Dies
formabuntur et nemo in eis
O wiele lepiej jest całą mocą swego
serca pokłonić się objawionej religii niż ziemi. Tobie, owszem, któryś jest
szczęśliwy mając wszystko, czego tylko zapragniesz, nie przyjdzie nawet do
głowy, że to samo prawo natury i ziemi, które do ciebie uśmiecha się
dobrodziejstwem radości i spokoju, dla innego stanowi źródło nieuleczalnego
smutku i cierpienia. Życiowym problemem staje się to, czym ów smutek i
cierpienie wytłumaczyć wówczas, gdy człowiek pokornie przyznaje, że sam
zawinił. Bo mimo tego, co uczynił sobie lub innym, przecież jeszcze żyje,
widać, że nadal ma jakiś udział w życiu, a więc także jakieś zadanie. Człowiek,
któremu na przykład odjęto nogi albo który narodził się kaleką, albo który ma
bardzo szpetne oblicze, albo człowiek niezwykle stary, albo skazany na karę i
hańbę, albo człowiek, którego nieszczęście skazało na samotność w klasztorze
czy pustelni – i tacy i im podobni ludzie w oczach świata są mniej wartościowi,
a nawet zupełnie bezwartościowi. Co o nich myśli świat, jest sprawą drugorzędną,
lecz co oni sami mają myśleć o sobie? Ilu będzie wśród nich tak wzniosłych i
mądrych, aby nawet życie ziemskie dawało im wystarczającą pociechę? Dzięki
fizycznemu doskonaleniu, prawom obywatelskim, naukom i tym podobnym rzeczom –
można zaradzić wielu występkom i nieprawościom, lecz nie da się wyleczyć zła
głębokiego, pierwotnego, a człowiek ze wszystkich zrozpaczonych stworzeń jest
istotą najbardziej tajemniczą – co dziwniejsze zwłaszcza w obecnych czasach,
które szczycą się swym wysokim wykształceniem. Pomimo że mówi się o
wszechmogącej prasie, poważnych wykładach i wielkiej roli literatury, każdy by
was dziś wyśmiał, gdybyście powiedzieli, że jedynym zdrojem życia i sprawcą
losu jest słowo. Mówcie sobie, co chcecie: żaden z was nie wiedział i nie
czynił, nim wcześniej nie usłyszał. Prawo to obowiązuje w całym życiu
człowieka, lecz tylko ci, którzy stracili już wszelką nadzieję w naprawę tego
świata i cierpią w milczeniu, coraz mocniej prawo to przeczuwają, a w swym
smutku pojmują też, że przecież nie była im odebrana wolna wola; ponieważ we
własnym mniemaniu nic już ich nie czeka w przyszłości czy, właściwie, ponieważ
są przygnębieni dalszą walką o życie – którego dżungla wydaje im się, zapewne
słusznie, zbyt niebezpieczna i nieprzenikniona – powracają wspomnieniami do
swej młodości, aby choć znaleźć jakieś wytłumaczenie własnego losu, pierwotne
źródła tego czy innego cierpienia, jakąś pociechę dla swej wielkiej tęsknoty. I
właśnie na tej drodze dociekania uczą się doceniać wielką wartość rzeczy
najdrobniejszych; każda błahostka w życiu ma dla nich wagę epokowego odkrycia,
tak jak dla geologa cenny jest choćby najmniejszy odłamek skały, odprysk kości
czy odcisk skorupy, i jeśli ktokolwiek jest w stanie zrozumieć słowo Boże –
przypowieści o ziarnie gorczycy, o zagubionej drachmie albo o pierwszeństwie
biednych i maluczkich w Królestwie Bożym – są to przede wszystkim oni. Bardziej
niż inni cierpią nad pohańbieniem słowa w dziennikarstwie, przez ludowych
mówców na trybunach i na ambonach, a oprócz innych tajemnic poznają również tę,
że człowiek nie może odejść od siebie, choćby nie wiem jak kochał, czy nie wiem
jak nienawidził, tak jak drzewo nie może wyjść ze swej kory albo żółw ze swej
skorupy, więc jakże by to było niedorzeczne i występne, gdyby ktoś za pomocą
szyderstwa czy kar chciał go obiektywizować. Boży Posłańcy, apostołowie
ludzkości, znający tę tajemnicę dzięki pełniejszemu oświeceniu, nigdy nie
odbierali narodom tego, co im właściwe, nigdy nie popełniali gwałtu. Kto
świadomie czy nieświadomie ignoruje to prawo – czy to w sobie, czy to w
rodzinie bądź w społeczeństwie – traci wszystko. Należy szanować też i swe sny,
choć tu także trzeba wiedzieć, że nie ma dla nich powszechnego prawa, jedynie o
tyle, o ile w ogóle człowiek podobny jest do człowieka, co jednak dla
jednostki, dla jej osobowości jest tak samo bezwartościowe jak statystyka i dowody
per analogiam. W sprawach naszego
własnego losu nikt nie udzieli nam rady po to, aby nam pomóc. I jeśli dalej
opowiadam tu swój sen, czynię to tylko dlatego, abyście go szukali i znaleźli w
tym, co do tej pory powiedziałem, pamiętając, że w zasadzie nie ma różnicy
między naszymi snami a naszym życiem, bowiem w nas samych nie istnieją takie
bariery, jak między człowiekiem a człowiekiem.
Przybyłem do domu z obczyzny. Wtedy
nasza rodzina mieszkała jeszcze w budynku gminnym, największym w całej okolicy.
W prawym skrzydle znajdowała się oberża, w lewym – nasz sklep. Od frontu ten
długi dom był parterowy, ale z tyłu miał jeszcze pięterko, ponieważ podwórze za
budynkiem – również wspólne – było położone niżej. Tamże znajdowały się
pomieszczenia gospodarcze: komórki, chlewy, szopa będąca równocześnie jatką,
lodownia, stodoła, kręgielnia, a jeszcze niżej rozciągał się wielki ogród
dochodzący aż do potoku. Ponieważ była noc i sklep już dawno zamknięto,
wszedłem do domu przez sień oberży, która była otwarta, ale zaledwie
przekroczyłem próg sieni i wszedłem do naszej kuchni, poznałem natychmiast, że
stało się coś strasznego, a stanie się coś jeszcze straszniejszego. Wprawdzie
przeczuwałem to już, kiedy nadchodziłem z daleka, od strony kościoła, ale nie
chciałem się przed sobą przyznać do tego, co już nieomylnie wiedziałem i co
było tak oczywiste, bo w całym miasteczku nie świeciło się ani jedno okienko,
nie zaszczekał ani jeden pies. Moje rodzinne strony przywitały mnie tak głuchą
ciszą, a dokoła panowały takie ślepe ciemności, że zapomniałem zupełnie, skąd
przyszedłem i bałem się uwierzyć w to, gdzie jestem. Uświadomiłem sobie nagle,
że wszystko i na wieki jest stracone. Nie tylko moje dzieciństwo i młodość, nie
tylko wszystkie me nadzieje, nie tylko wszyscy moi bliscy i pozostali ludzie,
ale i zwierzęta, które powierzyły mi tyle tajemnic radosnych i wspaniałych, ale
i trawa, i kwiaty, i drzewa, i potoki, i studzienki, i głazy – wszystko to, co
tak bardzo umiłowałem, bo tyle mi dało.
Gdy tylko otworzyłem drzwi sieni –
śmiało mogę stwierdzić, że trafiłem do domu na pamięć – zobaczyłem mego ojca,
który spieszył z kuchni do izby, nawet na mnie nie spojrzawszy, tak jak biegnie
człowiek, w którego domu wybucha pożar albo którego ściga śmierć. W naszym domu
było siedmioro drzwi i w chwili, gdy wszedłem, wszystkie same na raz się
otwarły; w jednych zniknął ojciec tak drżący na całym ciele, jakby porywał go
przeciąg mroku. W taki sam sposób zniknęli też moi bracia, a ja byłem
całkowicie pewny, że żaden z nich nie powróci. Wszystko to wydarzyło się w
jednej chwili. Nie wiem już, czy to ja zamknąłem drzwi (troje drzwi, które
wiodły z kuchni), czy też zamknęły się same, dość że wszystkie były zamknięte,
a ja znalazłem się w kuchni sam ze swą wątłą, chorą siostrą. Zawsze była
milcząca i tak bardzo mnie kochała. Na stoliku stała lampa, która oświetlała nasze
twarze. Co mi mówiła ta jej szczupła, blada twarz! Jakież to posłanie od mej nieboszczki
matki, jakież proroctwo mego własnego losu! Oboje natychmiast wszystko to
pojęliśmy, że choć moja i jej miłość wystawiona została na straszną próbę, to
jeszcze gorsze nas czekały; nie powiedzieliśmy sobie ani słówka, lecz
przystąpiwszy do niej, która siedziała na stołku przy lampie, objąłem jej
dziecięce ciało, aby pokazać, jak bardzo jest mi droga, i aby ją osłaniać.
Nigdy przedtem tego nie czyniłem, przynajmniej w taki sposób, dlatego że nawet
w myślach nie potrafiłem wyobrazić sobie jej martwej, a także dlatego że nigdy
nie czułem się godzien takiego wyznania miłości, albowiem surowość – jaka
rządziła mą duszą – nawet najbłahsze moje błędy uwidoczniała zawsze w tak
nieskończonych rozmiarach, że gdy czasem zdarzyło mi się zwierzyć ze swej
radości, natychmiast dusza moja była tak upokorzona i w taki sposób wyklęta, że
później już każdą radość sam niszczyłem w zarodku.
Lecz tym razem byliśmy już na zawsze
sami, i oboje o tym dobrze wiedzieliśmy, a więc ani ja nie bałem się jawnie
objąć mej siostry, ani ona nie bała się przyjąć oznak mojej czułości. Było to
wszak po raz ostatni. Oboje wiedzieliśmy, że to ostatni raz. Cóż mogłem
uczynić? W drzwiach wiodących z kuchni do przeciwległych izb nie było zamków. Mogłem
wprawdzie przekręcić zamek w drzwiach prowadzących do sieni, lecz bałem się
nawet na krok oddalić od siostry. Bałem się, by w tym czasie nie zniknęła, jak
pozostali. Dlatego przy niej zostałem. Aż nagle zewnętrzne drzwi bez
najmniejszego hałasu otwarły się na oścież. W progu stanął nadprzyrodzenie wysoki,
silny, osmalony, czarny mężczyzna. Nie przemówił, a ja wiedziałem, że i później
nie powie ani słowa. Jest jak uosobienie bezruchu, co strasznie kontrastuje z
ogromem jego postaci. Ma ogniście lodowate oczy. Siostrzyczka opuszcza ręce;
nie można powiedzieć, że wysuwa się z mych objęć, nie czyni tego dobrowolnie.
Ani ja, ani ona nie potrafimy się odezwać. Te ogniście lodowate oczy wpatrują
się w nas nieruchomo. Wtem niespodziewanie siostra wznosi się nad ziemię –
zmieniona, leciutka, biała jak hostia – i gdyby dzięki tajemnej mocy nie
zatrzymała się w miejscu (bo punkt ciężkości ciała stanowi serce), uniósłby ją
przeciąg, który – choć nie było go słychać – kierował się od ślepej ściany do
ginącego w mroku korytarza. Co się stanie, gdy lampa się dopali? Siostrzyczka
jest jak czysta kanwa, rozpięta na pochylonej ramie. Jest podobna do
papierowego latawca, o który walczą dwie moce: wichura i moja ręka. Obie siły
są jednakowo potężne i siostrzyczka nie może opaść. Znieruchomiała w ukośnej
pozycji jak na niewidzialnym, wiszącym łożu, drżąc leciutko jak w magnetycznym
transie, zesztywniała. Blada i zesztywniała. Myślę, że jej oczy mnie widzą.
Jest jak biały kwiat, który kielichem zaczepił o brzeg łagodnej rzeki, lecz
fale od spodu ustawicznie podmywają jego łodygę…
Wszystkie drzwi w domu są znów
otwarte na oścież i dopiero teraz czuje się przeciąg, ale nie jest to podmuch
wiatru, tylko podmuch wiecznego mroku. Po strasznym gościu o lodowatych oczach
nie zostało ani śladu. Nawet nie wiem, w jaki sposób zniknął. W ostatniej
desperackiej nadziei (albowiem przyszły strach, choćby najgorszy, przynosi ulgę
teraźniejszemu) wychodzę na korytarz. Z lewej i prawej strony ciężkie,
dwuskrzydłowe drzwi otwarte na oścież: z lewej strony na drogę, którą siłą
przyzwyczajenia jeszcze rozpoznaję, z prawej strony – na podwórko, do którego
prowadzi dwanaście kamiennych schodków. Nieruchoma cisza. Z wnętrza korytarza,
całkiem mimowolnie, spojrzałem w niebo. Tam także nie było nic. Zobaczyłem i
pojąłem, że i tam życie zginęło. Jestem sam – jedyne żywe stworzenie na tej
ziemi, nad którą już nigdy nie wzejdzie słońce, nigdy nie rozbłyśnie gwiazda,
nigdy nie odezwie się źródełko, owad, ptak, zwierzę, człowiek! To, co aż do tej
chwili było ostatnią mą pociechą – mowa – również stało się zbyteczne. I płacz,
i krok, i w ogóle każdy przejaw życia – wszystko straciło sens. Nie rozumiani
przez współczesnych genialni twórcy piękna mieli choć tę nadzieję, że zrozumie
ich przyszłość, lecz jaka jest moja przyszłość, skoro drżę, a w chwilę później
widzę, że zadrżałem i chcę się za to zawstydzić, lecz wnet uświadamiam sobie,
że byłbym się wstydził tego, iż chciałem się zawstydzić, albowiem wszystko to
jest teraz po prostu bez znaczenia! I jakkolwiek moja ludzka – myślę, że od
urodzenia bojaźliwa – natura musi teraz wszelkimi zmysłami ciała i ducha
odczuwać wszechobecność strachu, to przecież i strach stracił całkiem swój
sens; ba, właśnie strach musiałby mi teraz wydać się śmieszny, gdyby także
śmieszność nie stała się absurdem i gdyby jakikolwiek absurd nie był nowym
nonsensem. Dlatego nawet mnie nie zaskoczyło, tym mniej przeraziło, kiedy tam,
na dole, pod samymi schodami, mignęła wychudła, zgarbiona, opatulona postać i
zniknęła za rogiem. Była ciemniejsza niż noc, ponieważ w nocy ją zobaczyłem i
choć nawet nie mogła mówić, ni tym bardziej mieć jakieś złe czy dobre zamiary,
albowiem zło już się dokonało, a dobro było martwe, to jednak przecież w tej
chwili poznałem, że się roześmiała i że podąża za tym, co na świecie nazywało
się „tajemną zbrodnią”. Lecz nie był to śmiech według normalnych pojęć,
ponieważ jedynym, choć zupełnie wystarczającym jego atrybutem, był ów pośpiech,
owo zgarbienie i zniknięcie. I jakby mnie był oświecił czarny grom, pojąłem
bowiem, że to j e d n a z o w
y c h m a r t w y c h i s t o t, które po ostatnim zachodzie słońca
opanowały świat. Inną taką postać ujrzałem po drugiej stronie korytarza:
siedziała na progu z głową opuszczoną na kolana, jakby drzemiąc…
U w a g a
k o ń c o w a. Wrócę do tego, co
mówiłem na początku i co dopiero teraz będzie zrozumiałe, gdy powiem otwarcie i
po długim namyśle, że ten sen:
1.
nie jest igraszką fantazji,
2.
jest tylko c z ę ś c i ą
mego życia.
Rozmyślałem o jego pochodzeniu przez
kilka lat – od 1909 aż do 1914 roku – zastanawiałem się i analizowałem, aż z
całkowitą pewnością stwierdziłem, że jego narodziny datują się z okresu, kiedy byłem
jeszcze mały i kiedy nie brakowało mi niczego ani do fizycznego, ani do
duchowego szczęścia. Naszemu sąsiadowi – temu oberżyście – umarło dziecko.
Oberżysta powiedział potem, i ktoś nam to powtórzył, że w noc przed śmiercią,
dokładnie o dwunastej, rozległo się w ich izbie (tej, do której wchodziło się
wprost z sieni) silne uderzenie. Pękł stół. O świcie ich dziecko zmarło. O
północy pękł stół i ktoś jakby przeszedł przez izbę. Słowa te głęboko zapadły w
mą dziecięcą duszę i rosły tam, karmione przez miejsca, które znałem (i nie
tylko miejsca), a kiedy dojrzały na tyle, że mogły żyć samodzielnie – zrodziły się
jako sen. Lecz sen ów ma dokładnie takie samo prawo do życia, co jakakolwiek
istota w bólu zrodzona, a ponieważ dzięki niemu poznałem swój własny charakter,
nie zataiłem nawet przed nim jego pochodzenia i w okresie, gdy było mi
najgorzej i gdy, nawet jeśli na to nie zasługiwałem, to choć potrzebowałem
weselszego towarzystwa, chodziłem i rozmawiałem z tym snem, a on kiedyś mnie
zatrzymał (na drodze wiodącej z Jinošova do Velkej Biteši) w taki sposób, że zwrócony był na północny
zachód i powiedział:
- Gdybym był tylko
twoim snem, zaprawdę smutny byłby ze mnie towarzysz, lecz ja jestem także twoim
Prorokiem.
Przełożył Andrzej S. Jagodziński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz