W dniu poprzedzającym tę noc nie
wydarzyło się nic szczególnego. Wszystko zaczęło się z wieczora.
O dziewiętnastej siedziałem w sali
restauracyjnej hotelu „Pod Srebrnym Słońcem” w mieście powiatowym I. Popijałem
tam już od czternastej, czekając na pociąg, który o dwudziestej trzydzieści
powiózłby mnie do E., miasta wojewódzkiego, gdzie mam wybornie prosperujący
skład bławatny oraz nową czteropiętrową kamienicę. Za mną, gwarząc wesoło,
siedziało kilku wieśniaków. Jeden snuł akurat opowieść, jak to zdybał na polu
złodzieja. W zasadzie nie słuchałem go, nagle wszak przeszyły me uszy te oto
słowa:
- I obszedłem ja pięć pól.
Mają w sobie one doprawdy coś
groteskowego, trudno się w nich dopatrzyć grozy. A jednak przez moment zdjęło
mnie przerażenie, bliżej nie określone, lecz na tyle silne, by zapowiedzieć coś
niewyobrażalnie straszliwego. Sądzę zresztą w głębi swej kupieckiej, nie
znającej się na tych sprawach duszy, że śmieszność i groza to siostry, awers i
rewers jednej i tej samej rzeczy, że korzenie wszelkiej grozy tkwią w misterium
komizmu i odwrotnie, że w istocie swej śmieszna jest tylko groza, tylko strach;
że świat to bezdenna, feeryczna, przerażająca groteska.
Rychło o tym zapomniałem. Kwadrans
później wyszedłem na podwórze. Wracając, staję, w gwiazdy się zapatrzywszy…
Wtem najwyraźniej coś zasyczało mi do ucha:
- I obszedłem ja pięć pól.
Nogi się pode mną ugięły, straciłem
przytomność.
To, co nastąpiło potem, rysuje się w
mych wspomnieniach co najwyżej mętnie i fragmentarycznie. Wiem raptem tyle, że
wnet podniosłem się i chwiejnym krokiem powróciłem do sali. Żem jeszcze pił tam
jakieś pół godziny, po czym omnibusem dojechałem na stację. Że cały ten czas
byłem niczym w półśnie, że o słowach tychże niemal zapomniałem, a mimo to
chwilami rozpalały się we mnie wątłe, wątlutkie, a jednak niepokojące wielce
płomyki grozy. W pociągu zniknęły: zapadłem w częściowy letarg. Pamiętam
jeszcze, że w domu ucałowałem żonę, po czym wtuliłem się w poduszki. I że
zasypiając posłyszałem skądś z kąta przeraźliwy jęk – mój własny głos wszak nie
wydobywający się z moich ust…
Kiedy sen ten się zaczął – nie wiem.
Och, czyż dane mi to będzie kiedy wiedzieć?
Przemierzałem niewymownie posępną,
pagórkowatą, miejscami zalesioną okolicę. Gęste chmury okrywały ją niczym
ciemnożółta nagrobna płyta. Takich jeszczem nigdy nie widział. Późna jesień.
Śmierć, wszędzie śmierć… Połamane, brązowiejące, mokre trawy chyliły się w
błoto. Trupy suchych kępek, galwanizowane przez wietrzyk, szeptały swe sny
pośmiertne. Dogorywające wolno chryzantemy prosiły żółte niebo o rychłą śmierć.
Trupia woń biła z grobowej gleby pól.
Żółta groza kroczyła ze mną,
wzmagając się coraz bardziej. Wszystko napawało mnie lękiem; wszystko, na co
spojrzałem, tajemniczo mnie odstręczało. „Biedaku, biedaku! – mówiły do mnie trawy
i grudy ziemi, lasy i chmury. – Czegóż tu jeszcze wypatrujesz? Widzisz, że
wszystko cię ze swego wnętrza usuwa i gdzieś w nieznane kieruje, ty zaś nie
rozumiesz, że nie ma już tu dla ciebie miejsca? Śmierć tkwi w tobie, nic jej
nie przepędzi!”
Spodziewałem się, że lada chwila zjawi się
to straszne, najstraszniejsze. I zjawiło się! Z lasu, jakieś sześćset kroków z
boku wyszedł mężczyzna, zdążając powoli w moją stronę. Natychmiast zrozumiałem,
że on jest właśnie tym straszliwym i ogarnięty dzikim przerażeniem, rzuciłem
się do ucieczki. Zmęczony, stanąłem wreszcie i obejrzałem się. On zaś, krocząc
wciąż wolno, był coraz bliżej, już tylko paręset kroków ode mnie. Uciekałem
dalej, od czasu do czasu oglądając się – on, nie przyspieszając kroku, był
coraz bliżej, już tylko trzysta kroków za mną. „Wszystko stracone!” –
zaszlochałem, czując, że chwila jeszcze, a opadnę z sił. Wtem, okrążywszy
wzgórek, widzę o dwieście pięćdziesiąt kroków przed sobą budynek z szyldem
„Gospoda”. „Jestem uratowany – załkałem – dotrę tam przed nim, nie dogoni mnie
już, a między poczciwymi ludźmi zjawa straci swą nade mną moc!”. Znowu puściłem
się biegiem. Prześladowca zniknął z mych oczu, zasłonięty przez wzgórek.
Dobiegam do celu, idę wzdłuż gęstego żywopłotu okalającego ogródek. Nagle
wyszedł zeń – on. Stanął mi na drodze. Twarz miał zupełnie pospolitą, ubrany w
wytarte brązowe barchanowe odzienie w czarną kratę. Uniósł splecione dłonie aż
na wysokość oblicza i kręcąc kciukiem młynka, powiedział powoli i jowialnie:
- Obszedłem ja pięć pól.
Eksplozja przerażenia, przed którym
nie masz ratunku.
Przedziwne śnieżnobiałe światło.
Mały, elegancki pokój, a w nim ja na batystowych poduszkach. Sączy się tu
kryształowy, tajemniczy blask przedpołudniowego słońca – ani chybi jest wczesne
przedpołudnie. Wszystko jakieś otwarte, próżne, dudniące, turkoczące, wonne.
Jakbym był we wnętrzu bezmiernej szklanej kuli, topniejącej w pachnącą gałkę
lodów waniliowych. A przecież, co ze wszystkiego znamienne najbardziej, nawet
największy poeta nie potrafiłby tego określić, a co dopiero ja, nędzny kupiec,
Mateusz Lebermayer!
Leżałem długo i było mi cudownie.
Zapomniałem o wszystkim, co wydarzyło się wcześniej. Czułem wprawdzie, że to w
duszy mej śpi i że nietrudno byłoby rozniecić, lecz nie warto było. Przeszłość
zdała mi się lekkim i błahym snem. Wreszcie jednak zadałem sobie pytanie:
Gdzież ja jestem? I co to wszystko znaczy?
Zoczywszy parę detali, wyrozumowałem,
że leżę w pokoju hotelowym. Dzwonię. Za chwilę wchodzi z ukłonem kelner.
Przestraszyłem się go zrazu, skojarzył mi się bowiem z maszkarą, aczkolwiek
było to ładne, rumiane chłopię w bezbłędnie skrojonym fraku z delikatnego
lodenu.
- Człowieku, gdzie ja jestem? –
zagadnąłem energicznie.
- W naszym hotelu „Pod Srebrnym
Słońcem”, wielmożny panie.
- „Pod Srebrnym Słońcem”? – Zaświtało
mi dość jasne, choć dziwne, wspomnienie. – Skąd się tu wziąłem? Przecież…
przecież… aha! Przecież wczorajszego dnia pojechałem do E. i spałem w domu,
przy żonie!
- To się musiało wielmożnemu panu przyśnić.
Pozwoliliśmy sobie wielmożnego pana ułożyć w pokoju, po tym jak upadł pan na
podwórzu i leżał bez ducha. Widać było – elegancki jegomość, pewnikiem zapłaci.
- Na podwórzu, powiadasz… aha!
Zemdlałem tam, bo… – Zdjęło mnie uczucie grozy. – Obszedłem pięć pól…
- Żadnych pięciu pól wielmożny pan
nie obchodził. Z lokalu do klozetu na podwórzu będzie ze trzydzieści kroków,
jakie tam pole!
- To czemu, człeku, mnie tam ścięło,
hę?! – krzyknąłem niemal gniewnie.
- Bo, za pozwoleniem, dwadzieścia
pięć pilznerów i osiem śliwowic to nie przelewki.
- Co ty mi tu… Toć wiem, ordynusie,
żem sam wstał i jeszczem przez godzinę pił w lokalu.
- Ordynus, wielmożny panie, to nie
ja, może kto inny… Ja zawsze jestem trzeźwy! Sam podniosłem wielmożnego pana i
razem z innymi po schodach tutaj wtaszczyłem. Co to była za droga, wielmożny
pan waży pewnie ze dwa cetnary, za to się chyba coś należy… Ledwieśmy
wielmożnego pana ułożyli, wnet zaczął chrapać!
- Czyżby mi się to wszystko
przyśniło? To w nocy też…? Jezus Maria, nie trzeba mi o tym myśleć. Znaczy się,
tak to było… No, chwała Bogu, że nie gorzej… Teraz dopiero jestem na jawie.
Ale, ale – czy to może być jawa? Nigdy tak mi się nic nie jawiło… Nie, ja ciągle
śnię.
- Wielmożny panie, słowo honoru, że
nie!
- Co mi tam twoje słowo honoru, skoro
jesteś tylko w moim śnie! Powiedz no, poganinie, widziałeś już kiedy takie
światło? Takie szkliste, głębokie, wonne niczym lody?
- Światło jak co dzień. A choćbym był
i poganin, to przynajmniej trzymam się na nogach. Kiedy człowiek tak się
uraczy, to i na drugi dzień podwójnie wszystko widzi.
- Ach… to chyba z tego… Tak, inaczej
być nie może… Ale jakież to dziwne, straszne…
- Mam przynieść kawy? Dobrze zrobi na
żołądek, a potem i umysł lepszy będzie…
- Przynieś. I zostaw mnie samego!
Wyszedł. Wspomnienia kotłowały się w
mej duszy. Jednego tylko w nich unikałem. Ale daremny trud. Nagle wyłonił się z
nich mężczyzna w brązowym surducie w czarną kratę i, kręcąc kciukiem młynka,
rzekł flegmatycznie: „Obszedłem ja pięć pól”. I ma nieszczęsna świadomość,
niczym obuchem uderzona, zniknęła na powrót.
I znów tenże sam pokój. Ale słoneczna
poświata zmętniała, aczkolwiek płonąca gwiazda dzienna stała niemal w zenicie.
Zmętniała i moja świadomość, zobojętniała i jakby stępiała. Nie przypominałem
sobie niczego, o niczym też nie myślałem, jak zwierzę interesując się tylko
teraźniejszością i otaczającymi mnie przedmiotami: sprawdzałem materię
pościeli, zasłon, dywanów, oglądałem zastawę w kredensie. W końcu umyłem się i
przyodziałem. Zaobserwowałem przy tym rzeczy wielce zajmujące – dla przykładu
patrzę, a tu z opuszków palców wyrastają mi łodyżki, a na nich huśtają się
główki dzieci. Nie zaintrygowało mnie to, uznałem, że wszystko jest w porządku.
Pomyśli kto może, żem zwariował lub też że miałem halucynacje? Wolnego!
W domu panowała straszliwa cisza i
tylko niekiedy z ulicy dobiegały kroki – jakoś dziwnie, głucho, niczym w środku
nocy. „Pójdę na spacer – podjąłem nagłą decyzję. Precz z tego domu, który jest
przyczyną całego mego nieszczęścia. Powietrze wnet mnie uzdrowi. Powinienem
przedtem zapłacić – ale nie zapłacę! Właśnie że nie! Nie zapłacę i już, dobre
sobie, czemu bym miał właściwie płacić? Mam tu w kufrze parę tysięcy, ale ani
mi w głowie wydawać pieniądze. Muszę tylko wymknąć się stąd dyskretnie”.
Cicho, niczym kot, skradałem się
ciemnym korytarzem… Szczęśliwie zszedłem na parter, gdzie trzeba mi było
przejść obok otwartej kuchni, skąd rozlegały się kobiece głosy. Staję i słyszę:
- Śpi jeszcze ten stary pijus?
- Jeszcze! Albo tak udaje, żeby dać
nogę bez płacenia.
- Może być i tak, miejcie go na oku!
- Jak mu nie wstyd! Pryk jeden, z
pięćdziesiąt pięć mu będzie, obrączka na paluchu, a tak się urżnąć!
Struchlałem… Czyżby podejrzewały, że
chcę się przemknąć koło kuchni? Nie pozostaje nic innego, jak zrobić się bardzo
małym. Padam na kolana, kulę się jak tylko potrafię i z radością stwierdzam, że
zmniejszam się, kurczę, że jestem nie większy od szczura. No i pełznę koło
drzwi.
Zoczyły mnie dziewki.
- Patrzcie no, a cóż to tam lezie? –
zakrzyknęła jedna. – Nie jest to ten moczygęba?
- Zwariowałaś? – odpowiada druga. –
Tamten ci jest wielki jak byk, a toto ledwie od ziemi odrasta. Pewnie to kot
portiera.
- No, popatrz, a ja bym przysiąc
mogła, że to on – rzekła pierwsza.
Ale nie poszły za mną, ja zaś, płonąc
radością z udanego fortelu, dotarłem na ulicę, gdzie stanąwszy słupka
natychmiast wróciłem do swej pierwotnej wielkości. „Widać nie zwariowałem,
skoro taki sprytny jestem, że nawet te dziewki widziały mnie takim liliputem.
Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, zatem jestem rozumny”.
Triumfalnie przemierzałem ulice, prędko i lekko, jak nigdy przedtem, nie bacząc
wcale na otoczenie. Dopiero na rynku spostrzegłem, że przechadza się po nim
wiele ludzi. Niczym cienie obłoczków sunęli wszyscy po ziemi – nikt nie mówił,
choć wielu poruszało ustami… Trupim chłodem pachniały ich kroki… I wtedy
zrozumiałem, że dźwięki zmieniły się w zapachy, że kompletnie straciłem słuch i
dlatego ludzie nie mówią. To położyło się cieniem na mojej radości. „Zapewne
stracę też wzrok i kto wie, co jeszcze…” Tak, wszystko chwieje się i kołysze.
Słońce poczerwieniało, chociaż jest południe, nieboskłon głęboko niebieski. To
krew wypłynęła słońcu z trzewi… nie wygląda to wszystko ładnie…
Ocknąłem się za miastem. Me kroki
stawały się coraz powolniejsze. Także z mego najstraszliwiej zranionego wnętrza
broczyła krew, ciemna rozpacz zalęgła się we mnie. Słońce, coraz bardziej
przerażające i jakby kanciaste, opadało potwornie szybko, jak gdyby wiedziało o
swej chorobie i chciało jak najprędzej dotrzeć na miejsce spoczynku. Wtem coś
jednak usłyszałem – słabiutkie, głuche dudnienie… Wciąż słyszę – czemu wszak to
właśnie? Ów łoskot grozę niesie… „Coś dla mnie oznacza. Ach, cóż to wszystko
oznacza? Eh, pal to diabli, chce mi się spać. Tylko trzeba mi jeszcze dojść do
tej cegielni…”
Ledwie się wlokłem czerwoną, pustą
drogą. Dudnienie chwilami cichło, to rozlegało się znowu, za każdym razem
mocniejsze… Zbliżało się chyba… Skąd się wydobywało? Ze mnie? Nie – tam, za
horyzontem, pod horyzontem… Dziwnie mi jest znane, gdzieś, kiedyś już je
słyszałem… Było to coś straszliwego. Wreszcie cegielnia!
Padłem w przydrożny rów. Świadomość
zgasła, odgłosy ucichły. Nagle szarpnąłem się i kiedy otworzyłem oczy, opadła
mnie przeraźliwa trwoga. Albowiem cegielnia zniknęła, słońce zaś rozlało się po
nieboskłonie, podobne do krwawych strzępów posiekanego kulami sztandaru. Nie
dotarło w porę na spoczynek!
„Ależ to wszystko być nie może! –
zakrzyknąłem olśniony błyskiem świadomości. To straszne! Totalny szaleniec ze
mnie: jakżebym mógł być wariatem – u wariatów nie będąc? A w ogóle czuję, że to
nie ja obłąkańczo postrzegam rzeczy, lecz one, rzeczy, są obłąkane! One są
winne… Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, cóż więc mogę na
to, że rzeczywistość owa nie jest w zgodzie z umysłem? Świat, byt, nie jest w
zgodzie z umysłem, toż to prawda ze wszystkich najprawdziwsza! Świat to dom
wariatów… A zatem siedzę w domu wariatów, znaczy – wariat jestem. Ach – nie!
Wszystko to sen, co zresztą także jest obłędem, obłędem do kwadratu, jest jego
królestwem, w którym tenże bezwstydnie się panoszy. Znaczy się, od chwili,
kiedy zbudziłem się w południe, śnię tylko… cha, cha, »zbudziłem
się«! Skądże, leżę w hotelowym łóżku i śnię, że leżę w rowie… Ale rano, przy
kelnerze, zapewne byłem na jawie… Wszakże, Chryste, czy wiem o tym? Widać i to
był tylko sen. Tak, wszystko to śnię w łóżku, w swym domu, wszystko jest
ciągiem dalszym snu o mężczyźnie w kraciastym ubraniu. Jezu, lecz czy wiem o
tym? Czy wiem, że wczoraj wieczór przyjechałem do domu? Zaprawdę, rację miał
kelner mówiąc, że mi się to tylko przyśniło. Jednakowoż czy mogę mu wierzyć,
skoro był tylko fantomem mego snu? Och, prawdopodobnie leżę wciąż na podwórzu
pod gwiazdami i wszystko, wszystko śni mi się, właśnie tam… Czy też… Co za
okropny pomysł! Precz, precz! Lecz co to ma znaczyć owo mędrkowanie, cha cha!
Cóż sen może powiedzieć o jawie… Ale, ale, na Boga, całkiem możliwe, że snem
było też i popijanie w restauracyjnej sali, i podróż do I., i to, że jestem
hurtownikiem w E., że urodziłem się jako Mateusz Lebermayer… Przecież cała ta
przeszłość, którą nazywałem zabawnie »rzeczywistością«, nie różni się w żadnym
calu – jeśli nie brać pod uwagę różnych nieistotnych okoliczności – od
teraźniejszego snu…
Przez całe swe »życie« tchórzliwie
wmawiałem sobie fakty, których nie było, teraz jestem szlachetniejszy,
przyglądając się wiecznej komedii… Gdzie jednak śniłem cały ten trwający –
pozornie pięćdziesiąt trzy lata, w rzeczywistości zaś raptem minutę – sen? W
którym łóżku, rowie, podwórzu? Na której gwieździe? A przecież wszystkie te
gwiazdy są tylko wytworami mego snu… Śnię gdzieś »za nimi«, gdzie nie ma
przestrzeni… Lecz i ta myśl: »za nimi«, »nieprzestrzenność«, i ona jest tylko
nowym szaleństwem… Nic, tylko jakiś kocioł piekielny, w którym gotują się
wszystkie owe senne, czarne, upiorne, straszliwe »myśli«, jest rzeczą samą w
sobie. Czymże jednak jest ów kocioł? Zgroza! Boże, zmiłuj się nad bławatnika
duszą nędzną! Wszak i ty jesteś ledwie fantazją Snów… Ja, ja tylko, czarne, metafizyczne,
metapsychiczne, wiecznie śpiące monstrum, ja tylko mogę być Bogiem! Niczego
kiedykolwiek nie uświadamiałem sobie tak żywo. Lecz na cóż ta cała straszliwa
komedia? Po cóż to wszystko…? Cóż to wszystko…? Czyż Bogiem będąc, niezdolnym
jest poznać siebie? Atoli Bóg znaczy też i tyle, co robak…”
Przez chwilę jeszcze mary myśli moich
kłębiły się, by później zniknąć.
Jęły straszyć, kiedym znowu zbliżał
się do miasta. Słoneczne strzępy zmiótł już ktoś z nieboskłonu, zapadał zielony
zmierzch.
Czysto praktyczny był teraz tok moich
myśli. „Cóż począć? Nocowanie w rowie niegodne byłoby mnie, kandydata do
burmistrzowskiego urzędu w E. Wracam »Pod Srebrne Słońce«. I zapłacę, a tak! Dlaczego
by w takich okolicznościach nie płacić? Niech dziewki wiedzą, z kim mają do
czynienia! I głodny porządnie jestem. Najem się, napiję, i wszystko będzie
dobrze… Ale, ale, cóż to ja widzę? Gdzie jest wieża kościelna, która niczym
palec wskazujący wytyczała ludziom drogę ku Panu? Zniknęła bez śladu! Ach, to
naturalne: Bóg wziął ją do nieba za to, że mu tak długo, wiernie, cicho
służyła…”
Wszedłem w ulice. Falowały ludźmi
niczym mrowisko z jajeczkami, kiedy w nie kij włożyć. W każdej brakowało paru
domów, jakby z dziąsła tu i tam ząb był wyrwany. Ubawiło mnie to, że aż jąłem
głośno pokrzykiwać i śpiewać. Wtem poraziła mnie myśl: „A jeśli i hotel mój
zniknął? Jezu, nie zjem kolacji…” Puściłem się biegiem. Staję i widzę – nie ma
hotelu! Dziura raptem po nim została. „Taki piękny hotel! – labidziłem – wart
był najmniej dziewięćdziesiąt tysięcy! Ojejej, jakaż szkoda. I kufer mój
przepadł. Boże, bałwan ze mnie, płacić nie płaciłem, ale kufer z pięcioma
tysięcami tom zostawił. Moje kołnierze, skarpetki… moja watolina na wilczurę,
ta bielutka… Wszystko w piekle!” Szczególnie strata tej ostatniej tak mnie
rozżaliła, że wybuchnąłem rzewnym płaczem. Atoli nikt na to uwagi nie zwracał,
bowiem płakał teraz co drugi, nie tyle nad swym mieniem, ile nad utratą
wszelkiej pewności i, przeświadczony, że względem wieczności jest nędznym,
suchym liściem ledwie, igraszką czarnych wichrów…
„Moja kolacja… Muszę dziś zjeść
wytwornie, muszę! Lecz może nie zniknął, może ja źle widzę”. Włożyłem złote
binokle – nic nie pomogło. „Pugilaresu też nie mam – ukradli mi, kiedym spał
przy cegielni… Ano, będę ślepca udawał!” I usiadłszy na chodniku, nadstawiłem
kapelusz, przymknąłem oczy i jąłem zawodzić:
- Dobrzy chrześcijanie, na rany
Chrystusa, zmiłujcież się nad biednym ślepcem od urodzenia!
Ale do kapelusza nic nie wpadało,
rozległy się zaś głosy:
- Ten żebrze, a na kałdunie ma ci
złoty łańcuch, co by na nim byka mógł prowadzić!
- A brzucho ma jak spaśny wieprzek!
- Powiada, że ślepy od urodzenia, a
złoty cwikier ma na nochalu!
- Szpekulant jakiś, na szubienicę go,
Żyda!
- To pastor Drozd!
- Nie, nie, Muna!
- Won stąd, byku krasy!
- Ja go znam! – zapiszczała kobieta –
to czarnoksiężnik, który miał u nas pokój, i przemienił się w szczura, żeby
tylko nie płacić za to, co wyżłopał. On jest przyczyną naszego nieszczęścia, to
przez niego, szubrawca, Bogu niemiłego, ludziom obmierzłego, przepadł nasz
hotel, po nim wieża i inne domy!
- Święta prawda! – zapiał kelner. –
Ten poganin i ordynus zna czarodziejskie zaklęcie: „Obszedłem ja pięć pól”;
starczy, że je powie, i wszystko wkoło wariuje albo drętwieje, albo znika. Ja,
kiedym to rano usłyszał, to jakbym się w drewno zamienił, Bóg wiedzieć czemu.
- Ubić go, grubasa, lać go, przyłożyć
mu!
Zaczęli mnie łupić – ojojoj! Nagle
przypomniałem sobie swą ostatnią sztuczkę. Padłem na kolana i natychmiast
zmieniłem się w szczura.
- Gdzie jest? Gdzie się podział?
- Tam, tam ucieka!
- Toć to szczur!
- Nie, to on, patrzcie no, ma jeszcze
na pysku złote binokle!
- Łapać, utłuc go!
Ale ja, wśliznąwszy się już do
kanału, tryumfalnie pływałem wśród fekalii, i raptem wszystko znikło.
Siedzę na ławeczce w znanym mi parku…
Noc księżycowa. Jestem na wpół przytomny. Jedyne, co czuję, to wściekły niemal
głód. Wtem słyszę gwizd lokomotywy i widzę światła pobliskiej stacji. „Wczoraj
o tym czasie jechałem pociągiem do E. – przypomniałem sobie. – I, Boże mój,
wciąż jestem w I. Lecz cóż stoi na przeszkodzie, bym znowu pojechał do E.,
choćby zaraz?” Wyciągam zegarek – dochodzi wpół do dziewiątej.
„Do domu, do domu, tam czeka mnie
cudowna kolacja!” – zawyłem radośnie i niczym jeleń puściłem się rączo ku
stacji.
Euforycznie pulsująca teraz krew
tłoczyła do mózgu jaśniejsze myśli: „O, że też na to wcześniej nie wpadłem! To
ratunek mój, hurra! Mój dom, mój sklep, żona moja zdejmie wreszcie ze mnie
klątwę tego wiecznego, przeklętego snu, z którego sam wyrwać się nie mogę, nie
mogę…”
Wskoczyłem do pociągu w chwili, kiedy
gwizdnął na odjazd… i zapadłem w odrętwienie. Myślałem trochę o tym tylko, co
będzie na kolację… Aż tu znowu, znowu rozległo się za horyzontem owo straszliwe
dudnienie, teraz znacznie mocniejsze niż po południu. Grzmot narastał stale, aż
zagłuszał łoskot kół, aż uczynił go całkowicie niesłyszalnym. Nic teraz nie
istniało prócz niego. Włos mi się zjeżył. Zbliża się, zbliża, a ja celem jego
jestem… Jeszcze rozbrzmiewa za horyzontem, w każdej jednak chwili…
I nagle rozległ się łoskot po
trzykroć silniejszy, nagle zadudniło ostro, tak przeraźliwie, tak blisko. „Już
jest nad horyzontem – jęknąłem – to kłody, które wbijać mnie w ziemię będą”.
I przypomniałem sobie tak wyraźnie i
mętnie zarazem, jak to gdzieś kiedyś obstąpił mnie las kłód sterczących aż do
nieba, unoszących się nieustannie i opadających, co i rusz wbijających mnie
głęboko, głęboko, długo, wieczność całą. I usłyszałem swój własny charkot, a
potem cienkie, kwilące dzwonienie, i widziałem czarne szaty na ludzkich
cieniach… Jednakowoż nie przeczuwałem, co to wszystko zwiastuje. Zbliżało się,
ogłuszało; czarne, cienkie, niebotycznie wysokie cienie majaczyły w oddali – i
świadomość znika…
A później znajomy konduktor, z
szacunkiem podpierając mnie ramieniem, pomógł mi wysiąść z wagonu. Byłem w E.!
„Jestem w domu, w domu” – mówiłem do
siebie, krocząc śpiesznie dziwnie znajomymi, lecz i obcymi ulicami. – „O, cóż się
teraz stanie? Boję się, że coś strasznego… Teraz dopiero zaczynam to rozumieć –
ja nie jestem w domu! Wszystko jest ciągle moim snem, nie będę u swej żony,
lecz u fantomu, nic wspólnego z nią nie mającego… Zgroza – coś niewyobrażalnie
straszliwego pod tym się ukrywa, czyha już za mymi drzwiami. O, Panie, zmiłuj
się nade mną, kupieckim synem!”
Ocknąłem się na rynku, dom swój
widzę. W mieszkaniu na pierwszym etażu okna ciemne były, dwa wyjąwszy – okna
mojego gabinetu. Magazyn wszak wciąż jeszcze cudownie był oświetlony. Jakżeż
roztańczyło się serce moje, kiedym za witryną ujrzał znów te bielutkie,
koronkowe bluzki i haleczki damskie, flanelowe kalesony męskie, śnieżne
chusteczki do nosa, ogniste chusty na głowę. Znajome mi dziewczęta uwijały się
za kontuarem… Oparłem się o fontannę pośrodku rynku. Stare wspomnienia mego
minionego życia skrzyły się, ale ciągle nie zjawiło się to właściwe, nie było
to jawą… Inna, senna atmosfera leżała na mej duszy niczym eteryczna mgła…
Wtem dojrzałem w sklepie twarz mojej
żony, która kiedyś, kiedyś nasycała mnie niebiańskimi rozkoszami. I nagle
rozbłysła pamięć pierwszego uścisku obnażonych ciał – tak wiernie, tak
rozpalona, że w mgnieniu oka byłem na jawie, jak dawniej. Przepadł opar snu, a
ja wszechmocną siłą myśli wskoczyłem w tej chwili do absolutnie innego świata.
Coś wstrząsnęło mną niczym prąd elektryczny, wszystko pociemniało, ciało moje
zniknęło, lecz na moment tylko. A potem znów stałem, gdzie przedtem, z boku
ciemności wyłaniała się świątynia, a przede mną jarzył się sklep – inaczej
czułem swe ciało; inne, ostrzejsze i zwyczajne światło rozlewało się na duszy…
Byłem na jawie, prawda to najprawdziwsza! Straszne misterium! I choć inny niż
zwykle nastrój mną owładnął, nie różnił się niczym innym od tego, który często
ogarnia nas na jawie.
„Zbudziłem się, wreszcie! – radowała
się ma biedna dusza. – Ale jak to możliwe? Skąd się wziąłem przy fontannie?
Budzimy się przecież na posłaniu…” Nie dokończywszy myśli, wstąpiłem do domu. W
bramie spotkałem córkę jednego z najemców. Stanęła, krzyknęła i uciekła.
Tajemniczy dreszcz mną targnął… Stąpam po schodach. „Skradam się niczym duch” –
przemknęło mi przez głowę, rychło jednak zdławiłem tę myśl straszliwą. Staję
przed drzwiami kuchennymi. Za nimi głos swej żony słyszę, cichy i ciemny. Łapię
za klamkę – lecz cóż to rękę mą odepchnęło? „Nie wolno mi jej przestraszyć” –
rzekłem sobie, po czym wszedłem do salonu na drugim końcu korytarza, ażeby
zastanowić się, co powiedzieć.
Żaluzje były w nim opuszczone, tak że
krzesła nawet znaleźć nie mogłem. Atoli dziurka od klucza w drzwiach mego
gabinetu była jasnożółtawa. Wkroczyłem tam…
Światło dawały dwie olbrzymie świece.
Te zaś stały nad otwartą trumną. Pod białym prześcieradłem rysowały się kontury
potężnego ciała. Odchyliłem róg prześcieradła…
Nigdym nie widział trupa, którego
oblicze byłoby tak przez strach zniekształcone. I wiem jeszcze, żem krzyknął
przeraźliwie, przeraźliwiem krzyknął, i że w drzwiach w otoczeniu służby
zjawiła się zapłakana twarz żony mojej, że rozległ się jej okrzyk:
- Chryste! – on – dwaj… - I runęła na
ziemię. A potem wszystko zniknęło.
Ocknąłem się gdzieś w mroku. Z
ciałem? Bez ciała? Nie wiem. „Umrzykiem jestem” – zawyła we mnie zgroza ze
wszystkich najprzeraźliwsza. Lecz czy aby na pewno? Czyż i teraz snem to nie
jest tylko? Czyż wszystko to nie sen? Czy to śmierć? A może pośmiertnością jest
wszystko?
I wtem ujrzałem wokół siebie las
sięgających nieba sosen, straszliwy grzmot… i drugi… a ja, skurczony do
wielkości atomu, poczułem, że wtłoczony jestem we wstrętną ziemię…
I rozbrzmiało:
- Obszedłem ja pięć pól…
Na tym urywa się opowieść,
opublikowana jako „autentyczna relacja” ducha Lebermayera w revue. „Wiara – Brama ku Panu” (Magazyn
Naukowych Interpretacji Fenomenów Spirytystycznych).
Zaznajomiwszy się z p. R. –
człowiekiem, który zaprawdę na lepszy los zasługiwał, niźli być pisma tego
redaktorem, poprosiłem go o bliższe informacje publikacji tej dotyczące. A oto
i jego wypowiedź w zwięzłej formie:
- Przesłał mi to był fanatyczny
spirytysta, któremu przez noc objawiło się to ponoć na papierze trzymanym w
zamkniętej szufladzie stołu. Człowiek ten nie jest zdolny do szalbierstwa z tej
przyczyny, że jest zbyt głupi. Aczkolwiek świadom byłem, że groteska ta może
nadszarpnąć reputację naszego szacownego pisma, zdecydowałem ogłosić ją, a to
głównie dlatego, że w zestawieniu ze śmiertelną powagą wszelkich spirytystów,
teozofów itd. potrafi śmiać się z dystansem, sceptycznie. Że w zestawieniu z ichnim
totalnym brakiem psychologizmu jest psychologicznie pogłębiona i sugestywna, a
głównie dlatego, że w filozoficznym aspekcie jawi się niepomiernie wyżej
aniżeli cała ta okultystyczna literatura, która – na przykład – nic nie wie o
filozoficznym idealizmie, Berkeleyu, Kancie, Schopenhauerze itd. Życie pośmiertne
i ziemskie koncypowane jako sen, wieczność, byt czysty, widziany sub specie aeterni Somni – toż to coś
całkiem innego niż, powiedzmy, materialistyczne truizmy o czworakiej istocie
ciała, oddzieleniu ciała od duszy oraz wszelkie przeszczepy naszej zwierzęcej
ograniczoności do feerii prabytu.
Zamiarowałem przed drukiem przekonać
się, żyje czy też żył w E. (nietrudno zgadnąć, o którym z miast mowa) pan
Lebermayer, jednakowoż karygodne me lenistwo sprawiło, żem tego nie uczynił.
Rzecz poszła do druku. Będzie to z grubsza jedna trzecia utworu. Niezadługo
potem zwróciła moją uwagę niezwyczajna ilość zamówień tegoż numeru, a i wnet
zawitał do redakcji jegomość godnie się prezentujący, z twarzą wszak jakby
dziką i z sękatą laską. Rzucił na stół swój bilet i atestację dziekana z E., że
żyje i nigdy nie był umarł… a co działo się dalej, opisywał nie będę. Chłopisko
w rzeczy samej ma ze dwa cetnary. Na szczęście potrzaskał nam połowę
redakcyjnych mebli, mnie pomacał po plecach i zelżył po wielekroć, skutkiem czego
nie podał mnie już do sądu. Ostatecznie, biedaczysko, miał pewne prawo:
zaszkodziłem bowiem setnie jego egzystencji. Prawdopodobnie byłby został
burmistrzem, a teraz, miarkujesz pan, każdy chłopak, z oddali go ujrzawszy,
pada na kolana, popiskuje niczym szczur, pogryza słoninę, a na nosie ma żółte
blaszki.
O kontynuacji rzeczy mowy już być nie
mogło. Na szczęście opublikowana część tworzy już krągłą całość i przeciętny
czytelnik zadowala się pozornym rozwiązaniem. W rzeczywistości dalsze partie aż
do końca zagadki nie rozwiązują – zabił Lebermayera sen ów czy też wszystko
jest tylko snem podchmielonego itd. Atoli problem życia tak prosty nie jest,
jak go sobie nie tylko przeciętny czytelnik, ale i najsłynniejsi filozofowie
wystawiają.
Właściwie wdzięczny jestem tej
ingerencji, ciąg dalszy byłby mnie jako redaktora zniszczył. Jest o wiele
bardziej rozbudowany, sfiksowany, więcej w nim różnych ekscesów, błazenady i
skandali aniżeli w części pierwszej. A przy tym żałuję, albowiem jest w tym coś
fenomenalnego, jak ten szelma rozwiązuje tajemnicę grozy słów „Obszedłem ja
pięć pól”. Kto był tym szelmą? Myślę, że ktoś inny, a to dlatego, że duchy
znacznie bzdurniej piszą. Ale niewykluczone, że był to duch, który za życia
swego zagiął na Lebermayera parol i teraz zemścił się. Śmiejesz się pan?
Myślisz pan, że możność taką dopuszczam tylko jako redaktor teozofizycznego piśmidła?
Nie! Nie wierzę i w spirytyzm, i w pozytywizm. Nie wierzę w nic, nawet w owo „nic”.
Wszak dlatego właśnie dopuszczam możność wszystkiego, wszystkiego. Łajdactwem
jest, żem tu jest redaktorem, atoli nie mniejszym będzie, jeśli powiem, że
zjadłem dziś dobry obiad. Żyć znaczy łgać, nic poza tym. Uświadomienie tego
powszechnego łgarstwa jest chyba jeszcze gorszym zakłamaniem niźli okłamywanie
samego siebie, że zna się i głosi prawdę.
Przełożył Jan Stachowski
Opowiadanie znajduje się w
antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków
XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz