Ledwie pojawiły się pierwsze wieści o
nadciągającej zarazie, która w sąsiednich ziemiach tysiącami pochłaniała
ofiary; która mordowała bezlitośnie i błyskawicznie, nie bacząc na wiek ni stan
czy jakiekolwiek względy; która nadciągała nie uprzedzając nikogo, a pojawiwszy
się kładła kres wszystkiemu, albowiem była jedną z postaci śmierci – skąpiec
mieszkający wraz ze swą rodziną w samotnym dworku za miastem, skorzystał z
okazji, by pozbyć się żony, dzieci i całej czeladzi, nie zważając na ich błagania
i lamenty.
Siwe włosy powiewały mu na gorącym,
upalnym wietrze, jakby targane nie tylko podmuchami, lecz bardziej jeszcze
wzburzone przez szaleńczą żądzę, nie mogącą znaleźć ukojenia. Szklane oczy
sknery płonęły chorobliwym blaskiem drapieżnej i bezgranicznej namiętności.
Stał na progu domu i wskazując na wrota krzyczał ze świszczącym przydechem do
zgromadzonej rodziny:
- Precz stąd, wszyscy! Precz, mówię!
Skąd mogę wiedzieć, czy w którymś z was nie ma już morowej trucizny?!
I zamknąwszy za nimi ciężkie zasuwy, chyłkiem
pilnował zza węgła, aby żaden z wypędzonych nie powrócił, nie wkradł się do
środka. Lecz oni nie wrócili; znali daremność takich poczynań. Oglądając się i
załamując ręce szli przed siebie. Na końcu, najdłużej ociągając się, podążała
żona skąpca z niemowlęciem na ręku. Wszyscy oni, i to kwilące niemowlę, szli
prosto w objęcia morowej śmierci…
- A ciebie niby kto ma karmić, stara
pokrako! – rozwścieczył się skąpiec na wychudłego psa, który wilgotnymi, pełnymi
miłości ślepiami wpatrywał się w swego pana. Ten uderzywszy psa laską po
grzbiecie, wyrzucił go kopniakiem za drzwi. Stary pies, z przetrąconym
kręgosłupem, rozpaczliwie skomląc, wlókł się na oślep i co chwila spoglądał za
siebie. W spojrzeniu swego pana nie znalazł jednak miłosierdzia, nie odważył
się więc przyczołgać do jego stóp i pokornie polizać ręki, która złamała mu
kark. Szedł w objęcia głodu i śmierci…
- A tobie kto miałby dawać mleko –
syknął skąpiec i chwyciwszy kota, który z tęsknym mruczeniem ocierał mu się o
nogi, roztrzaskał go o płot. Nieruchome powietrze zadrżało od słabnących jęków
małej, umęczonej istoty.
- A tobie może jeszcze dawać ziarno!
– warknął na ptaszka w klatce, ulubieńca całej rodziny, o którym niemal zapomniał,
a który przecież też go objadał. Starczyło jedno zaciśnięcie dłoni skąpca, by
ptaszek ćwierknął po raz ostatni i nigdy już nie zapragnął ziarna.
Wygnawszy wszystko, co żyło w domu i
co uszczuplało jego majątek, skąpiec odetchnął z ulgą.
- No, wreszcie pozbyłem się
wszystkiego, co okradało mnie z pieniędzy – prawił z rozkoszą, zachłystując
się, a oczy mu płonęły. Zaspokoiwszy swą żądzę mrużył powieki, a jego szklany,
lodowaty wzrok teraz jakby odtajał.
To, czego od dawna pragnął, na co
wszak nie odważył się dotąd – z powodu jakiejś zbytecznej obawy przed
pozostałymi ludźmi majątek z nim dzielącymi, z braku odpowiedniego pretekstu, a
także dlatego że jego namiętność stale jeszcze nie sięgała szczytu – teraz oto
zostało spełnione! Pozbył się nareszcie tych znienawidzonych i na wieki
przeklętych darmozjadów! Znalazło się wszystko: i powody, i preteksty. Cha,
cha, cha! Przecież broni się tylko przed zarazą! A któż mógłby mu mieć za złe,
że chciał uchronić się przed straszliwym niebezpieczeństwem zagrażającym jego
życiu? Cóż z tego, że czynił to nawet kosztem rodziny? Cha, cha, cha!
Zaiste, był to skąpiec…
Potem obejrzawszy rygle,
zatarasowawszy wrota i okna, mając obfitość wszelkich zapasów, pochylił się nad
swymi skarbami, wpił się w nie mocniej i bardziej namiętnie niż najgorętsi
kochankowie po skończonej rozłące objąć się potrafią! Jego chciwa dusza nurzała
się w rozpustnych, wyuzdanych rozkoszach, zapominając w takich chwilach o całym
świecie i jego potwornościach.
Tymczasem pojawiły się pierwsze
oznaki nadchodzącego moru. Wkrótce potem czarna zaraza objawiła pełnię swej
niszczycielskiej siły. Płynęła w powietrzu, unosiła się w wodzie i przesycała
każdą grudkę ziemi. Kryła się w woni róży i w oddechu miłości, budziła wraz z
jutrzenką i nie ustawała w pracy ani na chwilę. Gwiaździstość nocy płonęła
morową zarazą jak pożar poranka. A z niebios, miast ukojenia i błogosławionego
spokoju, złowieszczo ziała morowa pustka.
Ledwie padły pierwsze ofiary, zerwał
się prawdziwy tajfun śmierci. Każdego nieszczęśnika chwytała najpierw lekka
słabość, zawroty głowy połączone z nieoczekiwanym strachem, a potem członki mu
siniały, rozpalał go wewnętrzny ogień, który mieszał zmysły. Śmierć nadchodziła
prawie natychmiast – z koszmarnym podskórnym krwotokiem i obrzękiem gruczołów.
Wkrótce ciało zaczynało gnić i czernieć. Umierało się bez pokuty, bez
przygotowania, bez pociechy, a zachodzące bielmem oczy – miast oczekiwanego
współczucia – dostrzegały tylko szaleńczą ucieczkę wszystkich najbliższych.
Ludzie spoglądali na siebie jak mordercy, czekali, na kim najpierw pojawią się
ślady zarazy. Nikt nikomu nie ufał, bliscy sobie stali się największymi
wrogami, a każdy bluźnił i złorzeczył Bogu…
Jeden tylko skąpiec nie zaznał
strachu. Miał to, czego pragnął. Spełniły się jego życzenia. Morowy pogrom
przepływał koło jego domu, nie zajrzawszy do środka. Do skąpca dochodziły tylko
okrzyki przerażenia, tupot pierzchających tłumów i rzężenie konających. Słyszał
też potworny, obłąkańczy śmiech matek odrzucających precz swe niemowlęta, gdy
dostrzegły na ich ciałach ślady zarazy. Często rozlegało się gwałtowne
dobijanie do okien, gdy jakiś szaleniec w bezbrzeżnej trwodze usiłował znaleźć
tu opiekę i pociechę. Skąpiec nie wpuszczał jednak nikogo. Współczucie czy
litość były mu zawsze obce i nigdy nikomu nie pomógł, nigdy głodującemu nie
podał choćby kawałka chleba. Czy teraz, w tak okrutnym czasie, miałby
postępować inaczej? Porzucili więc nieszczęśni wszelką nadzieję i przeklinając,
podążali dalej, a śmierć szła ich śladem, by wkrótce każdego dopaść i
pochłonąć…
On zaś dniem i nocą czuwał przy swych
skarbach; strzegł ich, szczęśliwy i beztroski, gdy cały świat wokół dotknięty
został szaleństwem. A im więcej budzących zgrozę postaci ludzkich mijało jego
dom, tym potężniejszą odczuwał rozkosz: rozkosz piekieł, rozkosz grzechu.
Obejmował te swoje skarby, klękał przed nimi i kłaniał się im do ziemi, myślał
o nich we śnie i na jawie. Kołysały go do snu i były dlań największą z
ziemskich radości.
Patrząc na tę nie kończącą się
zagładę wokoło, zagładę ludzkich istnień i majątków, zacierał ręce, obliczając
sobie, ileż to bogactw zostanie bez właścicieli, ile opuszczonych domów i
dworków, do których już nikt nigdy nie powróci, ile bezpańskiej ziemi –
pięknej, rozległej, urodzajnej. Wszystko to zagarnie dla siebie, posiądzie
wszystko, co się tylko da, nikomu nie zwróci ani miedziaka, a jeśli ośmielą się
go napastować jacyś awanturnicy, potrafi podyktować im swoje prawa. Musi mieć
więcej; nie: wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu na niebie i ziemi;
wszystko, czego tylko zapragną zmysły. Nikt nie odważy się mu w tym
przeszkodzić!
Zaiste, był to skąpiec…
W takich chwilach rozpustnej żądzy i
diabelskiej euforii, kiedy miał ochotę posiąść wszystko, co było na ziemi,
zgarnąć w swe drapieżne szpony, w takich właśnie chwilach dawał upust swym
pragnieniom i namiętnościom. „Ech, pani zarazo, do dzieła! Nuże! A mnie tu
pozostaw!” Potem cieszył się, skakał i śmiał się zuchwale i długo nie mógł
opanować piekielnego chichotu, podczas gdy za murami jego domu królowała
śmierć. Im dłużej to trwało, tym stawał się zuchwalszy, a pycha rozpierała mu
pierś. Wszak dotąd jego żądze znajdowały zaspokojenie, a wtedy duch staje się
butny…
Zaraza zdawała się osiągać apogeum.
Nie było już możliwe straszniejsze piekło dotkniętych zarazą. Teraz już i sam
chciwiec drżał i jakby upadał na duchu. Coś przerażającego drążyło jego myśli,
które nie znały dotąd innych obaw, jak o własny majątek. A ponieważ to, co nas
napełnia największą grozą, w tajemny sposób podnieca ciekawość, więc i skąpiec
zapragnął choćby przez najmniejszą szparkę zobaczyć, co się właściwie na
świecie dzieje. Drżącą ręką uchylił lekko potężną okiennicę i oczom jego ukazał
się widok, jaki może zwidzieć się ciężko choremu człowiekowi. Skąpiec chciał
się cofnąć, chciał się okłamać, że niczego nie widzi, nie mógł jednak oderwać
wzroku, więc stał nieruchomo.
Purpurowe, jakby krwią opite, słońce
unosiło się nad horyzontem. Z pustych, złowrogich niebios padało ciężkie
żrącobrunatne światło na zalegające stosy trupów, tonących w czarnych plamach i
krwawych kałużach. Krew na ziemi i krew na niebiosach – purpurowa zagłada. W
kłębowisku martwych ciał drgały i pełzały ciała jeszcze żywe, lecz już w
śmiertelnych kurczach, wymachujące opuchniętymi rękami. I przedśmiertny,
potworny krzyk wydobywał się z tej drgającej masy. Bo oto już niektórzy
dokonali żywota swego, a inni, dotknięci właśnie zarazą, spadali w morową
przepaść. Albowiem było to umieranie na wyścigi.
Tak, w tej oto chwili zadrżał nawet
skąpiec. Ledwie miał siłę zatrzasnąć ciężką okiennicę, ale obraz, jaki ujrzał,
nie opuścił już jego duszy. W tej samej chwili poczuł też jakby niechęć do
swoich skarbów, lecz trwało to tylko przez mgnienie oka. Był wszakże skąpcem,
który nie ulega łatwo innym niż zachłanność uczuciom. Im bardziej się bał, tym
żywiej, goręcej marzył o bogactwie. Nie obchodziło go nic, co nie dotyczyło
jego samego. Znów wybuchnął piekielnym, przeraźliwym chichotem, dając upust
swym występnym namiętnościom i pragnieniom: „Niech wszystko, wszystko będzie
moje! Nuże, do dzieła, pani zarazo!”
Ale tym razem z jego gardła wydobył
się dźwięk niepodobny do ludzkiego głosu. Usłyszawszy go, przeraził się sam
skąpiec. Oniemiał nagle, jakby go strzała ugodziła. Czyżby ktoś jeszcze znalazł
się w środku? Rozejrzał się trwożnie wokół siebie. Przez głowę przebiegła mu
myśl, że wszystko traci swój dotychczasowy wygląd i zaczyna się przeistaczać.
Nie zastanawiał się dłużej nad tym zjawiskiem i szukał dalej, aż wreszcie wzrok
jego spoczął w jednym punkcie. W odległym rogu izby znajdowała się figurka
Chrystusa ukrzyżowanego, pobożną ręką wypędzonych zawieszona i cudem zachowana
w tym siedlisku grzechu. Skąpiec zaczął się wpatrywać w krzyż ze szczególną
uwagą, tak jakby nigdy wcześniej go nie widział. Patrzył jak zahipnotyzowany.
Chmurna i przerażająca zdawała się być ta postać Chrystusa. Opuchnięte członki
i szkarłatnoczarne plamy przelanej krwi jako żywo przypominały morową zagładę.
Ciało skręcone w przedśmiertnych konwulsjach. Tak, przerażająca prawda o
śmierci widniała w nieruchomych, wytrzeszczonych z bólu oczach umęczonego
Chrystusa. Ten wzrok zdawał się potępiać i oskarżać!
Skąpiec wpatrywał się w Chrystusa.
Gdzieś w mrokach sumienia sknery
rodził się obłędny, lodowaty strach, a powiew zgrozy wstrząsnął nagle całą jego
istotą. Lęk przed wiecznością i jej zasadzkami rozdarł duszę skąpca.
Lecz był to wszak skąpiec nad skąpce,
więc nic oprócz żądzy nie mogło nim dłużej powodować. Jego zachłanność nie
znała granic i zdawała się panować nad wiecznością, lekce ją sobie ważąc i nie
dbając o żadne mistyczne przestrogi. Ciało swe i duszę na wieki zaprzedał
mamonie, więc na czym więcej zależeć mu mogło?! Machnął tylko ręką, jakby
chciał odpędzić rosnący strach i widmo na ścianie. Nic jednak nie dało się
odpędzić. Trwoga ogarnęła go taka, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał i jakiej nie
potrafił poskromić, więc umyślił sobie, by nowym, cynicznym i strasznym
zuchwalstwem, odwagą wzbudzoną dla okłamania samego siebie, trwogę swą zdusić.
Dodawszy sobie animuszu rozpustnym
rechotaniem i wyciągnąwszy przed siebie ramiona, jak w obłędzie, rzucił się
zaraz do krzyża, w najdalszy kąt pokoju. Dopadłszy swej zdobyczy, chwycił ją
kurczowo zakrzywionymi szponami i zerwał ze ściany. I gnany zuchwalstwem,
skierował swe kroki do okna. Odciągnął okiennice i rozwarł okno na oścież; to
zabarykadowane okno, które ukrywać miało potworności zewnętrznego świata…
Obraz z purpurowym słońcem; z żywymi,
konającymi i martwymi trwał niezmienny, lecz jakby nabrał intensywności. Krwawa
łuna lśniła tak potężnie, jakby miała bezlitośnie podpalić wszystkie bramy i
mury tego świata… Ta bezkresna toń płynącej krwi stanowiła wieczny symbol
wszelkich zdarzeń, rozgrywających się wokoło. Jakby ten nie kończący się,
nieubłagany pożar niebios – który nadwątlić musiałby każde ludzkie serce, gdyby
nie dość nadwątlone było innymi okropnościami – jakby ten właśnie widok
oznaczał samą istotę morowej zarazy. Albowiem tylko przy takich niezwykłych
zjawiskach występować mogą inne, jeszcze bardziej niezwykłe… A niżej, w blasku
niebios, świecących jak bramy nieznanego, uległ przyspieszeniu wyścig ku
śmierci. Znów tłumy nieprzeliczone żywota dokonały, inne zaś tłumy, niedawno
zarazą tknięte, wpadły bezwładnie i ślepo w szalejącą morową zamieć, w
drapieżny i pożerający wszystko wir zagłady! Krzyk straszny, jak na tonącym
statku, na próżno odbijał się echem od bram wieczności i niknął w morowej
przepaści.
Obraz czarnego moru wpatrywał się w
skąpca okiem nagle rozwartego okna. Sknera zajrzawszy z tak bliska w samą twarz
śmierci, znów na chwilę stracił swą hardość.
Lecz zaraz na nowo się roześmiał i z
szyderstwem w oku – którego nie zrozumie ten, kto nie zwykł w sercu człowieka
odnajdywać jedynej tylko namiętności zaspokojenia swych piekielnych żądz –
cisnął krzyż na szarą, kamienną drogę, w drgającą masę konających i martwych
ofiar zarazy.
- Tam twoje miejsce – zachrypiał
śmiejąc się na całe gardło. A krzyż upadł…
Wtem sknera stracił oddech. Jego
śmiech urwał się nagle i przemienił w okrzyk zgrozy. Albowiem spośród tłumu
uniosła się istota w purpurowej szacie, spod której widać było hebanowe
członki, z lśniącymi krwawo plamami, i ta bezkształtna masa, gnijąca i na wpół
umarła, wyciągnąwszy kikuty rąk schwyciła krzyż, nim zdążył upaść. A uniósłszy
machała nim zwycięsko, na zgubę skąpca.
Ten uskoczył, lecz nieruchome,
wytrzeszczone oczy potwora podążały jego śladem do wnętrza kryjówki. Straszydło
nie przestawało machać krzyżem, tym krzyżem, który zdawał się ucieleśniać
wielkie, niewyobrażalne cierpienie. Żadne ludzkie serce nie zdołałoby zdzierżyć
tego widoku i musiałoby ulec pod naporem zwielokrotnionej grozy, w słabość i
marność człowieczą godzącej. Lecz on był skąpcem, dla którego nic prócz skarbów
nie ma znaczenia, żadna siła nie może mu ich wyrwać i nawet ten czarny, morowy
potwór nie potrafi mu zaszkodzić. Skąpiec trząsł się ze strachu, lecz chciał
okazać swą przewagę nad czarną zjawą.
Im bardziej rósł jego strach – była to już
panika – im szybciej tracił resztki pewności siebie, tym większe zuchwalstwa
przychodziły mu do głowy; zuchwalstwa, które pomogłyby mu w jeszcze jednym
zwycięstwie nad samym sobą, w odzyskaniu dawnej hardości. Zbliżył się więc
ponownie do okna i wychyliwszy przezeń głowę, aby znaleźć się jak najbliżej
tamtych, pokiwał do nich ręką – niby to przyjaźnie. Kierował ten gest zwłaszcza
do czarnej zjawy, machającej wyrzuconym krzyżem. A ona zaś, wysunąwszy się
przed tłum innych biedaków, wybałuszała na niego swe straszne oczy – krwawe, pałające,
z bielmem – i nieustannie wywijała krzyżem.
Tak, zdawała się przyjmować szydercze
pozdrowienia skąpca. Wolno sunęła coraz bliżej, z trudem torując sobie drogę
wśród stosu trupów. A skąpiec rechotał złośliwie, wściekle, prowokował los i w
swym zapamiętaniu zdawał się nie dostrzegać kroków powiernika śmierci…
Krwawe słońce płonęło, a zuchwałość
skąpca – potęgowana jego strachem – sięgnęła szczytu. Przejrzał wreszcie
zamiary morowej zjawy, która wciąż uparcie zbliżała się do okna, i diabelski
pomysł zaświtał mu w głowie. Nie przestawał wciąż kiwać przyjaźnie i zapraszać
do domu, a kiedy potwór był niemal w zasięgu ręki, zakrzyknął drwiąco:
- Ach, cóż za szczęście! Witaj,
gościu, w moich skromnych progach! – I miało to być dopełnieniem szyderstwa,
ostatnim etapem zuchwałości.
Lecz w swej pysze skąpiec nie
przewidział jednego: Oto czarna postać otwarła usta – usta makabryczne,
zmienione w krwawoczarną jamę – i wydała z siebie ryk potworny niby odpowiedź
piekieł na zuchwalstwo niegodziwca, a z jej ust wydobył się brunatny kłąb
zakrzepłej krwi. I w jednej chwili, uniósłszy przed siebie kikuty rąk,
odrzuciła z furią krzyż – ten zbeszczeszczony krzyż, na którym wisiała zbolała
postać umęczonego Chrystusa, niby ofiary morowej śmierci…
Teraz już skąpiec nie zwlekał i
zatrzasnąwszy okno, zabarykadował je dokładnie, aby nikt i nic z zewnątrz nie
było w stanie wkraść się do środka. Ale strach nie ustąpił i sknera zwalił się
na łoże, ukrywszy głowę w pierzynach, jak przerażone zwierzę, gdy w ziemię
stara się zakopać, by ujść w ten sposób swym prześladowcom. O, jakże pragnął,
by wszystko, co ostatnio zobaczył, było tylko złym, przerażającym snem! Jakże
chciał znów tylko marzyć i śnić o swych skarbach, które miały być dla niego
ostatnim ratunkiem! Tak rozmyślając i mimo pierzyn dygocących ze strachu,
zapadać zaczął w jakiś chorobliwy półsen…
Po pewnym czasie zdawać mu się
zaczęło, że słyszy pod oknem czyjeś łkanie, a głos ten nie był obcy i wyraźnie
coś mu przypominał. „Czyżby to niemowlę, które wypędziłem” – pomyślał z lękiem,
zrywając się z łoża. Potem do łkania dziecka dołączyły się skargi dorosłych…
Tak, to oni; czego chcą? I to przeklęte zwierzę, któremu przetrącił kręgosłup,
więc już dawno powinno zdechnąć, a mimo to skowyczy i węszy, jakby chciało
wrócić… Skąpiec chwyta się za głowę. Cóż się dzieje? Teraz również kot żałośnie
miauknął i jęk roztrzaskanego o ścianę zwierzątka rozdarł ciszę nocy. Kiedy
umilkł ten wrzask, jakby kot właśnie wydał ostatnie tchnienie, już tylko
świergot ptaszęcia dobiegał zza okna, i skąpiec wspomniał ulubieńca całej
rodziny, którego uśmiercił jednym ruchem ręki… Rozglądał się wokół dziko i
przeszył oczami mrok, lecz nic się więcej nie działo. Martwa, grobowa cisza
zapanowała na świecie, po raz pierwszy od nadejścia moru.
„Ach, chyba nadchodzi kres zarazy” –
pomyślał przytomnie i machnąwszy ręką uznał, że znajome głosy zapewne mu się we
śnie pojawiły. Położył się znowu, lecz dziwny strach nadal go nie opuszczał.
Chciał śnić o swych skarbach z nadzieją, że przyniosłoby mu to ulgę, tak jak tyle
razy wcześniej w jego życiu; chciał znów oddać się temu, co najdroższe… Lecz
trud jego był daremny: słyszał tylko przeraźliwy łomot własnego serca i niezwykła
suchość w gardle męczyć go zaczęła.
Zapadł w letarg, męczył się i rzucał
na łożu i znów budził się – bez przyczyny, bo nic nie mąciło spokoju, tylko ta
przeraźliwa, śmiertelna trwoga… Skąpiec drżał i oddychał ciężko. Broniąc się
przed tymi drgawkami, próbując je opanować, z uporem starał się patrzeć w jeden
punkt.
- Tak, tak, z pewnością zaraza już mija –
bełkotał, ale słabą dawało mu to pociechę.
- Co to?! – krzyknął nagle na całe
gardło, ze zgrozą wbijając wzrok w ciemny kąt izby, gdzie niespodziewanie
dostrzegł figurkę Chrystusa na krzyżu, który własnoręcznie, z pogardą, wyrzucił
był przez okno. Och, w jaki sposób mógł się tutaj znów wedrzeć?! Krew spływała
po figurce, a obrzmiałe ciało Chrystusa wydawało się walczyć z morową śmiercią.
Nie wiedział już skąpiec, co snem, a co jawą, i czuł tylko, jak pali go
piekielny, wewnętrzny ogień.
Wtem szelest jakiś usłyszał pod
zabarykadowanym oknem co naruszył głęboką ciszę nocy. Szelest ten powtórzył się
raz i drugi, a potem okno pod naporem straszliwej siły wepchnięte zostało do
środka.
„Co to?” – dusza skąpca przeczuła
prawdę i zadrżała smagana lodowatym podmuchem trwogi. Lecz był to wszak skąpiec
nad skąpce, więc znów doszła do głosu jego prawdziwa, zachłanna natura. „Złodziej!”
– przemknęło mu przez myśl, i trwoga przed śmiercią jakby straciła swą siłę.
Skąpiec poczuł, jak w jego członki wstępuje moc niezwykła. Wszak w
niebezpieczeństwie znalazło się jego bogactwo!
Zaiste, postać jakaś wpełzła przez
okno do izby, oświetlonej mętnym, czerwonym blaskiem. Już chciał z bronią w
ręku wyskoczyć ze swej kryjówki, przepędzić intruza i obronić swe skarby, lecz
spojrzawszy na nocnego przybysza, wydał okrzyk trwogi.
Stała przed nim – niczym wyrzeźbiona z hebanu, skąpana w szkarłatnej
poświacie – morowa zjawa z płatem zakrzepłej krwi w ustach. Trwała tak
nieruchomo, kiwając tylko kikutami rąk w odwzajemnionym pozdrowieniu. A krzyż,
który wrzuciła była przez okno, rzeczywiście leżał nie opodal na podłodze.
Postać owa zdawała się czekać na dalsze pozdrowienia i zaproszenia, a kiedy ich
nie stało, ruszyła naprzód przerażającym, bezgłośnym krokiem, wyciągając przed
siebie czarne kikuty rąk. I rozpoznał wreszcie skąpiec morową śmierć, a chcąc
przed nią uciec, skrył się w najdalszy, najodleglejszy kąt, gdzie nawet śmierci
niełatwo było dotrzeć. Widząc zaś, jak zjawa nieubłaganie ku niemu zdąża,
zaczął na oślep pięściami powietrze młócić, jakby w ten sposób odstraszyć
chciał intruza…
Lecz próżne były jego wysiłki i
daremny krzyk. Nocny przybysz nie zważał wcale na jego obronę i nie zamierzał
wkraczać do kryjówki, tak jakby w ogóle nie z powodu skąpca składał tu wizytę.
Zaiste, inny miał cel. Podążał wprost ku skrzyniom i szkatułom kryjącym
wszelkie bogactwa. Pod dotknięciem przybysza skrzynie unosiły swe ciężkie wieka
i nieproszony gość, patrząc szyderczo na skąpca, wkładał do środka kikuty swych
rąk. To był jego cel.
Zrozumiawszy, skąpiec jak rażony
gromem zapałał niepohamowaną żądzą. Był wszak skąpcem i skarby droższe mu były
nad życie. Z drapieżnym okrzykiem: „Choćbyś była wcieloną zarazą, diablico
wściekła, nie wydrzesz mi mego bogactwa!” – wyskoczył ze swego ukrycia i rzucił
się na straszną zjawę.
Lecz palce skąpca chwyciły tylko
pustkę i ciemność. Owiany oddechem morowej śmierci, w jednej chwili oddał
ducha, jakby porwany przed wichurę. Skonał w obronie swych skarbów, w ostatnim
porywie występnej żądzy. Zaiste, pozostał skąpcem nawet w chwili śmierci.
Przełożył
Andrzej S. Jagodziński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz