykano drzwi, stawał pośrodku obozu i zwoływał jeńców. Wywijał kijem i potrząsał puszką, w której znajdowały się kamienie.
          Jego wysoki szkielet, obciągnięty żółtą skórą, kołysał się w zniszczonym szynelu, przecięty w pasie wąskim rzemieniem, na którym wisiała pleciona torba; przy każdym ruchu podzwaniały w niej menażka i łyżka. Na głowie nosił austriacką czapkę. Jej ruda kokarda poruszała się na zwisającym czubie niczym błazeński dzwonek. Długa brudnożółta broda spływała mu aż do pasa, a błękitne oczy błyszczały gorączkowo, jakby wpatrzone w chorobliwy, niespokojny i gwałtowny sen.
          W otwartych wrzodach na jego karku znajdowały się całe gniazda wszy. Tworzyły białawe ruchome plamy na szynelu, wędrując z wolna z fałdy na fałdę. Wszy pełzały także po jego długiej brodzie, po włosach i rzęsach.
          W tych, którzy go widzieli po raz pierwszy i byli trochę mniej od niego zawszeni, budził raczej wstręt niż współczucie. Rzucali weń błotem i kamieniami i przyczepiali mu na plecach kartki z plugawymi napisami i rysunkami.
          Ale gdy zaczynał mówić, wszyscy milkli i otwierali usta, zdziwieni i przerażeni. Wypowiadał słowa przedziwne, w których kryła się siła i prawda, i jeszcze coś innego, coś strasznego, czego bali się domyślać, a co zbliżało się do nich z każdą chwilą.
          - Wiem, że boicie się śmierci! Widzę to w waszych oczach, a z warg waszych i waszych twarzy czytam śmierć. Przyszedłem do was, aby nauczyć was umierania. Przyszedłem ulżyć waszej rozpaczy, abyście nie lękali się śmierci, ale się nią radowali. Tak przywiązaliście się do swojego ciała i wnętrzności swoich, które rzucone będą w dół na pastwę robactwa, iż myślicie wszyscy, że nie ma innego – niż to – życia. A ja przyszedłem, aby przynieść wam wieść o gwieździe Olaliju. To planeta przeznaczona dla niewolników tego padołu. Glinę, która otacza dusze wasze i którą przyjęliście od tej ziemi, ziemi tej oddacie na powrót. Przybierzecie bowiem inną postać, w inną szatę przyodzieją się wasze dusze. I będę mówił wam o innych domach na gwieździe Olaliju, abyście tym łatwiej mogli rozstać się z tą zgniłą planetą.
          Dlatego radzę wam, abyście skończyli już z cierpieniami tego życia. Odrzućcie łachmany waszych ciał, które wiążą was z tym padołem. Uwolnijcie swoje dusze! W nocy módlcie się do gwiazd, albowiem są to stacje w pielgrzymce ku nieskończoności dusz nieśmiertelnych.
          Jego wołania, obietnice i wezwania znalazły w tłumie ufne serca, które się przed nim otwierały. Powstała grupka uczniów, towarzyszących mu w wędrówkach po obozie i chroniących przed gromadą nieżyczliwych.
          Jedni nazywali go prorokiem, inni – szaleńcem.
          - Nowy żywot nam przynosi! – mówili ci pierwsi.
          - Śmierć niesie! – twierdzili drudzy.
          Jeszcze inni znów zwracali się do niego:
          - Kim jesteś? Skąd przybywasz, że w ten sposób do nas przemawiasz?
          A on im odpowiadał:
          - Przyszedłem do was z niepodległej gwiazdy Aliowali, która jest kometą. Od wieków mknie w przestworzach, nie spętana żadnymi prawami powrotu, według własnej woli wyznacza sobie drogę we wszechświecie, omijając rafy innych planet. Należy do gwiazd potężnych, do tych, które ongiś zbuntowały się przeciwko władzy Prasily i same ruszyły w przestrzeń w poszukiwaniu wielkiej przygody. Zamieszkują ją istoty najdoskonalsze, albowiem dusze ich mogą wcielać się w gwiazdy, jakie same sobie wybiorą. Krążąc we wszechświecie, poznały one zagadkę wieczności i odkryły tajemnicę nieskończoności. Są wszechmocne, albowiem są bogami. Aliowali to planeta bogów.
          I ja jestem mieszkańcem gwiazdy Awiowali. I powrócę tam, gdy otrząsnę z siebie tę ohydną, odrażającą materię, w którą wcieliłem się dobrowolnie, aby zbadać najodleglejsze krańce wszechświata.
          Zamilkł nagle, a wszyscy zastanawiali się przez chwilę, czy można dać wiarę jego słowom.
          Potem odezwały się głosy:
          - Jaka, mówisz, jest ta gwiazda, a którą powędrujemy po śmierci?
          - Jakie będzie życie na tej planecie?
          - Jest to gwiazda Olaliju – odparł. – Ogniste słońce, na którym żyć będziemy w ogniu!
          A oni wołali:
          - Czyż można żyć w ogniu i nie spłonąć?
          - Czyżby to było piekło, w którym będziemy się smażyć za nasze grzechy?
          On jakby oczekiwał tego pytania.
          - Głupcy! Czyż któryś z was udusił się powietrzem? Czy ryba może utonąć w morzu? Tak i wy żyć będziecie w ogniu, albowiem ogień będzie waszym ciałem, w które przyobleką się wasze dusze. Ja sam byłem kiedyś istotą ognistą na gwieździe Olaliju, dlatego mogę głosić wam słodką szczęśliwość ognia…
          Nie pozwolili mu skończyć, szemrając:
          - Jakże ci mamy wierzyć, iż żyć będziemy po śmierci? A jeśli nie ma innego życia niż to? Uczyń cud, a my ci wtedy uwierzymy!
          Ci, którzy wyznawali wiarę w jedynego Boga, grozili mu pięściami, wołając:
          - Bluźni przeciwko niebu!
          - Zabijcie fałszywego proroka!
          Inni krzyczeli:
          - Bredzi w gorączce!
          - Niech idzie do szpitala!
          - Uciekł z domu obłąkanych!
          - Strzeżcie się go, śmierć przynosi!
          Jednakże wierni uczniowie, którzy leżeli u jego stóp i całowali skraj jego płaszcza, błagali:
          - Mistrzu! Daj nam śmierć! Naucz nas, jak umrzeć dzisiaj, aby żyć wiecznie na gwiazdach.
          A on kładł im dłonie na głowach, mówiąc:
          - Bliski już czas, kiedy wszyscy pomrzecie. Ja umrę pierwszy, albowiem napiłem się wody z rzeki, która płynie za obozem. Napijcie się wody z owej rzeki, a zapomnicie wkrótce o tym świecie. To rzeka zapomnienia.
          Jednakże ci, którzy nie chcieli umierać, podnieśli przeciwko niemu swoje głosy, pełne grozy i przerażenia:
          - Nie pijcie wody z rzeki zakażonej tyfusem!
          - Zabijcie go, zbrodniarza, nim zarazi cały obóz!
          - Sam jest już chory! Śmierć patrzy mu z oczu!
          Kilka kamieni przeleciało nad jego głową. Uczniowie otoczyli go murem swoich ciał, aby chronić przed ciosami. Potem zawiśli wzrokiem na jego ustach, czekając, aż przemówi, lecz on był tak słaby, że nie mógł utrzymać się na nogach. Położywszy się na suchym trawniku, zamknął oczy, oni zaś okryli go swoimi szynelami i usiedli kręgiem, by nad nim czuwać. Długo leżał bez ruchu, z twarzą zwróconą ku gasnącemu niebu, na którym rozbłyskiwały pierwsze gwiazdy. Ci, którzy byli najbliżej, patrzyli na jego oczy. Czy śpi? Ale on nie spał. Jego błękitne oczy były szeroko otwarte, ciemne jak niebo i jak niebo pełne gwiazd. A usta poruszały się w ledwie dosłyszalnym szepcie. Wszyscy skupili się wokół niego, przybliżając głowy do jego twarzy i nasłuchując jego słów.
          A on szeptał:
          - Byłem motylem na gwieździe Kololala. Nasze skrzydła były ogromne niczym żagle statku i zdolne były przemawiać kolorami, tak jak wy mówicie posługując się słowem. Były to tęcze o tysiącu barw, spośród których znacie tylko siedem. Cały wasz świat złożony jest z siedmiu kolorów, albowiem wasza ziemia jest najuboższą ze wszystkich planet… Na planecie Zolalawa żyją istoty niczym opalizujące obłoczki i porozumiewają się za pomocą zapachów… Widzicię tę gwiazdę, która płonie to szkarłatnie, to znów błękitnie, i gaśnie, by znowu zapłonąć? To sygnały gwiazdy Malilali, wzywającej pomocy. W dawnych czasach podbili ją mieszkańcy korsarskiej planety Mawalajoli, którzy wystrzeliwują się jak pociski, ponieważ kończyny ich tworzą ogromne spirale. A ta zielona gwiazda, tuż obok, to Rolakojala. Tam byłem śpiewającym kwiatem. Łagodny powiew snuje się nad dzwoniącymi wodami, które są lżejsze niż nic…
          Na planecie Lalajaka byłem krwawiącym kryształem, dźwięczącym w harmonii z innymi i łkającym z żądzy poznania tajemnicy wszechświata. Mieszkańcy gwiazdy Wikolajala więksi są niż szczyty gór pokryte wiecznym śniegiem. Od początku swojego świata budują wieżę, by dosięgnąć własnego słońca, które jest największe we wszechświecie. I ja także byłem budowniczym wieży, przejętym niezmierną tęsknotą za słońcem.
          Na dnie planety Kawalajala, w słodkiej płynności skroplonego eteru, mieszkałem w latającej muszli przejrzystej, nic nie wiedząc o innych światach. Na gwieździe Wolalijala wznoszą się wysoko – aż pod niebo – cienkie łodygi. Z każdej z nich wyrastają dwie istoty, których całe życie to nieustanny orgazm miłosny…
          Mógłbym wam jeszcze wiele opowiedzieć… ale nie mam już sił. Nadszedł czas powrotu na moją gwiazdę. Przyniosę tam wieść o tej planecie… jej mieszkańcy pożerają się nawzajem… o człowieku, najdrapieżniejszej bestii, drapieżniku nad drapieżnikami… Byłem… także… człowiekiem…
          Szeptał nadal, ale nie były to już słowa, ale cichy bezbarwny szelest zamierających warg. I gwiazdy w jego oczach gasły z wolna; usta drgnęły po raz ostatni. W końcu w ramionach wiernych uczniów zostało tylko jego ciało, cuchnące, zgniłe, pełne ropy. Ze zgrozą wpatrywali się w jego twarz: milczącą, zagadkową, z otwartymi ku gwiazdom ustami…
          - Odszedł na swoją gwiazdę – mówili jego uczniowie, ale jeden z niewiernych podszedł do nieruchomego ciała, rozchylił płaszcz i rozdarł koszulę. Pierś zmarłego usiana była drobnymi plamami: tak kwitnie na ludzkim ciele tyfus.
          - Bredził w durowej malignie – oświadczył niewierny; jednakże wierni kręcili głowami:
          - Jego ciało umarło, dusza uleciała na gwiazdy.
          - Nauczył nas, jak mamy umierać.
          Pochowali go przy blasku gwiazd, w tym miejscu, w którym umarł. Potem rozeszli się do swoich baraków, nie bojąc się już rzeki, która wypływała z bagien i pełzała płytko wśród trzcin koło obozu.
          - Kto napije się, umrze!
          Wszyscy wiedzieli o tym, teraz jednak nie był to zakaz, ale słodka obietnica śmierci.
          Ziarno zagłady rychło przyjęło się w ich krwi i wzeszło ognistoczerwonymi kwiatami na ich piersiach. Z mózgów wystrzelały płomienie szaleńczych snów i gorączkowe zjawy ognistych gwiazd ścierały się ze sobą w dzikiej walce. Pożar rozszerzał się: niewidzialne iskry przeskakiwały z ciała na ciało, z baraku na barak…
          I podczas gdy ciała dogorywały tu, na tym padole, dusze ich ulatywały na gwiazdę Olaliju, aby przyoblec się na nowy żywot w płomienną szatę: w ogień.


Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz