niedziela, 23 października 2016

Jakub Deml - Metamorfoza



          Domi sum in amore tuo

          Oto nareszcie jestem sam z Tobą, o Ukochana, i choć wydaje się, że mnie obejmujesz i całujesz, między mną a Tobą stoi potęga Śmierci, a miłość nasza jest wolna, bo pełna podziwu i szacunku. Od tej chwili dzieciństwa, gdy moja dusza otwarła się na sens życia, widziałem Ciebie w proroczym świetle mego czuwania i moich snów, a cierpiałem tylko wtedy, kiedy zdawało mi się, że jesteś jeszcze zbyt daleko. Aby uratować duszę i ciało od zepsucia, radowałaś mnie zagadkami i przypowieściami. Najpierw ukazałaś mi piękno kwiatów i błękitu. Potem objawiłaś tajemnicę gwiazd, wód i leśnych drzew. Potem dzięki Twej łasce pojąłem, że oddalenie i bliskość to jedno, i że wszystkie rzeczy, widzialne i niewidzialne, stworzone zostały przez słowo. A kiedy raz było mi tęskno za Tobą, od zachodu przyleciało tak ogromne stado śpiewających ptaków, że nie było miejsca na drzewach wszystkich gajów i ogrodów, więc siadały spokojnie na moich rękach i ramionach, a ich spojrzenie było tak głębokie i słodkie, że bliski byłem omdlenia. Szedłem tam, dokąd mnie przyzywały. A potem wszystkie stworzenia zniknęły i umilkły wszelkie głosy, ja zaś znalazłem się w wielkiej ciszy i w srebrnym świetle wspaniałego ogrodu. O, Siostro, jestem mężczyzną, na jaką drogę, do jakich czasów przeznaczone są nogi moje! Zapamiętałem ten ogród i to światło, i wszelkie ich tajemnice, a potem widziałem nową ziemię i nowe niebiosa tak, jak powiedziałaś przed chwilą: „Wierzę, że Bóg istnieje w ogniu i blasku słońca!” Ja już dobrze wiedziałem, że Ty żyjesz, ale jeszcze wtedy stale się przede mną skrywałaś. Potem przyszłaś w Swej trzeciej postaci – słabiutka, blada i mądra. Wtedy siedziałem w najodleglejszej celi wielkiego, samotnego i opuszczonego klasztoru. Poza mną nie było tam zakonnika. I przyszłaś powiedzieć mi, abym nawet o północy nie zapominał o Tobie, że ciemność jest marą, a zagłada ziemi – kłamstwem. Po latach, abym nie zboczył z drogi chwały, przybrałaś po raz drugi postać męża i pokazałaś mi obraz, na którym dwunastu Apostołów stało wokół pustego grobu Marii Panny. Jeden z tych Apostołów przeraził mnie swą postacią, bowiem na jego twarzy odbijały się wszystkie tajemnice i wszelkie brzemiona mego rodzinnego kraju, i było mi go bardzo żal, jakbym znał go już od dawna i jakbym towarzyszył mu na wszystkich jego drogach. I nagle zrozumiałem, że ten jedyny ze wszystkich Dwunastu nie będzie umęczony fizycznie, bo jego myśl jest znacznie potężniejsza niż jego słowo, więc łatwiej będzie zgładzić owych jedenastu niż tego jednego, gardzącego nie tylko torturami, ale i całą administracją świata – nie aby ją znieważyć czy ominąć, lecz dlatego, że miał to już za sobą. Byłem całkowicie pewny, że to postać mej matki, lecz ten, który stał obok mnie, rzekł: „Oto postać twoja!...”
-A po latach, kiedy już dawno byłem na wygnaniu i w więzieniu, a miasto cieszyło się z mej śmierci, tak bliskiej, otwarły się okute wrota celi i weszłaś Ty – w czarnej szacie, z twarzą do połowy ukrytą pod czarną maską. Lecz Twoje oczy? Poznałem od razu, że są to oczy mej Matki, mego Mistrza i mej Siostry, którzy razem byli już w wieczności, i choć do tej chwili cierpienie moje widziałem tak wielkim, że pomieszczenie, w którym przyszło mi przebywać, wydawało się niewystarczające nawet dla mego ciała, to przecież Twe spojrzenie było tak brzemienne wolnością, tak promieniujące miłością i tak bliskie urokiem, że padłem do Twych kolan, aby Ci dziękować. Uśmiech Twych oczu ogarnął i Twe usta, które nie były przysłonięte, tak jak wiązka promieni słonecznych spoczywa na odległym polu zboża.
          To był sen, a kiedy się zbudziłem – nie było więzienia, nie było wygnania, nie było Miasta.
          Lecz to było proroctwo. Albowiem po czasie, kiedy zacząłem w siebie wątpić, kiedy myślałem, że nikt nie odziedziczy mego królestwa – przyszłaś naprawdę i właśnie tak, jak zobaczyłem Cię w owym śnie. A potem radośnie się rozstaliśmy.
         Lecz w drodze, którą przemierzam samotnie przez niegościnne obce kraje, zobaczyłem w lustrze wody swój obraz, a ponieważ byłem zamyślony, nawet nie wiem, skąd mi przyszło do głowy, abym popatrzył na swe odbicie. Stale zadumany, długo patrzyłem w wodę, pochylony nad powierzchnią, lecz nagle powróciła mi cała świadomość i stałem osłupiały: w tym naturalnym zwierciadle dostrzegłem Twoje oblicze. I dopiero od tej chwili stało się dla mnie jasne, że jestem Ciebie godzien.


Przełożył Andrzej S. Jagodziński


Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz