Czwarta to była już noc, jak usnąć
nie mogąc i myśli wszelakie skupiając na wierszu „Mnich”, leżałem na mym łożu. Sen
nie nadchodził, choć się od myśli strasznych odwrócić starałem. Była blisko
północ, przeraźliwa jakaś idea zaprzątała moje myśli, a obraz ją ukazujący, i w
mym „Mnichu” wykorzystany, ustawicznie pojawiał się przed oczami duszy mojej.
Słabością zmorzony, usnąłem wreszcie i sen straszny wnet mi się przyśnił, a dla
jego dziwności tu go zapisuję. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykłą mocą
poetycką się odznacza, ale też i poetycką wartością. Oto mój sen:
Pośród rozległej równiny wysoko w niebo
strzelał szczyt, na którego wierzchołku, na ostrej skale, prześwietny i bogaty
wznosił się klasztor, na sposób gotycki stawiany, na drugim zaś zboczu bielała
maleńka kapliczka, murem cmentarnym otoczona. Było przed południem, słońce
upalne wysyłało promienie, gdy wstępowałem na szczyt, spoglądając na leżącą w
dole krainę. Wszedłszy na górę, do klasztoru, spotykam spieszącego mi na
spotkanie mnicha, który natychmiast – jakbyśmy się dawno znali – tak oto do
mnie przemawia:
- W odpowiedniej chwili przychodzisz,
albowiem dnia dzisiejszego obudzą się z martwych bracia tego klasztoru i spytać
ci ich będzie wolno o wszystko, co już tak dawno poznać chciałeś.
A wtem blask jakiś zapłonął w duszy
mojej, jakbym dawno już słyszał o klasztorze tym, bo wiadome mi było, co teraz
dziać się będzie. A więc tak: zakonni bracia klasztoru mieli w swych murach
rozległą komnatę, do której kto z mnichów tamtejszych po pewnych obrzędach
wstąpił, kamieniał, jakby oddawał ducha, ale co roku tego samego dnia znów
ożywał, a po skonaniu dnia na nowo zamieniał się w kamień i dziać się tak miało
aż do skończenia świata.
Zdążam za prowadzącym mnie mnichem;
wstępuję do sieni poprzedzającej rzeczoną komnatę. Wokół ścian stoi kilku
martwych zakonników, ręce na piersiach złożone mających, młodych i starych.
Blade twarze w śmiertelnych skrzywione grymasach. Pytam mego przewodnika, czy
tym także dane będzie powrócić do życia, on zaś tak oto mi rzecze:
- Nie, ci nie ożyją! Albowiem raz w
roku wolno jest w komnacie tej zamkniętym, gdy powrócą do życia, wyjść z sali, a
potem do niej powrócić albo nie. Którzy zaś nie wrócą do komnaty, lecz w sieni
pozostaną, umrą i nie ożyją więcej, a po roku pogrzebani zostają. Tym tutaj
uprzykrzył się jednodniowy żywot w całym roku i wolą raczej spać snem
nieprzespanym. Gdy słońce stać będzie pośrodku swej drogi, pogrzebani zostaną
na cmentarzu, który widziałeś koło małej kapliczki. Teraz wszak wstąp w wielką
komnatę!
Gdy to powiedział, drzwi komnaty
otwarły się przed nami. Przez zasłonięte okna mdłe światło wpadało do wysokiej
i ozdobnej sali gotyckiej niepospolitej wielkości. Niezliczona ilość mnichów w
komnacie tej stała, a każdy w takiej pozycji, w jakiej go śmierć dotknęła.
Jeden z ręką wyciągniętą, jakby coś właśnie opowiadał, obok drugi, mający w
tegoż wpatrzone martwe oczy, jakby pilnie słuchał przemowy jego. Trzeci martwy
pochylał się ku ziemi, coś z niej unosząc, czwarty ze złożonymi rękoma modlić
się zdawał, i tak dalej. Mnich przewodnik zwrócił się ku mnie z taką nauką i
przestrogą:
- Pośród stojących mnichów biegać
nieustannie musisz i w biegu rozliczne zapytania im czynić. Jeśli zaś w biegu
ustaniesz, pomrą oni znowu i nie ożyją aż do pogrzebu na zawsze zmarłych braci
swoich. Ty zaś nie możesz dłużej z nimi obcować niźli jedną godzinę, jeśli nie
chcesz, sam żywy, przez cały rok pozostać z tymi martwymi.
Wpadłem więc do komnaty i biegając,
rozliczne pytania im stawiałem, a oni jęli się poruszać jak cienie nie
dotykające ziemi, jakby pod naporem wzburzonego moim biegiem powietrza, i
tajemniczym szeptem odpowiedzi udzielali. Wszak odpowiedzi te po większej
części zapomniałem, reszty zaś nie chcę tu zapisywać, albowiem zbyt straszne
były i jeśli to możliwe, o nich też pamiętać bym nie chciał. Zanim godzina
przeszła, z otwartej wybiegłem komnaty i z przerażeniem przemierzywszy sień, na
skraju zbocza się zatrzymałem, nad głęboko w dole leżącą krainą. Oczy moje, odwykłe
od światła, jakby porażone ogromnym blaskiem południowego słońca, obficie łzy
roniły i nie potrafiłem dobrze wokół siebie niczego rozpoznać, a serce moje
boleść straszliwa ściskała.
Po czasie nadeszło południe, obeschły
oczy moje i znów się pokrzepiłem. Głucho brzmiały klasztorne dzwony, a smutne
śpiewy towarzyszących pogrzebowi mnichów niosły się do uszu moich. Obejrzawszy
się, ujrzałem przemierzający klasztorną bramę orszak na zawsze pomarłych braci.
Przeogromny smutek i niewysłowiony żal serce me przepełniły, gdym oto zobaczył,
jak żywi mnisi nieśli swych martwych braci, a ci, co dziś z martwych się
obudzili, takoż szli w tym pochodzie. Zwróciłem ponownie oczy na leżącą w dole
rozkoszną, kwitnącą krainę. W oddali okalały ją błękitno szare góry jako fale
nocnego morza, a czarne obłoki sypały gęsty deszcz na rozkwitłe śród szczytów
niwy. Nade mną jasno świeciło słońce, cała ziemia jakby się uśmiechała, wonny i
słodki zapach zasiewów niósł się aż tutaj, a dobiegający z dołu świergot
ptactwa lasów i gajów wplatał się w smutne śpiewy mnichów. Wydawało mi się,
jakby i szare góry, i gęsty deszcz szeptały z oddali: „My, jasne, szlachetne,
unosimy czoła i nigdy nie zginiemy; my zrosimy kwiat więdnący, aby nie usechł,
a zakwitł znowu i woń cudowną rozsiewał!” – „My wszak spać będziemy snem wiecznym”
– rozbrzmiewał wokół jakby chichot martwych mnichów.
Niezliczone masy zmartwychwstałych
mnichów zewsząd się wyłaniały, a ja na cmentarz kroczyłem, aby zobaczyć groby
na zawsze pomarłych braci. Lecz darmo schodzę na stronę, chcąc wyminąć
spieszący tłum, bo z martwych powstałe cienie za mną podążają; przeskakuję na
drugą stronę – i tu też do mnie cienie podchodzą; cofam się, a cienie i tu za
mną ciągną. Lecz jeden z nich tak oto rzecze:
- Daremnie od nas uciekasz, albowiem
powietrze za tobą płynące porywa nas z sobą. Zostań w miejscu, a najlżejszy
wietrzyk zdmuchnie nas po zboczu góry.
I uczyniłem tak: stanąłem, a mnisi
odpłynęli po zboczu, chcąc ścieżką zejść na dół, wielu zaś rzuciło się ze skały
górującej nad okolicą. W niemej tęsknocie ich płonący wzrok sięgał za ciemne
wierzchołki, lecz nadciągający ze wszystkich stron wiatr powstrzymywał ich
stale na klasztornym wzgórzu.
Zachodziło słońce, zbliżał się
wieczór późny, woń siana i święta cisza rozpościerały się nad krainą szeroką.
Kończył się dzień życia przebudzonych mnichów i wiatr zapędzał ich, bezwolnych,
do sieni strasznej. Wielu niepewnych, załamujących ręce, na progu sieni stało;
niektórzy chichocząc ruszyli ku komnacie rozległej; inni zaś łkając, ze
złożonymi na piersiach rękoma, zatrzymali się pod ścianami sieni. I zatrzasnęły
się wrota izb obu.
Płacząc, schodziłem z góry. I nie
uleczy się boleść serca mego, póki nie usnę pod rozłożystymi korzeniami dębu.
Przełożył
Andrzej S. Jagodziński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz