wtorek, 27 grudnia 2016

Ladislav Klíma - Sen



             Oto co śniło mi się pewnej nocy:
          W szaleńczej półprzytomności kroczył uparcie wciąż naprzód, oczekując gorączkowo, że wreszcie osiągnie kres. Szedł lata, wieki, tysiąclecia, wieczność – i nieustannie rozpościerała się przed nim niezmierzona równina.
            Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nim człowiek trzymający w  ręku tyczkę.
            - Stać! Tu czas się kończy! – wykrzyknął.
            - A co znajduje się za nim? – zaśmiał się Odon, przeskakując ponad tyczką.
          I natychmiast pochwyciło go coś strasznego i czarnego i z szaloną szybkością unosiło w bezprzestrzenną otchłań.
          „Wir wieczności, to znaczy: niczego” – pomyślał i stracił przytomność.
          Gdy ją odzyskał, stwierdził, że nadal unoszony jest naprzód, ale tak słodko i łagodnie niczym w ramionach kochającej sylfidy; mrok zniknął, kruche morze barw uśmiechało się przed nim, zbliżało się prędko, żarzyło się coraz gwałtowniej – w końcu zaś ogarnęło go bez reszty.
          Znalazł się w królestwie chmur: ognistych, zdumiewających niewysłowionym bogactwem niewidzianych kolorów. Wznosiły się wokół niego, nad nim, pod nim – niczym góry, a on niby strzała leciał poprzez ich ciszę, umierając z rozkoszy, czując niebiańską, pozazmysłową woń; wszakże nie miał ciała: istniał tylko dlatego, że czuł ją i umierał pod jej wpływem.
          A kraina chmur stawała się coraz to cudowniejsza… A może to nie były chmury? Nie, to było coś transcendentnego – ożywiona duszą materia, ekstaza! Inny, zupełnie inny świat – ach, jakże znany – ach, jakże nieznany! I stawał się coraz czarowniejszy; krajobrazy, konstelacje, miasta, ludzie, nimfy – wszystko to wyrastało zeń i natychmiast znikało za lecącym; niespodziewane, a przecież tak znane rzeczy rodziły się zeń nieustannie – wszystko objęte cudownym, rozkosznym blaskiem, blaskiem umarłego i zrodzonego ponownie źródła wszelkiej poezji, piękna i słodyczy.
          „Przekroczywszy granice czasu znalazłem się na powrót w przeszłości – pojął w końcu. – Zaręczyłem się wreszcie z samym sobą i w ten sposób osiągnąłem niebo…”
          Ach, ledwie zdążył to pomyśleć, poczuł pod sobą coś twardego, coraz twardszego; czuł, że odzyskuje ciało, a czarowny świat gwałtownie znika: jedne chmury przemieniły się w ziemskie łańcuchy gór, inne znów rozpływały się, aż w końcu niczym strzępy mgieł snuły się po zboczach wzgórz pokrytych jesiennym listowiem…
          Krajobraz jednak wydawał mu się tak znajomy… Szedł naprzód i wszystko stawało się coraz bardziej znane; przewidywał, co mu się ukaże i – niby na zaklęcie – rzeczy te pojawiały się istotnie. A przecież między nim a nimi leżała zasłona nieprzenikniona dla jego największych choćby, najbardziej szalonych pragnień – coś ostatecznego, najważniejszego, niezwykle prostego, czego jednak trudno się domyślić: obchodził bowiem górę.
          „A teraz wyjdę na rozległą równinę, pośród której wznosi się wielki zamek” – wyłoniło się z pamięci mgliste wspomnienie.
          I stało się. Wszedł do zamku; we śnie zdawało mu się, że ma do tego prawo. Zamek był opustoszały. Kroczył, budząc echo w na wpół mrocznych korytarzach – i nagle za którymiś drzwiami usłyszał stłumiony płacz kobiecy, dziwny jak głos szklanego dzwonka, przypominający niemal śmiech diabelski, straszny. Krew w nim zastygła – i naraz wybuchnęło zeń coś jak okrzyk:
          - Eterno!
          Wyłamał drzwi i ujrzał ją: na sofie zwijało się znane, wężowe, promienne ciało – zalśniła boska twarz, ramiona rozpostarły się – ale natychmiast zamknęły na powrót.
          Runął ku niej. Rzuciła się do ucieczki. Biegł za nią poprzez szereg komnat, odległość między nimi stale wzrastała – w końcu zniknęła mu z oczu, słyszał tylko odgłos jej stóp i – śmiech…
          Ściemniło się wyraźnie, przedziwny cień zstępował tu z góry, Odona ogarnęło przerażenie, przywołujące zło.
          Znalazł się w ostatnim pokoju – nigdzie wyjścia! Rozejrzał się wokół – i nagle ją zobaczył: leżała w kącie. Rzucił się ku niej, ale nim się jeszcze podniosła – o, zgrozo!
          Czy kiedykolwiek w życiu widział coś tak strasznego jak jej twarz w tej chwili?
        Nadal była nieomal piękna – ale tak odrażająco, tak wstrętnie, że żaden malarz nie przedstawiłby tak nawet najpiękniejszej zjawy, gdyż nie starczyłoby mu wyobraźni. Coś straszliwie śliskiego, lubieżnego, pochlebczego, zepsutego aż do szpiku łączyło się w niej z niepojętą nienawiścią i złością w całość niewymownie obmierzłą i ohydną. Straszydło to objęło go za szyję i całowało z potwornym chichotem.
            Rozpoczęła się walka. Stało się niemal ciemno. Na wpół oszalały uwolnił się w końcu i rzucił do ucieczki drogą, którą tu przyszedł… Wtedy zastąpił mu w drzwiach drogę bezkształtny jak noc, czarny cień, a straszydło chwyciło go od tyłu i powaliło na ziemię…
            Obudził się. Chociaż natychmiast zrozumiał, że to tylko sen, przez dłuższy czas nie mógł się poruszyć, jedynie myśli nie ubywało: jakby cudem zgromadziły się w duszy, która w ciągu pół minuty przebyła piekło, niezdolna – tak jak ciało – oprzeć się owemu pesymizmowi, z jakim budzimy się nieraz nocą.
            Sen zasnuł swoim czarnym cieniem Eternę na jawie – rzeczywiście wydawała się Odonowi śnieżną dziewicą, straszydłem, co przyniesie mu zgubę.
            - Jestem w mocy szatana! – jęknął. – Całą moją istotę ogarnęła straszliwa namiętność; nic jej nie pomoże, sam połączyłem się ze swoim niszczycielem i nic już nie powstrzyma mojego upadku w najstraszliwszą metafizyczną otchłań.
              Zataczając się, podszedł do okna i otworzył je.
          Wschód lśnił ostrą, przeraźliwą bielą; zdawało mu się, że lada chwila musi go od dołu zrumienić brzask. W królewskim osamotnieniu lśniła na niebie jutrzenka, magicznie cicha i przyjazna, diamentowa – wścibskie spojrzenie słońca, co okrężną drogą chce się dowiedzieć, jak wygląda ziemia w nocy. Góry, teraz w trupiej bladości groźniejsze niż kiedy indziej, budziły się srogo na widnokresie. Z czarnego jeszcze łona powietrza odezwały się nieśmiało głosy dwóch ptaków. Szepczący nikle różowy powiew przyniósł od wschodu tajemnicze wieści. Wszystko to rozświetliło nocną duszę Odona – ale natychmiast sposępniało od jej cieni.
             Rozpaczliwy ból ścisnął serce młodzieńca.
          - Ach, jakże ułudne jest wszystko! Natura tak jak kobieta! Natura jest kobietą, albowiem kobieta jest tylko symbolem. Teraz to pojmuję! Jak ułudne i kłamliwe jest wszystko! Jakże straszne! A ułudne jest wszystko tylko dlatego, żeby mogło objawić swoją niszczycielską moc! Wszędzie otwiera się przepaść, w niej zaś czyha nieprzeczuwana udręka! Wszystko miażdży i dusi! O naturo, o świecie – jesteście niczym ukochana moja Eterna. Ach, jakże się to skończy? Obojętne! O Boże, Boże, wszystko sprawia mi ból i budzi wstręt – pragnę tylko spokoju, spokoju, tylko spokoju!


Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski


Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz