Oto co śniło mi
się pewnej nocy:
W szaleńczej półprzytomności kroczył
uparcie wciąż naprzód, oczekując gorączkowo, że wreszcie osiągnie kres. Szedł
lata, wieki, tysiąclecia, wieczność – i nieustannie rozpościerała się przed nim
niezmierzona równina.
Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nim
człowiek trzymający w ręku tyczkę.
- Stać! Tu czas się kończy! –
wykrzyknął.
- A co znajduje się za nim? – zaśmiał
się Odon, przeskakując ponad tyczką.
I natychmiast pochwyciło go coś
strasznego i czarnego i z szaloną szybkością unosiło w bezprzestrzenną otchłań.
„Wir wieczności, to znaczy: niczego” –
pomyślał i stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, stwierdził, że nadal
unoszony jest naprzód, ale tak słodko i łagodnie niczym w ramionach kochającej
sylfidy; mrok zniknął, kruche morze barw uśmiechało się przed nim, zbliżało się
prędko, żarzyło się coraz gwałtowniej – w końcu zaś ogarnęło go bez reszty.
Znalazł się w królestwie chmur:
ognistych, zdumiewających niewysłowionym bogactwem niewidzianych kolorów.
Wznosiły się wokół niego, nad nim, pod nim – niczym góry, a on niby strzała
leciał poprzez ich ciszę, umierając z rozkoszy, czując niebiańską, pozazmysłową
woń; wszakże nie miał ciała: istniał tylko dlatego, że czuł ją i umierał pod
jej wpływem.
A kraina chmur stawała się coraz to
cudowniejsza… A może to nie były chmury? Nie, to było coś transcendentnego –
ożywiona duszą materia, ekstaza! Inny, zupełnie inny świat – ach, jakże znany –
ach, jakże nieznany! I stawał się coraz czarowniejszy; krajobrazy, konstelacje,
miasta, ludzie, nimfy – wszystko to wyrastało zeń i natychmiast znikało za
lecącym; niespodziewane, a przecież tak znane rzeczy rodziły się zeń
nieustannie – wszystko objęte cudownym, rozkosznym blaskiem, blaskiem umarłego
i zrodzonego ponownie źródła wszelkiej poezji, piękna i słodyczy.
„Przekroczywszy granice czasu
znalazłem się na powrót w przeszłości – pojął w końcu. – Zaręczyłem się
wreszcie z samym sobą i w ten sposób osiągnąłem niebo…”
Ach, ledwie zdążył to pomyśleć, poczuł
pod sobą coś twardego, coraz twardszego; czuł, że odzyskuje ciało, a czarowny
świat gwałtownie znika: jedne chmury przemieniły się w ziemskie łańcuchy gór,
inne znów rozpływały się, aż w końcu niczym strzępy mgieł snuły się po zboczach
wzgórz pokrytych jesiennym listowiem…
Krajobraz jednak wydawał mu się tak
znajomy… Szedł naprzód i wszystko stawało się coraz bardziej znane;
przewidywał, co mu się ukaże i – niby na zaklęcie – rzeczy te pojawiały się
istotnie. A przecież między nim a nimi leżała zasłona nieprzenikniona dla jego
największych choćby, najbardziej szalonych pragnień – coś ostatecznego,
najważniejszego, niezwykle prostego, czego jednak trudno się domyślić:
obchodził bowiem górę.
„A teraz wyjdę na rozległą równinę,
pośród której wznosi się wielki zamek” – wyłoniło się z pamięci mgliste
wspomnienie.
I stało się. Wszedł do zamku; we śnie zdawało
mu się, że ma do tego prawo. Zamek był opustoszały. Kroczył, budząc echo w na
wpół mrocznych korytarzach – i nagle za którymiś drzwiami usłyszał stłumiony
płacz kobiecy, dziwny jak głos szklanego dzwonka, przypominający niemal śmiech
diabelski, straszny. Krew w nim zastygła – i naraz wybuchnęło zeń coś jak
okrzyk:
- Eterno!
Wyłamał drzwi i ujrzał ją: na sofie
zwijało się znane, wężowe, promienne ciało – zalśniła boska twarz, ramiona
rozpostarły się – ale natychmiast zamknęły na powrót.
Runął ku niej. Rzuciła się do ucieczki. Biegł za nią poprzez szereg
komnat, odległość między nimi stale wzrastała – w końcu zniknęła mu z oczu,
słyszał tylko odgłos jej stóp i – śmiech…
Ściemniło się wyraźnie, przedziwny cień
zstępował tu z góry, Odona ogarnęło przerażenie, przywołujące zło.
Znalazł się w ostatnim pokoju –
nigdzie wyjścia! Rozejrzał się wokół – i nagle ją zobaczył: leżała w kącie.
Rzucił się ku niej, ale nim się jeszcze podniosła – o, zgrozo!
Czy kiedykolwiek w życiu widział coś
tak strasznego jak jej twarz w tej chwili?
Nadal była nieomal piękna – ale tak
odrażająco, tak wstrętnie, że żaden malarz nie przedstawiłby tak nawet
najpiękniejszej zjawy, gdyż nie starczyłoby mu wyobraźni. Coś straszliwie
śliskiego, lubieżnego, pochlebczego, zepsutego aż do szpiku łączyło się w niej
z niepojętą nienawiścią i złością w całość niewymownie obmierzłą i ohydną.
Straszydło to objęło go za szyję i całowało z potwornym chichotem.
Rozpoczęła się walka. Stało się
niemal ciemno. Na wpół oszalały uwolnił się w końcu i rzucił do ucieczki drogą,
którą tu przyszedł… Wtedy zastąpił mu w drzwiach drogę bezkształtny jak noc,
czarny cień, a straszydło chwyciło go od tyłu i powaliło na ziemię…
Obudził się. Chociaż natychmiast
zrozumiał, że to tylko sen, przez dłuższy czas nie mógł się poruszyć, jedynie
myśli nie ubywało: jakby cudem zgromadziły się w duszy, która w ciągu pół
minuty przebyła piekło, niezdolna – tak jak ciało – oprzeć się owemu
pesymizmowi, z jakim budzimy się nieraz nocą.
Sen zasnuł swoim czarnym cieniem
Eternę na jawie – rzeczywiście wydawała się Odonowi śnieżną dziewicą,
straszydłem, co przyniesie mu zgubę.
- Jestem w mocy szatana! – jęknął. – Całą
moją istotę ogarnęła straszliwa namiętność; nic jej nie pomoże, sam połączyłem
się ze swoim niszczycielem i nic już nie powstrzyma mojego upadku w
najstraszliwszą metafizyczną otchłań.
Zataczając się, podszedł do okna i
otworzył je.
Wschód lśnił ostrą, przeraźliwą
bielą; zdawało mu się, że lada chwila musi go od dołu zrumienić brzask. W
królewskim osamotnieniu lśniła na niebie jutrzenka, magicznie cicha i
przyjazna, diamentowa – wścibskie spojrzenie słońca, co okrężną drogą chce się
dowiedzieć, jak wygląda ziemia w nocy. Góry, teraz w trupiej bladości
groźniejsze niż kiedy indziej, budziły się srogo na widnokresie. Z czarnego
jeszcze łona powietrza odezwały się nieśmiało głosy dwóch ptaków. Szepczący
nikle różowy powiew przyniósł od wschodu tajemnicze wieści. Wszystko to
rozświetliło nocną duszę Odona – ale natychmiast sposępniało od jej cieni.
Rozpaczliwy ból ścisnął serce
młodzieńca.
- Ach, jakże ułudne jest wszystko!
Natura tak jak kobieta! Natura jest kobietą, albowiem kobieta jest tylko
symbolem. Teraz to pojmuję! Jak ułudne i kłamliwe jest wszystko! Jakże
straszne! A ułudne jest wszystko tylko dlatego, żeby mogło objawić swoją
niszczycielską moc! Wszędzie otwiera się przepaść, w niej zaś czyha
nieprzeczuwana udręka! Wszystko miażdży i dusi! O naturo, o świecie – jesteście
niczym ukochana moja Eterna. Ach, jakże się to skończy? Obojętne! O Boże, Boże,
wszystko sprawia mi ból i budzi wstręt – pragnę tylko spokoju, spokoju, tylko
spokoju!
Przełożył
Andrzej Czcibor-Piotrowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz