środa, 22 czerwca 2016

Karel Hynek Mácha - Sen



          Czwarta to była już noc, jak usnąć nie mogąc i myśli wszelakie skupiając na wierszu „Mnich”, leżałem na mym łożu. Sen nie nadchodził, choć się od myśli strasznych odwrócić starałem. Była blisko północ, przeraźliwa jakaś idea zaprzątała moje myśli, a obraz ją ukazujący, i w mym „Mnichu” wykorzystany, ustawicznie pojawiał się przed oczami duszy mojej. Słabością zmorzony, usnąłem wreszcie i sen straszny wnet mi się przyśnił, a dla jego dziwności tu go zapisuję. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykłą mocą poetycką się odznacza, ale też i poetycką wartością. Oto mój sen:
          Pośród rozległej równiny wysoko w niebo strzelał szczyt, na którego wierzchołku, na ostrej skale, prześwietny i bogaty wznosił się klasztor, na sposób gotycki stawiany, na drugim zaś zboczu bielała maleńka kapliczka, murem cmentarnym otoczona. Było przed południem, słońce upalne wysyłało promienie, gdy wstępowałem na szczyt, spoglądając na leżącą w dole krainę. Wszedłszy na górę, do klasztoru, spotykam spieszącego mi na spotkanie mnicha, który natychmiast – jakbyśmy się dawno znali – tak oto do mnie przemawia:
          - W odpowiedniej chwili przychodzisz, albowiem dnia dzisiejszego obudzą się z martwych bracia tego klasztoru i spytać ci ich będzie wolno o wszystko, co już tak dawno poznać chciałeś.
          A wtem blask jakiś zapłonął w duszy mojej, jakbym dawno już słyszał o klasztorze tym, bo wiadome mi było, co teraz dziać się będzie. A więc tak: zakonni bracia klasztoru mieli w swych murach rozległą komnatę, do której kto z mnichów tamtejszych po pewnych obrzędach wstąpił, kamieniał, jakby oddawał ducha, ale co roku tego samego dnia znów ożywał, a po skonaniu dnia na nowo zamieniał się w kamień i dziać się tak miało aż do skończenia świata.
          Zdążam za prowadzącym mnie mnichem; wstępuję do sieni poprzedzającej rzeczoną komnatę. Wokół ścian stoi kilku martwych zakonników, ręce na piersiach złożone mających, młodych i starych. Blade twarze w śmiertelnych skrzywione grymasach. Pytam mego przewodnika, czy tym także dane będzie powrócić do życia, on zaś tak oto mi rzecze:
          - Nie, ci nie ożyją! Albowiem raz w roku wolno jest w komnacie tej zamkniętym, gdy powrócą do życia, wyjść z sali, a potem do niej powrócić albo nie. Którzy zaś nie wrócą do komnaty, lecz w sieni pozostaną, umrą i nie ożyją więcej, a po roku pogrzebani zostają. Tym tutaj uprzykrzył się jednodniowy żywot w całym roku i wolą raczej spać snem nieprzespanym. Gdy słońce stać będzie pośrodku swej drogi, pogrzebani zostaną na cmentarzu, który widziałeś koło małej kapliczki. Teraz wszak wstąp w wielką komnatę!
          Gdy to powiedział, drzwi komnaty otwarły się przed nami. Przez zasłonięte okna mdłe światło wpadało do wysokiej i ozdobnej sali gotyckiej niepospolitej wielkości. Niezliczona ilość mnichów w komnacie tej stała, a każdy w takiej pozycji, w jakiej go śmierć dotknęła. Jeden z ręką wyciągniętą, jakby coś właśnie opowiadał, obok drugi, mający w tegoż wpatrzone martwe oczy, jakby pilnie słuchał przemowy jego. Trzeci martwy pochylał się ku ziemi, coś z niej unosząc, czwarty ze złożonymi rękoma modlić się zdawał, i tak dalej. Mnich przewodnik zwrócił się ku mnie z taką nauką i przestrogą:
          - Pośród stojących mnichów biegać nieustannie musisz i w biegu rozliczne zapytania im czynić. Jeśli zaś w biegu ustaniesz, pomrą oni znowu i nie ożyją aż do pogrzebu na zawsze zmarłych braci swoich. Ty zaś nie możesz dłużej z nimi obcować niźli jedną godzinę, jeśli nie chcesz, sam żywy, przez cały rok pozostać z tymi martwymi.
          Wpadłem więc do komnaty i biegając, rozliczne pytania im stawiałem, a oni jęli się poruszać jak cienie nie dotykające ziemi, jakby pod naporem wzburzonego moim biegiem powietrza, i tajemniczym szeptem odpowiedzi udzielali. Wszak odpowiedzi te po większej części zapomniałem, reszty zaś nie chcę tu zapisywać, albowiem zbyt straszne były i jeśli to możliwe, o nich też pamiętać bym nie chciał. Zanim godzina przeszła, z otwartej wybiegłem komnaty i z przerażeniem przemierzywszy sień, na skraju zbocza się zatrzymałem, nad głęboko w dole leżącą krainą. Oczy moje, odwykłe od światła, jakby porażone ogromnym blaskiem południowego słońca, obficie łzy roniły i nie potrafiłem dobrze wokół siebie niczego rozpoznać, a serce moje boleść straszliwa ściskała.
          Po czasie nadeszło południe, obeschły oczy moje i znów się pokrzepiłem. Głucho brzmiały klasztorne dzwony, a smutne śpiewy towarzyszących pogrzebowi mnichów niosły się do uszu moich. Obejrzawszy się, ujrzałem przemierzający klasztorną bramę orszak na zawsze pomarłych braci. Przeogromny smutek i niewysłowiony żal serce me przepełniły, gdym oto zobaczył, jak żywi mnisi nieśli swych martwych braci, a ci, co dziś z martwych się obudzili, takoż szli w tym pochodzie. Zwróciłem ponownie oczy na leżącą w dole rozkoszną, kwitnącą krainę. W oddali okalały ją błękitno szare góry jako fale nocnego morza, a czarne obłoki sypały gęsty deszcz na rozkwitłe śród szczytów niwy. Nade mną jasno świeciło słońce, cała ziemia jakby się uśmiechała, wonny i słodki zapach zasiewów niósł się aż tutaj, a dobiegający z dołu świergot ptactwa lasów i gajów wplatał się w smutne śpiewy mnichów. Wydawało mi się, jakby i szare góry, i gęsty deszcz szeptały z oddali: „My, jasne, szlachetne, unosimy czoła i nigdy nie zginiemy; my zrosimy kwiat więdnący, aby nie usechł, a zakwitł znowu i woń cudowną rozsiewał!” – „My wszak spać będziemy snem wiecznym” – rozbrzmiewał wokół jakby chichot martwych mnichów.
          Niezliczone masy zmartwychwstałych mnichów zewsząd się wyłaniały, a ja na cmentarz kroczyłem, aby zobaczyć groby na zawsze pomarłych braci. Lecz darmo schodzę na stronę, chcąc wyminąć spieszący tłum, bo z martwych powstałe cienie za mną podążają; przeskakuję na drugą stronę – i tu też do mnie cienie podchodzą; cofam się, a cienie i tu za mną ciągną. Lecz jeden z nich tak oto rzecze:
          - Daremnie od nas uciekasz, albowiem powietrze za tobą płynące porywa nas z sobą. Zostań w miejscu, a najlżejszy wietrzyk zdmuchnie nas po zboczu góry.
          I uczyniłem tak: stanąłem, a mnisi odpłynęli po zboczu, chcąc ścieżką zejść na dół, wielu zaś rzuciło się ze skały górującej nad okolicą. W niemej tęsknocie ich płonący wzrok sięgał za ciemne wierzchołki, lecz nadciągający ze wszystkich stron wiatr powstrzymywał ich stale na klasztornym wzgórzu.
          Zachodziło słońce, zbliżał się wieczór późny, woń siana i święta cisza rozpościerały się nad krainą szeroką. Kończył się dzień życia przebudzonych mnichów i wiatr zapędzał ich, bezwolnych, do sieni strasznej. Wielu niepewnych, załamujących ręce, na progu sieni stało; niektórzy chichocząc ruszyli ku komnacie rozległej; inni zaś łkając, ze złożonymi na piersiach rękoma, zatrzymali się pod ścianami sieni. I zatrzasnęły się wrota izb obu.
          Płacząc, schodziłem z góry. I nie uleczy się boleść serca mego, póki nie usnę pod rozłożystymi korzeniami dębu.


Przełożył Andrzej S. Jagodziński


Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz