środa, 31 maja 2017

Josef Müldner - Anioł śmierci



          Pewnego zimowego wieczoru nagle się przebudziłam.
          Cała drżąca, wstałam pospiesznie z łóżka. W skroniach mi pulsowało, a moja dusza pełna była dziwnego niepokoju. Nie wiedzieć czemu, zaczęłam się szybko ubierać. Czułam tylko, że to, co czynię, jest nieodzowne, i wcale mnie nie zdziwiło, iż po chwili znalazłam się na ulicy.
          Ulica była wyludniona, martwa. Wszystko zamknięte, w oknach ani światełka. Mogło być przed północą, lecz co do tego nie miałam pewności. Jedynie z oddali dobiegał ponury, głęboki dźwięk organów. Dochodził z kościoła, którego nigdy przedtem na tej ulicy nie widziałam.
          Szłam w stronę kościoła, ale jakże obca wydawała mi się ulica! Ściany domów wznosiły się – mroczne – ku niebu; żaden z nich nie był mi znajomy. Obejrzałam się na dom, z którego wyszłam, i również się zdziwiłam, że w ogóle ktoś może w nim mieszkać.
          Dźwięki organów stawały się coraz silniejsze i coraz bardziej mroczne; aż oślepiona światłem dziewięciu gotyckich okien, wstąpiłam do środka. Dopiero po dłuższej chwili przyszłam do siebie na tyle, by się rozejrzeć. W oczach wciąż jeszcze miałam blask bijący z kościelnych okien, a tu, wewnątrz, głęboka ciemność wpływała wąskimi oknami do głównej nawy, wypełniała przestrzeń, gęstniała po kątach i oplatała kraty starych dębowych konfesjonałów. Jedynie tu i ówdzie postawione świece rzucały wątłe blaski na pobliskie rzeźby i ramy: wraz z krwawym blaskiem wieczystej lampki z głównej nawy pasowały się z mrokiem. Wchodząc do świątyni usłyszałam szklany, przenikliwy dźwięk ministranckich dzwonków.
          Główną nawę wypełniały ławki, w których klęczało kilka niewyraźnych postaci. Pochylone, ze wzrokiem wbitym w ziemię, garbiły się pod ciężarem życia i modlitwy. Wydawało się, że nawet nie dostrzegły mej obecności.
          Na ambonie stał ksiądz. Jego szeroko rozstawione dłonie zakończone były szponiastymi paznokciami. Poruszał ustami, jakby przemawiał. Nie wychwyciłam jednak ani jednego słowa. Być może, posługiwał się językiem zrozumiałym wyłącznie dla grupki wiernych zgromadzonych w świątyni. Kiedy przyjrzałam mu się uważniej, dostrzegłam na jego głowie błazeńską czapkę, z długim, do przodu zarzuconym rogiem, na którym huśtały się dzwoneczki.
          Ilekroć obrócił wzrok ku niebu, tylekroć rozdzwaniały się groteskowo i urągająco. Lecz ludzie zdawali się tego nie słyszeć i kornie chylili głowy ku ziemi.
         Główny ołtarz spowijał gęsty kadzidlany dym, poprzez który dostrzegłam jednak kilka jaskrawo pomalowanych posągów. Ruszyłam do wyjścia. I wówczas organy, które zamilkły jakby z powodu mego przybycia, znów zaintonowały swój grobowy hymn:
             Miserere…
          Miserere – zabrzmiało jak głos rozpaczy z samego dna przepaści otwierającej się między dwoma akordami; miserere jako krzyżowa stacja duszy wędrującej poprzez skalę grozy, boleści i nadziei… Każdy z tragicznych tonów hymnu pobrzmiewał takim refrenem. Wszystko jakby przeniknięte płaczem, pragnieniem wzbicia się ponad siebie; wszystko było jedną wielką tęsknotą za miłosierdziem, oczyszczeniem i pojednaniem. Tajemnica najwyższego tronu szybowała gdzieś pod sklepieniem świątyni, a w dole – daremne modły, gorączkowa gotowość wiernych. Ich miserere
        Straszliwy niepokój wstrząsnął moją duszą. Rozejrzałam się trwożnie, czy aby nie przeszkodziłam komuś w modlitwie i z przerażeniem spostrzegłam, że oczy zebranych są zwrócone na mnie!
          Jak sparaliżowana stąpałam niepewnie ku wyjściu. Byłam już przy drzwiach, kiedy posąg stojący w ich pobliżu zastąpił mi drogę. Nie widziałam go, gdym wchodziła. Jego nieokreślona, typowo kościelna barwa stanowiła mieszaninę rozmaitych kolorów, w której tonem wiodącym była ołowiana szarość. Ta wysoka postać na szyi miała ciężki żelazny łańcuch, którego zwisający koniec podtrzymywała lewą, mocno umięśnioną ręką. Wyglądała, jakby przy ustawianiu posągów o niej zapomniano.
          Podchodząc bliżej, domyśliłam się, że jest to śmierć. Nie posiadała jednak owych atrybutów, po których rozpoznajemy ją na obrazach. Jej pulchne ciało zdawało się wykluczać istnienie szkieletu. Jedynie łysa czaszka, puste oczodoły i tępy, nie dokończony nos zdradzały jej tożsamość. Odziana była w szarą obcisłą szatę, pod którą wyraźnie rysowało się ciało hermafrodyty. W prawicy dzierżyła długi kostur, którym pokiwała mi, rozbawiona mym przerażeniem.
          Pojęłam, iż nie uda mi się jej pominąć. Przeżegnałam się znakiem krzyża. Śmierć czekała na mnie.
          Przypomniałam sobie, że jej dłonie są zimne, i zadrżałam.
          - Znasz mnie? – spytała.
          Przytaknęłam milcząco, ze spuszczoną głową.
          - Boisz się mnie? – pytała dalej z uśmiechem. – Nie przyszłam po ciebie! Mam przykazane, by wszędzie ci towarzyszyć.
          Ruszyła wraz ze mną, a zardzewiałe ogniwa łańcucha zadźwięczały, kiedyśmy wchodziły do nieznanego ogrodu.
          Dzienne światło i świeże letnie powietrze przebudziły mnie jakby na nowo.
          - To jest ostatnia droga – rzekła Śmierć. – Tutaj, przed tymi wrotami należy rozstać się z wszelkim przepychem i bogactwami doczesnego świata. Widzisz to usypisko? – spytała, wskazując na wysoki kopiec. – Powstało z tego, co porzucili skąpcy. A widzisz tę otchłań? Zajrzyj do niej? – Trzymana przez nią mocno za rękę, zajrzałam do dołu.
            - Pełno tam ludzkich kości – wykrztusiłam z przerażeniem.
        - To szczątki tych wszystkich wiernych, kochających istot, którym aż do tego miejsca pozwolono odprowadzić ich najdroższych. Tutaj umarli z tęsknoty. Tu ja jestem jedynym przewodnikiem!
            - A ty nie masz leku na ich boleść?
          - No cóż, czyż to nie pięknie umrzeć z tęsknoty? Łagodzę ich boleść odbierając im życie. Śmierć jest najlepszym lekiem!
           A widząc, że nie całkiem zdobyła me zaufanie, dodała:
           - Chcesz? Będę także twoim przewodnikiem! – I poczułam dotyk jej ciepłej dłoni.
          - Owszem! – zawołałam z radością. – Nie mam niczego, co bym musiała złożyć na tej górze. Jestem biedna. A do tego dołu… z mojego powodu… nikt nie trafi. Bądź moim przewodnikiem!
          Śmierć spojrzała na mnie z zadowoleniem. Szłyśmy dalej niezmierzonym ogrodem, któremu dopiero teraz przyjrzałam się uważniej: był to cmentarz. Niezliczone rzędy regularnie uformowanych mogił rozpościerały się wokół niczym zagony kwiatów. Nie było pomników ani napisów. A zewsząd całe morze zielonego bluszczu, porastającego nie tylko groby, ale i cmentarne mury. Pomiędzy grobami – wąskie, posypane żółtym piaskiem ścieżki, jakby stworzone dla bezgłośnego stąpania duchów. Każda mogiła obramowana była sztucznie wyglądającym i starannie ukształtowanym żywopłotem z głogu, którego kwiaty, białe i różowe na przemian, pachniały niezwykle intensywnie.
          Cmentarną furtą wchodził właśnie pogrzebowy kondukt: grupka osób przytłoczonych życiem i bólem. Zdawało mi się, że gdzieś już je widziałam, ale gdzie? – nie mogłam sobie przypomnieć. A za trumną kroczyła dumnie, kipiąca życiem młoda kobieta, cała w czerni.
          Chciałam podejść do świeżo wykopanego grobu, przy którym, oparty o łopatę, stał zamyślony grabarz. Ale Śmierć, jakby odgadując moje myśli, chwyciła mnie mocniej za rękę i pociągnęła w tył.
          Kondukt zatrzymał się przed rozkopaną mogiłą, a kiedy trumnę spuszczono do grobu, z oczu kobiety polały się łzy. Spadały na trumnę, aż w pewnej chwili wieko zatrzeszczało, wygięło się i spaczyło.
          - Jakiż to ciężar – rzekła ze smutkiem Śmierć.
          Przenikliwy, szklany krzyk wydobył się z trumny i wstrząsnął powietrzem. Podobny dźwięk słyszałam owego dnia już po raz drugi. Lecz pozostali nic nie usłyszeli. Był to krzyk grzebanego.
          - Ci ludzie płaczą – odezwała się Śmierć – bojąc się zamienić nędzę widzialnego świata na piękno tego, co nieznane. Rzeczywistość zbytnio ich zaślepiła. Gdyby wiedzieli o pięknie zaświatów, chętniej by umierali… Ale wtedy ani łzy nie byłyby potrzebne, ani ja – dodała w zamyśleniu. – To są ci, których widziałaś w kościele, jak bezmyślnie powtarzali modlitwy intonowane przez błazna. Nie wierz im. Patrz, właśnie odchodzą.
          Spojrzałam za nimi. Wesoło, trzymając się pod ręce, opuszczali ogród. Żadne z dwóch usypisk nie wzbogaciło się po przejściu tego orszaku.
          Było mi tak błogo, że właściwie miałam ochotę umrzeć i pójść za swym przewodnikiem. Nie widziałam innego wyjścia. I wtedy Śmierć powiedziała:
         - Chodź, wezmę cię z sobą! Co prawda, Bóg nie przykazał mi jeszcze, bym Mu ciebie przywiodła. Mam ci tylko towarzyszyć. Nie wyrzekł jeszcze tego ostatecznego słowa, które decyduje o ludzkim losie. Bowiem On, wszechwiedzący i najsprawiedliwszy, zna twe jedyne życzenie: powrócić do rodzinnego domu i umrzeć w objęciach matki! Przeto nie będę nalegać, jeśli nie zechcesz pójść ze mną dobrowolnie. Ty jeszcze możesz żyć!...
          Tak rzekła, ale w jej głosie aż nazbyt wyraźnie słychać było nieszczerość i niezadowolenie. I poczułam wówczas gwałtowną chęć powrotu do domu; zapach ogrodów i łąk, na których w dzieciństwie bawiłam się z rodzeństwem, przypomniał mi się z taką siłą, że martwe, cmentarne kwiaty zwiesiły swe kielichy, jak gdyby z żalu, iż ograbione zostały z ich własnej woni…
          Zachód słońca rozlewał po nich blask i pogodę, lecz nie był w stanie ich ożywić. Tylko owe różowe kwiaty stały się tak purpurowe, jakby dojrzewały martwe płody słońca. Och, o ile wspanialsze były kwiaty życia!
          Śmierć zamilkła. Była dobrze usposobiona, dopóki spodziewała się, że pójdę z nią dobrowolnie. Współczułam jej.
            - Czekałam na ciebie – ozwała się po chwili – by porozmawiać. Jesteś pierwszą osobą, której nie potraktowałam oschle. Nie chciałam do ciebie przychodzić z nakazem i przemocą. Myślałam, że wezmę cię za rękę jak dziecko, zanim się spostrzeżesz… Niestety, jesteś taka jak wszyscy: pragniesz uśmierzenia swych męczarni, przyzywasz szczęście, lecz umrzeć pięknie nie potrafisz!
           - Wybacz – wyszeptałam – ale przecież żadne z obydwu usypisk nie wzbogaciłoby się na mojej śmierci… Nie chcę jeszcze umierać. A tam, do tego dołu… pragnę dojść sama!
              - Jesteś równie nierozsądna, jak ci wszyscy, do których po kościołach przemawia błazen.
             A gdy zbliżałyśmy się do wyjścia, powiedziała:
           - Nigdy nie znałaś mnie i nadal mnie nie znasz! Jestem twoja, twojej matki, twego ojca… Związana byłam już z pierwszym człowiekiem, a jednocześnie wciąż pozostaję niczyją.
            Jestem starsza od Boga i królestwo moje nie zna granic.
          Będąc granicą życia, jestem jednocześnie wiecznym początkiem. Obawiano się mnie przez wszystkie stulecia, choć jestem ostatecznym ukojeniem. Wchodzę do weselnego łoża, oczekuję na miejscu kaźni i skrywam się za najdroższymi zapachami.
          Życie to droga do mnie! To las pochodni, które gaszę jedna po drugiej. To spieniony rumak konający u swego celu. Ja jestem Celem.
          Mocuję się z życiem, tak jak ono zmaga się ze mną. Groby wokół ciebie są świadectwem tego nierównego sporu. Pozostając jedyną, zwartą w sobie, zawsze zwyciężę. Ty także kiedyś ulegniesz…
          I dotknąwszy mnie delikatnie ręką, ciągnęła:
          - Ty także! Będę przy tobie zawsze, tyle że już mnie nie będziesz widziała. A jeśli zatęsknisz kiedyś za moją ciepłą dłonią… - tu przerwała sobie nieokreślonym gestem i dopiero po chwili dodała: - Ale wtedy już sam Bóg zadecyduje o tobie. Bez odwołania!
          Po tych słowach podała mi serdecznie rękę. Uścisk był wystarczająco długi, bym poczuła, jak jej dłoń staje się coraz chłodniejsza. Mróz przeszył me ciało. Śmierć raz jeszcze uśmiechnęła się do mnie i skinąwszy ręką, odeszła w kierunku kościoła.
          Lecz nie widziałam już, jak do niego wchodziła. Stopniowo zatracała swe kształty, aż wreszcie, już jako mgławica, zbliżyła się do wrót świątyni i rozpłynęła w jej półmroku na zawsze.

Przełożył Jacek Bukowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz