sobota, 4 marca 2017

Ladislav Klíma - Jak będzie po śmierci



          W dniu poprzedzającym tę noc nie wydarzyło się nic szczególnego. Wszystko zaczęło się z wieczora.
          O dziewiętnastej siedziałem w sali restauracyjnej hotelu „Pod Srebrnym Słońcem” w mieście powiatowym I. Popijałem tam już od czternastej, czekając na pociąg, który o dwudziestej trzydzieści powiózłby mnie do E., miasta wojewódzkiego, gdzie mam wybornie prosperujący skład bławatny oraz nową czteropiętrową kamienicę. Za mną, gwarząc wesoło, siedziało kilku wieśniaków. Jeden snuł akurat opowieść, jak to zdybał na polu złodzieja. W zasadzie nie słuchałem go, nagle wszak przeszyły me uszy te oto słowa:
          - I obszedłem ja pięć pól.
          Mają w sobie one doprawdy coś groteskowego, trudno się w nich dopatrzyć grozy. A jednak przez moment zdjęło mnie przerażenie, bliżej nie określone, lecz na tyle silne, by zapowiedzieć coś niewyobrażalnie straszliwego. Sądzę zresztą w głębi swej kupieckiej, nie znającej się na tych sprawach duszy, że śmieszność i groza to siostry, awers i rewers jednej i tej samej rzeczy, że korzenie wszelkiej grozy tkwią w misterium komizmu i odwrotnie, że w istocie swej śmieszna jest tylko groza, tylko strach; że świat to bezdenna, feeryczna, przerażająca groteska.
          Rychło o tym zapomniałem. Kwadrans później wyszedłem na podwórze. Wracając, staję, w gwiazdy się zapatrzywszy… Wtem najwyraźniej coś zasyczało mi do ucha:
          - I obszedłem ja pięć pól.
          Nogi się pode mną ugięły, straciłem przytomność.
      To, co nastąpiło potem, rysuje się w mych wspomnieniach co najwyżej mętnie i fragmentarycznie. Wiem raptem tyle, że wnet podniosłem się i chwiejnym krokiem powróciłem do sali. Żem jeszcze pił tam jakieś pół godziny, po czym omnibusem dojechałem na stację. Że cały ten czas byłem niczym w półśnie, że o słowach tychże niemal zapomniałem, a mimo to chwilami rozpalały się we mnie wątłe, wątlutkie, a jednak niepokojące wielce płomyki grozy. W pociągu zniknęły: zapadłem w częściowy letarg. Pamiętam jeszcze, że w domu ucałowałem żonę, po czym wtuliłem się w poduszki. I że zasypiając posłyszałem skądś z kąta przeraźliwy jęk – mój własny głos wszak nie wydobywający się z moich ust…
          Kiedy sen ten się zaczął – nie wiem. Och, czyż dane mi to będzie kiedy wiedzieć?
        Przemierzałem niewymownie posępną, pagórkowatą, miejscami zalesioną okolicę. Gęste chmury okrywały ją niczym ciemnożółta nagrobna płyta. Takich jeszczem nigdy nie widział. Późna jesień. Śmierć, wszędzie śmierć… Połamane, brązowiejące, mokre trawy chyliły się w błoto. Trupy suchych kępek, galwanizowane przez wietrzyk, szeptały swe sny pośmiertne. Dogorywające wolno chryzantemy prosiły żółte niebo o rychłą śmierć. Trupia woń biła z grobowej gleby pól.
          Żółta groza kroczyła ze mną, wzmagając się coraz bardziej. Wszystko napawało mnie lękiem; wszystko, na co spojrzałem, tajemniczo mnie odstręczało. „Biedaku, biedaku! – mówiły do mnie trawy i grudy ziemi, lasy i chmury. – Czegóż tu jeszcze wypatrujesz? Widzisz, że wszystko cię ze swego wnętrza usuwa i gdzieś w nieznane kieruje, ty zaś nie rozumiesz, że nie ma już tu dla ciebie miejsca? Śmierć tkwi w tobie, nic jej nie przepędzi!”
          Spodziewałem się, że lada chwila zjawi się to straszne, najstraszniejsze. I zjawiło się! Z lasu, jakieś sześćset kroków z boku wyszedł mężczyzna, zdążając powoli w moją stronę. Natychmiast zrozumiałem, że on jest właśnie tym straszliwym i ogarnięty dzikim przerażeniem, rzuciłem się do ucieczki. Zmęczony, stanąłem wreszcie i obejrzałem się. On zaś, krocząc wciąż wolno, był coraz bliżej, już tylko paręset kroków ode mnie. Uciekałem dalej, od czasu do czasu oglądając się – on, nie przyspieszając kroku, był coraz bliżej, już tylko trzysta kroków za mną. „Wszystko stracone!” – zaszlochałem, czując, że chwila jeszcze, a opadnę z sił. Wtem, okrążywszy wzgórek, widzę o dwieście pięćdziesiąt kroków przed sobą budynek z szyldem „Gospoda”. „Jestem uratowany – załkałem – dotrę tam przed nim, nie dogoni mnie już, a między poczciwymi ludźmi zjawa straci swą nade mną moc!”. Znowu puściłem się biegiem. Prześladowca zniknął z mych oczu, zasłonięty przez wzgórek. Dobiegam do celu, idę wzdłuż gęstego żywopłotu okalającego ogródek. Nagle wyszedł zeń – on. Stanął mi na drodze. Twarz miał zupełnie pospolitą, ubrany w wytarte brązowe barchanowe odzienie w czarną kratę. Uniósł splecione dłonie aż na wysokość oblicza i kręcąc kciukiem młynka, powiedział powoli i jowialnie:
          - Obszedłem ja pięć pól.
          Eksplozja przerażenia, przed którym nie masz ratunku.


          Przedziwne śnieżnobiałe światło. Mały, elegancki pokój, a w nim ja na batystowych poduszkach. Sączy się tu kryształowy, tajemniczy blask przedpołudniowego słońca – ani chybi jest wczesne przedpołudnie. Wszystko jakieś otwarte, próżne, dudniące, turkoczące, wonne. Jakbym był we wnętrzu bezmiernej szklanej kuli, topniejącej w pachnącą gałkę lodów waniliowych. A przecież, co ze wszystkiego znamienne najbardziej, nawet największy poeta nie potrafiłby tego określić, a co dopiero ja, nędzny kupiec, Mateusz Lebermayer!
          Leżałem długo i było mi cudownie. Zapomniałem o wszystkim, co wydarzyło się wcześniej. Czułem wprawdzie, że to w duszy mej śpi i że nietrudno byłoby rozniecić, lecz nie warto było. Przeszłość zdała mi się lekkim i błahym snem. Wreszcie jednak zadałem sobie pytanie: Gdzież ja jestem? I co to wszystko znaczy?
          Zoczywszy parę detali, wyrozumowałem, że leżę w pokoju hotelowym. Dzwonię. Za chwilę wchodzi z ukłonem kelner. Przestraszyłem się go zrazu, skojarzył mi się bowiem z maszkarą, aczkolwiek było to ładne, rumiane chłopię w bezbłędnie skrojonym fraku z delikatnego lodenu.
          - Człowieku, gdzie ja jestem? – zagadnąłem energicznie.
          - W naszym hotelu „Pod Srebrnym Słońcem”, wielmożny panie.
          - „Pod Srebrnym Słońcem”? – Zaświtało mi dość jasne, choć dziwne, wspomnienie. – Skąd się tu wziąłem? Przecież… przecież… aha! Przecież wczorajszego dnia pojechałem do E. i spałem w domu, przy żonie!
          - To się musiało wielmożnemu panu przyśnić. Pozwoliliśmy sobie wielmożnego pana ułożyć w pokoju, po tym jak upadł pan na podwórzu i leżał bez ducha. Widać było – elegancki jegomość, pewnikiem zapłaci.
          - Na podwórzu, powiadasz… aha! Zemdlałem tam, bo… – Zdjęło mnie uczucie grozy. – Obszedłem pięć pól…
          - Żadnych pięciu pól wielmożny pan nie obchodził. Z lokalu do klozetu na podwórzu będzie ze trzydzieści kroków, jakie tam pole!
          - To czemu, człeku, mnie tam ścięło, hę?! – krzyknąłem niemal gniewnie.
          - Bo, za pozwoleniem, dwadzieścia pięć pilznerów i osiem śliwowic to nie przelewki.
          - Co ty mi tu… Toć wiem, ordynusie, żem sam wstał i jeszczem przez godzinę pił w lokalu.
       - Ordynus, wielmożny panie, to nie ja, może kto inny… Ja zawsze jestem trzeźwy! Sam podniosłem wielmożnego pana i razem z innymi po schodach tutaj wtaszczyłem. Co to była za droga, wielmożny pan waży pewnie ze dwa cetnary, za to się chyba coś należy… Ledwieśmy wielmożnego pana ułożyli, wnet zaczął chrapać!
          - Czyżby mi się to wszystko przyśniło? To w nocy też…? Jezus Maria, nie trzeba mi o tym myśleć. Znaczy się, tak to było… No, chwała Bogu, że nie gorzej… Teraz dopiero jestem na jawie. Ale, ale – czy to może być jawa? Nigdy tak mi się nic nie jawiło… Nie, ja ciągle śnię.
          - Wielmożny panie, słowo honoru, że nie!
        - Co mi tam twoje słowo honoru, skoro jesteś tylko w moim śnie! Powiedz no, poganinie, widziałeś już kiedy takie światło? Takie szkliste, głębokie, wonne niczym lody?
         - Światło jak co dzień. A choćbym był i poganin, to przynajmniej trzymam się na nogach. Kiedy człowiek tak się uraczy, to i na drugi dzień podwójnie wszystko widzi.
          - Ach… to chyba z tego… Tak, inaczej być nie może… Ale jakież to dziwne, straszne…
          - Mam przynieść kawy? Dobrze zrobi na żołądek, a potem i umysł lepszy będzie…
          - Przynieś. I zostaw mnie samego!
          Wyszedł. Wspomnienia kotłowały się w mej duszy. Jednego tylko w nich unikałem. Ale daremny trud. Nagle wyłonił się z nich mężczyzna w brązowym surducie w czarną kratę i, kręcąc kciukiem młynka, rzekł flegmatycznie: „Obszedłem ja pięć pól”. I ma nieszczęsna świadomość, niczym obuchem uderzona, zniknęła na powrót.
          I znów tenże sam pokój. Ale słoneczna poświata zmętniała, aczkolwiek płonąca gwiazda dzienna stała niemal w zenicie. Zmętniała i moja świadomość, zobojętniała i jakby stępiała. Nie przypominałem sobie niczego, o niczym też nie myślałem, jak zwierzę interesując się tylko teraźniejszością i otaczającymi mnie przedmiotami: sprawdzałem materię pościeli, zasłon, dywanów, oglądałem zastawę w kredensie. W końcu umyłem się i przyodziałem. Zaobserwowałem przy tym rzeczy wielce zajmujące – dla przykładu patrzę, a tu z opuszków palców wyrastają mi łodyżki, a na nich huśtają się główki dzieci. Nie zaintrygowało mnie to, uznałem, że wszystko jest w porządku. Pomyśli kto może, żem zwariował lub też że miałem halucynacje? Wolnego!
          W domu panowała straszliwa cisza i tylko niekiedy z ulicy dobiegały kroki – jakoś dziwnie, głucho, niczym w środku nocy. „Pójdę na spacer – podjąłem nagłą decyzję. Precz z tego domu, który jest przyczyną całego mego nieszczęścia. Powietrze wnet mnie uzdrowi. Powinienem przedtem zapłacić – ale nie zapłacę! Właśnie że nie! Nie zapłacę i już, dobre sobie, czemu bym miał właściwie płacić? Mam tu w kufrze parę tysięcy, ale ani mi w głowie wydawać pieniądze. Muszę tylko wymknąć się stąd dyskretnie”.
          Cicho, niczym kot, skradałem się ciemnym korytarzem… Szczęśliwie zszedłem na parter, gdzie trzeba mi było przejść obok otwartej kuchni, skąd rozlegały się kobiece głosy. Staję i słyszę:
          - Śpi jeszcze ten stary pijus?
          - Jeszcze! Albo tak udaje, żeby dać nogę bez płacenia.
          - Może być i tak, miejcie go na oku!
          - Jak mu nie wstyd! Pryk jeden, z pięćdziesiąt pięć mu będzie, obrączka na paluchu, a tak się urżnąć!
          Struchlałem… Czyżby podejrzewały, że chcę się przemknąć koło kuchni? Nie pozostaje nic innego, jak zrobić się bardzo małym. Padam na kolana, kulę się jak tylko potrafię i z radością stwierdzam, że zmniejszam się, kurczę, że jestem nie większy od szczura. No i pełznę koło drzwi.
          Zoczyły mnie dziewki.
          - Patrzcie no, a cóż to tam lezie? – zakrzyknęła jedna. – Nie jest to ten moczygęba?
          - Zwariowałaś? – odpowiada druga. – Tamten ci jest wielki jak byk, a toto ledwie od ziemi odrasta. Pewnie to kot portiera.
          - No, popatrz, a ja bym przysiąc mogła, że to on – rzekła pierwsza.
          Ale nie poszły za mną, ja zaś, płonąc radością z udanego fortelu, dotarłem na ulicę, gdzie stanąwszy słupka natychmiast wróciłem do swej pierwotnej wielkości. „Widać nie zwariowałem, skoro taki sprytny jestem, że nawet te dziewki widziały mnie takim liliputem. Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, zatem jestem rozumny”. Triumfalnie przemierzałem ulice, prędko i lekko, jak nigdy przedtem, nie bacząc wcale na otoczenie. Dopiero na rynku spostrzegłem, że przechadza się po nim wiele ludzi. Niczym cienie obłoczków sunęli wszyscy po ziemi – nikt nie mówił, choć wielu poruszało ustami… Trupim chłodem pachniały ich kroki… I wtedy zrozumiałem, że dźwięki zmieniły się w zapachy, że kompletnie straciłem słuch i dlatego ludzie nie mówią. To położyło się cieniem na mojej radości. „Zapewne stracę też wzrok i kto wie, co jeszcze…” Tak, wszystko chwieje się i kołysze. Słońce poczerwieniało, chociaż jest południe, nieboskłon głęboko niebieski. To krew wypłynęła słońcu z trzewi… nie wygląda to wszystko ładnie…
          Ocknąłem się za miastem. Me kroki stawały się coraz powolniejsze. Także z mego najstraszliwiej zranionego wnętrza broczyła krew, ciemna rozpacz zalęgła się we mnie. Słońce, coraz bardziej przerażające i jakby kanciaste, opadało potwornie szybko, jak gdyby wiedziało o swej chorobie i chciało jak najprędzej dotrzeć na miejsce spoczynku. Wtem coś jednak usłyszałem – słabiutkie, głuche dudnienie… Wciąż słyszę – czemu wszak to właśnie? Ów łoskot grozę niesie… „Coś dla mnie oznacza. Ach, cóż to wszystko oznacza? Eh, pal to diabli, chce mi się spać. Tylko trzeba mi jeszcze dojść do tej cegielni…”
          Ledwie się wlokłem czerwoną, pustą drogą. Dudnienie chwilami cichło, to rozlegało się znowu, za każdym razem mocniejsze… Zbliżało się chyba… Skąd się wydobywało? Ze mnie? Nie – tam, za horyzontem, pod horyzontem… Dziwnie mi jest znane, gdzieś, kiedyś już je słyszałem… Było to coś straszliwego. Wreszcie cegielnia!
          Padłem w przydrożny rów. Świadomość zgasła, odgłosy ucichły. Nagle szarpnąłem się i kiedy otworzyłem oczy, opadła mnie przeraźliwa trwoga. Albowiem cegielnia zniknęła, słońce zaś rozlało się po nieboskłonie, podobne do krwawych strzępów posiekanego kulami sztandaru. Nie dotarło w porę na spoczynek!
         „Ależ to wszystko być nie może! – zakrzyknąłem olśniony błyskiem świadomości. To straszne! Totalny szaleniec ze mnie: jakżebym mógł być wariatem – u wariatów nie będąc? A w ogóle czuję, że to nie ja obłąkańczo postrzegam rzeczy, lecz one, rzeczy, są obłąkane! One są winne… Mój umysł jest w zgodzie z obiektywną rzeczywistością, cóż więc mogę na to, że rzeczywistość owa nie jest w zgodzie z umysłem? Świat, byt, nie jest w zgodzie z umysłem, toż to prawda ze wszystkich najprawdziwsza! Świat to dom wariatów… A zatem siedzę w domu wariatów, znaczy – wariat jestem. Ach – nie! Wszystko to sen, co zresztą także jest obłędem, obłędem do kwadratu, jest jego królestwem, w którym tenże bezwstydnie się panoszy. Znaczy się, od chwili, kiedy zbudziłem się w południe, śnię tylko… cha, cha, »zbudziłem się«! Skądże, leżę w hotelowym łóżku i śnię, że leżę w rowie… Ale rano, przy kelnerze, zapewne byłem na jawie… Wszakże, Chryste, czy wiem o tym? Widać i to był tylko sen. Tak, wszystko to śnię w łóżku, w swym domu, wszystko jest ciągiem dalszym snu o mężczyźnie w kraciastym ubraniu. Jezu, lecz czy wiem o tym? Czy wiem, że wczoraj wieczór przyjechałem do domu? Zaprawdę, rację miał kelner mówiąc, że mi się to tylko przyśniło. Jednakowoż czy mogę mu wierzyć, skoro był tylko fantomem mego snu? Och, prawdopodobnie leżę wciąż na podwórzu pod gwiazdami i wszystko, wszystko śni mi się, właśnie tam… Czy też… Co za okropny pomysł! Precz, precz! Lecz co to ma znaczyć owo mędrkowanie, cha cha! Cóż sen może powiedzieć o jawie… Ale, ale, na Boga, całkiem możliwe, że snem było też i popijanie w restauracyjnej sali, i podróż do I., i to, że jestem hurtownikiem w E., że urodziłem się jako Mateusz Lebermayer… Przecież cała ta przeszłość, którą nazywałem zabawnie »rzeczywistością«, nie różni się w żadnym calu – jeśli nie brać pod uwagę różnych nieistotnych okoliczności – od teraźniejszego snu…
          Przez całe swe »życie« tchórzliwie wmawiałem sobie fakty, których nie było, teraz jestem szlachetniejszy, przyglądając się wiecznej komedii… Gdzie jednak śniłem cały ten trwający – pozornie pięćdziesiąt trzy lata, w rzeczywistości zaś raptem minutę – sen? W którym łóżku, rowie, podwórzu? Na której gwieździe? A przecież wszystkie te gwiazdy są tylko wytworami mego snu… Śnię gdzieś »za nimi«, gdzie nie ma przestrzeni… Lecz i ta myśl: »za nimi«, »nieprzestrzenność«, i ona jest tylko nowym szaleństwem… Nic, tylko jakiś kocioł piekielny, w którym gotują się wszystkie owe senne, czarne, upiorne, straszliwe »myśli«, jest rzeczą samą w sobie. Czymże jednak jest ów kocioł? Zgroza! Boże, zmiłuj się nad bławatnika duszą nędzną! Wszak i ty jesteś ledwie fantazją Snów… Ja, ja tylko, czarne, metafizyczne, metapsychiczne, wiecznie śpiące monstrum, ja tylko mogę być Bogiem! Niczego kiedykolwiek nie uświadamiałem sobie tak żywo. Lecz na cóż ta cała straszliwa komedia? Po cóż to wszystko…? Cóż to wszystko…? Czyż Bogiem będąc, niezdolnym jest poznać siebie? Atoli Bóg znaczy też i tyle, co robak…”
          Przez chwilę jeszcze mary myśli moich kłębiły się, by później zniknąć.
       Jęły straszyć, kiedym znowu zbliżał się do miasta. Słoneczne strzępy zmiótł już ktoś z nieboskłonu, zapadał zielony zmierzch.
         Czysto praktyczny był teraz tok moich myśli. „Cóż począć? Nocowanie w rowie niegodne byłoby mnie, kandydata do burmistrzowskiego urzędu w E. Wracam »Pod Srebrne Słońce«. I zapłacę, a tak! Dlaczego by w takich okolicznościach nie płacić? Niech dziewki wiedzą, z kim mają do czynienia! I głodny porządnie jestem. Najem się, napiję, i wszystko będzie dobrze… Ale, ale, cóż to ja widzę? Gdzie jest wieża kościelna, która niczym palec wskazujący wytyczała ludziom drogę ku Panu? Zniknęła bez śladu! Ach, to naturalne: Bóg wziął ją do nieba za to, że mu tak długo, wiernie, cicho służyła…”
          Wszedłem w ulice. Falowały ludźmi niczym mrowisko z jajeczkami, kiedy w nie kij włożyć. W każdej brakowało paru domów, jakby z dziąsła tu i tam ząb był wyrwany. Ubawiło mnie to, że aż jąłem głośno pokrzykiwać i śpiewać. Wtem poraziła mnie myśl: „A jeśli i hotel mój zniknął? Jezu, nie zjem kolacji…” Puściłem się biegiem. Staję i widzę – nie ma hotelu! Dziura raptem po nim została. „Taki piękny hotel! – labidziłem – wart był najmniej dziewięćdziesiąt tysięcy! Ojejej, jakaż szkoda. I kufer mój przepadł. Boże, bałwan ze mnie, płacić nie płaciłem, ale kufer z pięcioma tysięcami tom zostawił. Moje kołnierze, skarpetki… moja watolina na wilczurę, ta bielutka… Wszystko w piekle!” Szczególnie strata tej ostatniej tak mnie rozżaliła, że wybuchnąłem rzewnym płaczem. Atoli nikt na to uwagi nie zwracał, bowiem płakał teraz co drugi, nie tyle nad swym mieniem, ile nad utratą wszelkiej pewności i, przeświadczony, że względem wieczności jest nędznym, suchym liściem ledwie, igraszką czarnych wichrów…
          „Moja kolacja… Muszę dziś zjeść wytwornie, muszę! Lecz może nie zniknął, może ja źle widzę”. Włożyłem złote binokle – nic nie pomogło. „Pugilaresu też nie mam – ukradli mi, kiedym spał przy cegielni… Ano, będę ślepca udawał!” I usiadłszy na chodniku, nadstawiłem kapelusz, przymknąłem oczy i jąłem zawodzić:
          - Dobrzy chrześcijanie, na rany Chrystusa, zmiłujcież się nad biednym ślepcem od urodzenia!
          Ale do kapelusza nic nie wpadało, rozległy się zaś głosy:
          - Ten żebrze, a na kałdunie ma ci złoty łańcuch, co by na nim byka mógł prowadzić!
          - A brzucho ma jak spaśny wieprzek!
          - Powiada, że ślepy od urodzenia, a złoty cwikier ma na nochalu!
          - Szpekulant jakiś, na szubienicę go, Żyda!
          - To pastor Drozd!
          - Nie, nie, Muna!
          - Won stąd, byku krasy!
          - Ja go znam! – zapiszczała kobieta – to czarnoksiężnik, który miał u nas pokój, i przemienił się w szczura, żeby tylko nie płacić za to, co wyżłopał. On jest przyczyną naszego nieszczęścia, to przez niego, szubrawca, Bogu niemiłego, ludziom obmierzłego, przepadł nasz hotel, po nim wieża i inne domy!
       - Święta prawda! – zapiał kelner. – Ten poganin i ordynus zna czarodziejskie zaklęcie: „Obszedłem ja pięć pól”; starczy, że je powie, i wszystko wkoło wariuje albo drętwieje, albo znika. Ja, kiedym to rano usłyszał, to jakbym się w drewno zamienił, Bóg wiedzieć czemu.
          - Ubić go, grubasa, lać go, przyłożyć mu!
          Zaczęli mnie łupić – ojojoj! Nagle przypomniałem sobie swą ostatnią sztuczkę. Padłem na kolana i natychmiast zmieniłem się w szczura.
          - Gdzie jest? Gdzie się podział?
          - Tam, tam ucieka!
          - Toć to szczur!
          - Nie, to on, patrzcie no, ma jeszcze na pysku złote binokle!
          - Łapać, utłuc go!
          Ale ja, wśliznąwszy się już do kanału, tryumfalnie pływałem wśród fekalii, i raptem wszystko znikło.


          Siedzę na ławeczce w znanym mi parku… Noc księżycowa. Jestem na wpół przytomny. Jedyne, co czuję, to wściekły niemal głód. Wtem słyszę gwizd lokomotywy i widzę światła pobliskiej stacji. „Wczoraj o tym czasie jechałem pociągiem do E. – przypomniałem sobie. – I, Boże mój, wciąż jestem w I. Lecz cóż stoi na przeszkodzie, bym znowu pojechał do E., choćby zaraz?” Wyciągam zegarek – dochodzi wpół do dziewiątej.
          „Do domu, do domu, tam czeka mnie cudowna kolacja!” – zawyłem radośnie i niczym jeleń puściłem się rączo ku stacji.
          Euforycznie pulsująca teraz krew tłoczyła do mózgu jaśniejsze myśli: „O, że też na to wcześniej nie wpadłem! To ratunek mój, hurra! Mój dom, mój sklep, żona moja zdejmie wreszcie ze mnie klątwę tego wiecznego, przeklętego snu, z którego sam wyrwać się nie mogę, nie mogę…”
          Wskoczyłem do pociągu w chwili, kiedy gwizdnął na odjazd… i zapadłem w odrętwienie. Myślałem trochę o tym tylko, co będzie na kolację… Aż tu znowu, znowu rozległo się za horyzontem owo straszliwe dudnienie, teraz znacznie mocniejsze niż po południu. Grzmot narastał stale, aż zagłuszał łoskot kół, aż uczynił go całkowicie niesłyszalnym. Nic teraz nie istniało prócz niego. Włos mi się zjeżył. Zbliża się, zbliża, a ja celem jego jestem… Jeszcze rozbrzmiewa za horyzontem, w każdej jednak chwili…
          I nagle rozległ się łoskot po trzykroć silniejszy, nagle zadudniło ostro, tak przeraźliwie, tak blisko. „Już jest nad horyzontem – jęknąłem – to kłody, które wbijać mnie w ziemię będą”.
          I przypomniałem sobie tak wyraźnie i mętnie zarazem, jak to gdzieś kiedyś obstąpił mnie las kłód sterczących aż do nieba, unoszących się nieustannie i opadających, co i rusz wbijających mnie głęboko, głęboko, długo, wieczność całą. I usłyszałem swój własny charkot, a potem cienkie, kwilące dzwonienie, i widziałem czarne szaty na ludzkich cieniach… Jednakowoż nie przeczuwałem, co to wszystko zwiastuje. Zbliżało się, ogłuszało; czarne, cienkie, niebotycznie wysokie cienie majaczyły w oddali – i świadomość znika…
           A później znajomy konduktor, z szacunkiem podpierając mnie ramieniem, pomógł mi wysiąść z wagonu. Byłem w E.!
          „Jestem w domu, w domu” – mówiłem do siebie, krocząc śpiesznie dziwnie znajomymi, lecz i obcymi ulicami. – „O, cóż się teraz stanie? Boję się, że coś strasznego… Teraz dopiero zaczynam to rozumieć – ja nie jestem w domu! Wszystko jest ciągle moim snem, nie będę u swej żony, lecz u fantomu, nic wspólnego z nią nie mającego… Zgroza – coś niewyobrażalnie straszliwego pod tym się ukrywa, czyha już za mymi drzwiami. O, Panie, zmiłuj się nade mną, kupieckim synem!”
           Ocknąłem się na rynku, dom swój widzę. W mieszkaniu na pierwszym etażu okna ciemne były, dwa wyjąwszy – okna mojego gabinetu. Magazyn wszak wciąż jeszcze cudownie był oświetlony. Jakżeż roztańczyło się serce moje, kiedym za witryną ujrzał znów te bielutkie, koronkowe bluzki i haleczki damskie, flanelowe kalesony męskie, śnieżne chusteczki do nosa, ogniste chusty na głowę. Znajome mi dziewczęta uwijały się za kontuarem… Oparłem się o fontannę pośrodku rynku. Stare wspomnienia mego minionego życia skrzyły się, ale ciągle nie zjawiło się to właściwe, nie było to jawą… Inna, senna atmosfera leżała na mej duszy niczym eteryczna mgła…
          Wtem dojrzałem w sklepie twarz mojej żony, która kiedyś, kiedyś nasycała mnie niebiańskimi rozkoszami. I nagle rozbłysła pamięć pierwszego uścisku obnażonych ciał – tak wiernie, tak rozpalona, że w mgnieniu oka byłem na jawie, jak dawniej. Przepadł opar snu, a ja wszechmocną siłą myśli wskoczyłem w tej chwili do absolutnie innego świata. Coś wstrząsnęło mną niczym prąd elektryczny, wszystko pociemniało, ciało moje zniknęło, lecz na moment tylko. A potem znów stałem, gdzie przedtem, z boku ciemności wyłaniała się świątynia, a przede mną jarzył się sklep – inaczej czułem swe ciało; inne, ostrzejsze i zwyczajne światło rozlewało się na duszy… Byłem na jawie, prawda to najprawdziwsza! Straszne misterium! I choć inny niż zwykle nastrój mną owładnął, nie różnił się niczym innym od tego, który często ogarnia nas na jawie.
          „Zbudziłem się, wreszcie! – radowała się ma biedna dusza. – Ale jak to możliwe? Skąd się wziąłem przy fontannie? Budzimy się przecież na posłaniu…” Nie dokończywszy myśli, wstąpiłem do domu. W bramie spotkałem córkę jednego z najemców. Stanęła, krzyknęła i uciekła. Tajemniczy dreszcz mną targnął… Stąpam po schodach. „Skradam się niczym duch” – przemknęło mi przez głowę, rychło jednak zdławiłem tę myśl straszliwą. Staję przed drzwiami kuchennymi. Za nimi głos swej żony słyszę, cichy i ciemny. Łapię za klamkę – lecz cóż to rękę mą odepchnęło? „Nie wolno mi jej przestraszyć” – rzekłem sobie, po czym wszedłem do salonu na drugim końcu korytarza, ażeby zastanowić się, co powiedzieć.
            Żaluzje były w nim opuszczone, tak że krzesła nawet znaleźć nie mogłem. Atoli dziurka od klucza w drzwiach mego gabinetu była jasnożółtawa. Wkroczyłem tam…
          Światło dawały dwie olbrzymie świece. Te zaś stały nad otwartą trumną. Pod białym prześcieradłem rysowały się kontury potężnego ciała. Odchyliłem róg prześcieradła…
          Nigdym nie widział trupa, którego oblicze byłoby tak przez strach zniekształcone. I wiem jeszcze, żem krzyknął przeraźliwie, przeraźliwiem krzyknął, i że w drzwiach w otoczeniu służby zjawiła się zapłakana twarz żony mojej, że rozległ się jej okrzyk:
          - Chryste! – on – dwaj… - I runęła na ziemię. A potem wszystko zniknęło.
          Ocknąłem się gdzieś w mroku. Z ciałem? Bez ciała? Nie wiem. „Umrzykiem jestem” – zawyła we mnie zgroza ze wszystkich najprzeraźliwsza. Lecz czy aby na pewno? Czyż i teraz snem to nie jest tylko? Czyż wszystko to nie sen? Czy to śmierć? A może pośmiertnością jest wszystko?
          I wtem ujrzałem wokół siebie las sięgających nieba sosen, straszliwy grzmot… i drugi… a ja, skurczony do wielkości atomu, poczułem, że wtłoczony jestem we wstrętną ziemię…
          I rozbrzmiało:
          - Obszedłem ja pięć pól…


          Na tym urywa się opowieść, opublikowana jako „autentyczna relacja” ducha Lebermayera w revue. „Wiara – Brama ku Panu” (Magazyn Naukowych Interpretacji Fenomenów Spirytystycznych).
          Zaznajomiwszy się z p. R. – człowiekiem, który zaprawdę na lepszy los zasługiwał, niźli być pisma tego redaktorem, poprosiłem go o bliższe informacje publikacji tej dotyczące. A oto i jego wypowiedź w zwięzłej formie:
          - Przesłał mi to był fanatyczny spirytysta, któremu przez noc objawiło się to ponoć na papierze trzymanym w zamkniętej szufladzie stołu. Człowiek ten nie jest zdolny do szalbierstwa z tej przyczyny, że jest zbyt głupi. Aczkolwiek świadom byłem, że groteska ta może nadszarpnąć reputację naszego szacownego pisma, zdecydowałem ogłosić ją, a to głównie dlatego, że w zestawieniu ze śmiertelną powagą wszelkich spirytystów, teozofów itd. potrafi śmiać się z dystansem, sceptycznie. Że w zestawieniu z ichnim totalnym brakiem psychologizmu jest psychologicznie pogłębiona i sugestywna, a głównie dlatego, że w filozoficznym aspekcie jawi się niepomiernie wyżej aniżeli cała ta okultystyczna literatura, która – na przykład – nic nie wie o filozoficznym idealizmie, Berkeleyu, Kancie, Schopenhauerze itd. Życie pośmiertne i ziemskie koncypowane jako sen, wieczność, byt czysty, widziany sub specie aeterni Somni – toż to coś całkiem innego niż, powiedzmy, materialistyczne truizmy o czworakiej istocie ciała, oddzieleniu ciała od duszy oraz wszelkie przeszczepy naszej zwierzęcej ograniczoności do feerii prabytu.
          Zamiarowałem przed drukiem przekonać się, żyje czy też żył w E. (nietrudno zgadnąć, o którym z miast mowa) pan Lebermayer, jednakowoż karygodne me lenistwo sprawiło, żem tego nie uczynił. Rzecz poszła do druku. Będzie to z grubsza jedna trzecia utworu. Niezadługo potem zwróciła moją uwagę niezwyczajna ilość zamówień tegoż numeru, a i wnet zawitał do redakcji jegomość godnie się prezentujący, z twarzą wszak jakby dziką i z sękatą laską. Rzucił na stół swój bilet i atestację dziekana z E., że żyje i nigdy nie był umarł… a co działo się dalej, opisywał nie będę. Chłopisko w rzeczy samej ma ze dwa cetnary. Na szczęście potrzaskał nam połowę redakcyjnych mebli, mnie pomacał po plecach i zelżył po wielekroć, skutkiem czego nie podał mnie już do sądu. Ostatecznie, biedaczysko, miał pewne prawo: zaszkodziłem bowiem setnie jego egzystencji. Prawdopodobnie byłby został burmistrzem, a teraz, miarkujesz pan, każdy chłopak, z oddali go ujrzawszy, pada na kolana, popiskuje niczym szczur, pogryza słoninę, a na nosie ma żółte blaszki.
          O kontynuacji rzeczy mowy już być nie mogło. Na szczęście opublikowana część tworzy już krągłą całość i przeciętny czytelnik zadowala się pozornym rozwiązaniem. W rzeczywistości dalsze partie aż do końca zagadki nie rozwiązują – zabił Lebermayera sen ów czy też wszystko jest tylko snem podchmielonego itd. Atoli problem życia tak prosty nie jest, jak go sobie nie tylko przeciętny czytelnik, ale i najsłynniejsi filozofowie wystawiają.
          Właściwie wdzięczny jestem tej ingerencji, ciąg dalszy byłby mnie jako redaktora zniszczył. Jest o wiele bardziej rozbudowany, sfiksowany, więcej w nim różnych ekscesów, błazenady i skandali aniżeli w części pierwszej. A przy tym żałuję, albowiem jest w tym coś fenomenalnego, jak ten szelma rozwiązuje tajemnicę grozy słów „Obszedłem ja pięć pól”. Kto był tym szelmą? Myślę, że ktoś inny, a to dlatego, że duchy znacznie bzdurniej piszą. Ale niewykluczone, że był to duch, który za życia swego zagiął na Lebermayera parol i teraz zemścił się. Śmiejesz się pan? Myślisz pan, że możność taką dopuszczam tylko jako redaktor teozofizycznego piśmidła? Nie! Nie wierzę i w spirytyzm, i w pozytywizm. Nie wierzę w nic, nawet w owo „nic”. Wszak dlatego właśnie dopuszczam możność wszystkiego, wszystkiego. Łajdactwem jest, żem tu jest redaktorem, atoli nie mniejszym będzie, jeśli powiem, że zjadłem dziś dobry obiad. Żyć znaczy łgać, nic poza tym. Uświadomienie tego powszechnego łgarstwa jest chyba jeszcze gorszym zakłamaniem niźli okłamywanie samego siebie, że zna się i głosi prawdę.


Przełożył Jan Stachowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz