Pewnego zimowego wieczoru nagle się
przebudziłam.
Cała drżąca, wstałam pospiesznie z
łóżka. W skroniach mi pulsowało, a moja dusza pełna była dziwnego niepokoju.
Nie wiedzieć czemu, zaczęłam się szybko ubierać. Czułam tylko, że to, co
czynię, jest nieodzowne, i wcale mnie nie zdziwiło, iż po chwili znalazłam się
na ulicy.
Ulica była wyludniona, martwa.
Wszystko zamknięte, w oknach ani światełka. Mogło być przed północą, lecz co do
tego nie miałam pewności. Jedynie z oddali dobiegał ponury, głęboki dźwięk
organów. Dochodził z kościoła, którego nigdy przedtem na tej ulicy nie
widziałam.
Szłam w stronę kościoła, ale jakże
obca wydawała mi się ulica! Ściany domów wznosiły się – mroczne – ku niebu;
żaden z nich nie był mi znajomy. Obejrzałam się na dom, z którego wyszłam, i
również się zdziwiłam, że w ogóle ktoś może w nim mieszkać.
Dźwięki organów stawały się coraz
silniejsze i coraz bardziej mroczne; aż oślepiona światłem dziewięciu gotyckich
okien, wstąpiłam do środka. Dopiero po dłuższej chwili przyszłam do siebie na
tyle, by się rozejrzeć. W oczach wciąż jeszcze miałam blask bijący z
kościelnych okien, a tu, wewnątrz, głęboka ciemność wpływała wąskimi oknami do
głównej nawy, wypełniała przestrzeń, gęstniała po kątach i oplatała kraty
starych dębowych konfesjonałów. Jedynie tu i ówdzie postawione świece rzucały
wątłe blaski na pobliskie rzeźby i ramy: wraz z krwawym blaskiem wieczystej
lampki z głównej nawy pasowały się z mrokiem. Wchodząc do świątyni usłyszałam
szklany, przenikliwy dźwięk ministranckich dzwonków.
Główną nawę wypełniały ławki, w których
klęczało kilka niewyraźnych postaci. Pochylone, ze wzrokiem wbitym w ziemię,
garbiły się pod ciężarem życia i modlitwy. Wydawało się, że nawet nie
dostrzegły mej obecności.
Na ambonie stał ksiądz. Jego szeroko
rozstawione dłonie zakończone były szponiastymi paznokciami. Poruszał ustami,
jakby przemawiał. Nie wychwyciłam jednak ani jednego słowa. Być może,
posługiwał się językiem zrozumiałym wyłącznie dla grupki wiernych zgromadzonych
w świątyni. Kiedy przyjrzałam mu się uważniej, dostrzegłam na jego głowie
błazeńską czapkę, z długim, do przodu zarzuconym rogiem, na którym huśtały się
dzwoneczki.
Ilekroć obrócił wzrok ku niebu,
tylekroć rozdzwaniały się groteskowo i urągająco. Lecz ludzie zdawali się tego
nie słyszeć i kornie chylili głowy ku ziemi.
Główny ołtarz spowijał gęsty
kadzidlany dym, poprzez który dostrzegłam jednak kilka jaskrawo pomalowanych
posągów. Ruszyłam do wyjścia. I wówczas organy, które zamilkły jakby z powodu
mego przybycia, znów zaintonowały swój grobowy hymn:
Miserere…
Miserere
– zabrzmiało jak głos rozpaczy z samego dna przepaści otwierającej się między
dwoma akordami; miserere jako
krzyżowa stacja duszy wędrującej poprzez skalę grozy, boleści i nadziei… Każdy
z tragicznych tonów hymnu pobrzmiewał takim refrenem. Wszystko jakby
przeniknięte płaczem, pragnieniem wzbicia się ponad siebie; wszystko było jedną
wielką tęsknotą za miłosierdziem, oczyszczeniem i pojednaniem. Tajemnica
najwyższego tronu szybowała gdzieś pod sklepieniem świątyni, a w dole – daremne
modły, gorączkowa gotowość wiernych. Ich miserere…
Straszliwy niepokój wstrząsnął moją
duszą. Rozejrzałam się trwożnie, czy aby nie przeszkodziłam komuś w modlitwie i
z przerażeniem spostrzegłam, że oczy zebranych są zwrócone na mnie!
Jak sparaliżowana stąpałam niepewnie
ku wyjściu. Byłam już przy drzwiach, kiedy posąg stojący w ich pobliżu zastąpił
mi drogę. Nie widziałam go, gdym wchodziła. Jego nieokreślona, typowo kościelna
barwa stanowiła mieszaninę rozmaitych kolorów, w której tonem wiodącym była
ołowiana szarość. Ta wysoka postać na szyi miała ciężki żelazny łańcuch,
którego zwisający koniec podtrzymywała lewą, mocno umięśnioną ręką. Wyglądała,
jakby przy ustawianiu posągów o niej zapomniano.
Podchodząc bliżej, domyśliłam się, że
jest to śmierć. Nie posiadała jednak owych atrybutów, po których rozpoznajemy
ją na obrazach. Jej pulchne ciało zdawało się wykluczać istnienie szkieletu.
Jedynie łysa czaszka, puste oczodoły i tępy, nie dokończony nos zdradzały jej
tożsamość. Odziana była w szarą obcisłą szatę, pod którą wyraźnie rysowało się
ciało hermafrodyty. W prawicy dzierżyła długi kostur, którym pokiwała mi,
rozbawiona mym przerażeniem.
Pojęłam, iż nie uda mi się jej
pominąć. Przeżegnałam się znakiem krzyża. Śmierć czekała na mnie.
Przypomniałam sobie, że jej dłonie są
zimne, i zadrżałam.
- Znasz mnie? – spytała.
Przytaknęłam milcząco, ze spuszczoną
głową.
- Boisz się mnie? – pytała dalej z
uśmiechem. – Nie przyszłam po ciebie! Mam przykazane, by wszędzie ci
towarzyszyć.
Ruszyła wraz ze mną, a zardzewiałe
ogniwa łańcucha zadźwięczały, kiedyśmy wchodziły do nieznanego ogrodu.
Dzienne światło i świeże letnie
powietrze przebudziły mnie jakby na nowo.
- To jest ostatnia droga – rzekła
Śmierć. – Tutaj, przed tymi wrotami należy rozstać się z wszelkim przepychem i
bogactwami doczesnego świata. Widzisz to usypisko? – spytała, wskazując na
wysoki kopiec. – Powstało z tego, co porzucili skąpcy. A widzisz tę otchłań?
Zajrzyj do niej? – Trzymana przez nią mocno za rękę, zajrzałam do dołu.
- Pełno tam ludzkich kości –
wykrztusiłam z przerażeniem.
- To szczątki tych wszystkich
wiernych, kochających istot, którym aż do tego miejsca pozwolono odprowadzić
ich najdroższych. Tutaj umarli z tęsknoty. Tu ja jestem jedynym przewodnikiem!
- A ty nie masz leku na ich boleść?
- No cóż, czyż to nie pięknie umrzeć
z tęsknoty? Łagodzę ich boleść odbierając im życie. Śmierć jest najlepszym
lekiem!
A widząc, że nie całkiem zdobyła me
zaufanie, dodała:
- Chcesz? Będę także twoim
przewodnikiem! – I poczułam dotyk jej ciepłej dłoni.
- Owszem! – zawołałam z radością. –
Nie mam niczego, co bym musiała złożyć na tej górze. Jestem biedna. A do tego
dołu… z mojego powodu… nikt nie trafi. Bądź moim przewodnikiem!
Śmierć spojrzała na mnie z
zadowoleniem. Szłyśmy dalej niezmierzonym ogrodem, któremu dopiero teraz
przyjrzałam się uważniej: był to cmentarz. Niezliczone rzędy regularnie
uformowanych mogił rozpościerały się wokół niczym zagony kwiatów. Nie było
pomników ani napisów. A zewsząd całe morze zielonego bluszczu, porastającego
nie tylko groby, ale i cmentarne mury. Pomiędzy grobami – wąskie, posypane
żółtym piaskiem ścieżki, jakby stworzone dla bezgłośnego stąpania duchów. Każda
mogiła obramowana była sztucznie wyglądającym i starannie ukształtowanym
żywopłotem z głogu, którego kwiaty, białe i różowe na przemian, pachniały
niezwykle intensywnie.
Cmentarną furtą wchodził właśnie
pogrzebowy kondukt: grupka osób przytłoczonych życiem i bólem. Zdawało mi się,
że gdzieś już je widziałam, ale gdzie? – nie mogłam sobie przypomnieć. A za
trumną kroczyła dumnie, kipiąca życiem młoda kobieta, cała w czerni.
Chciałam podejść do świeżo wykopanego
grobu, przy którym, oparty o łopatę, stał zamyślony grabarz. Ale Śmierć, jakby
odgadując moje myśli, chwyciła mnie mocniej za rękę i pociągnęła w tył.
Kondukt zatrzymał się przed rozkopaną
mogiłą, a kiedy trumnę spuszczono do grobu, z oczu kobiety polały się łzy.
Spadały na trumnę, aż w pewnej chwili wieko zatrzeszczało, wygięło się i
spaczyło.
- Jakiż to ciężar – rzekła ze
smutkiem Śmierć.
Przenikliwy, szklany krzyk wydobył
się z trumny i wstrząsnął powietrzem. Podobny dźwięk słyszałam owego dnia już
po raz drugi. Lecz pozostali nic nie usłyszeli. Był to krzyk grzebanego.
- Ci ludzie płaczą – odezwała się
Śmierć – bojąc się zamienić nędzę widzialnego świata na piękno tego, co
nieznane. Rzeczywistość zbytnio ich zaślepiła. Gdyby wiedzieli o pięknie
zaświatów, chętniej by umierali… Ale wtedy ani łzy nie byłyby potrzebne, ani ja
– dodała w zamyśleniu. – To są ci, których widziałaś w kościele, jak bezmyślnie
powtarzali modlitwy intonowane przez błazna. Nie wierz im. Patrz, właśnie
odchodzą.
Spojrzałam za nimi. Wesoło, trzymając
się pod ręce, opuszczali ogród. Żadne z dwóch usypisk nie wzbogaciło się po
przejściu tego orszaku.
Było mi tak błogo, że właściwie
miałam ochotę umrzeć i pójść za swym przewodnikiem. Nie widziałam innego
wyjścia. I wtedy Śmierć powiedziała:
- Chodź, wezmę cię z sobą! Co prawda,
Bóg nie przykazał mi jeszcze, bym Mu ciebie przywiodła. Mam ci tylko
towarzyszyć. Nie wyrzekł jeszcze tego ostatecznego słowa, które decyduje o
ludzkim losie. Bowiem On, wszechwiedzący i najsprawiedliwszy, zna twe jedyne
życzenie: powrócić do rodzinnego domu i umrzeć w objęciach matki! Przeto nie
będę nalegać, jeśli nie zechcesz pójść ze mną dobrowolnie. Ty jeszcze możesz
żyć!...
Tak rzekła, ale w jej głosie aż
nazbyt wyraźnie słychać było nieszczerość i niezadowolenie. I poczułam wówczas
gwałtowną chęć powrotu do domu; zapach ogrodów i łąk, na których w dzieciństwie
bawiłam się z rodzeństwem, przypomniał mi się z taką siłą, że martwe, cmentarne
kwiaty zwiesiły swe kielichy, jak gdyby z żalu, iż ograbione zostały z ich
własnej woni…
Zachód słońca rozlewał po nich blask
i pogodę, lecz nie był w stanie ich ożywić. Tylko owe różowe kwiaty stały się
tak purpurowe, jakby dojrzewały martwe płody słońca. Och, o ile wspanialsze
były kwiaty życia!
Śmierć zamilkła. Była dobrze
usposobiona, dopóki spodziewała się, że pójdę z nią dobrowolnie. Współczułam
jej.
- Czekałam na ciebie – ozwała się po
chwili – by porozmawiać. Jesteś pierwszą osobą, której nie potraktowałam
oschle. Nie chciałam do ciebie przychodzić z nakazem i przemocą. Myślałam, że
wezmę cię za rękę jak dziecko, zanim się spostrzeżesz… Niestety, jesteś taka
jak wszyscy: pragniesz uśmierzenia swych męczarni, przyzywasz szczęście, lecz
umrzeć pięknie nie potrafisz!
- Wybacz – wyszeptałam – ale przecież
żadne z obydwu usypisk nie wzbogaciłoby się na mojej śmierci… Nie chcę jeszcze
umierać. A tam, do tego dołu… pragnę dojść sama!
- Jesteś równie nierozsądna, jak ci
wszyscy, do których po kościołach przemawia błazen.
A gdy zbliżałyśmy się do wyjścia, powiedziała:
- Nigdy nie znałaś mnie i nadal mnie
nie znasz! Jestem twoja, twojej matki, twego ojca… Związana byłam już z
pierwszym człowiekiem, a jednocześnie wciąż pozostaję niczyją.
Jestem starsza od Boga i królestwo
moje nie zna granic.
Będąc granicą życia, jestem
jednocześnie wiecznym początkiem. Obawiano się mnie przez wszystkie stulecia,
choć jestem ostatecznym ukojeniem. Wchodzę do weselnego łoża, oczekuję na miejscu
kaźni i skrywam się za najdroższymi zapachami.
Życie to droga do mnie! To las
pochodni, które gaszę jedna po drugiej. To spieniony rumak konający u swego
celu. Ja jestem Celem.
Mocuję się z życiem, tak jak ono
zmaga się ze mną. Groby wokół ciebie są świadectwem tego nierównego sporu.
Pozostając jedyną, zwartą w sobie, zawsze zwyciężę. Ty także kiedyś ulegniesz…
I dotknąwszy mnie delikatnie ręką,
ciągnęła:
- Ty także! Będę przy tobie zawsze,
tyle że już mnie nie będziesz widziała. A jeśli zatęsknisz kiedyś za moją
ciepłą dłonią… - tu przerwała sobie nieokreślonym gestem i dopiero po chwili
dodała: - Ale wtedy już sam Bóg zadecyduje o tobie. Bez odwołania!
Po tych słowach podała mi serdecznie
rękę. Uścisk był wystarczająco długi, bym poczuła, jak jej dłoń staje się coraz
chłodniejsza. Mróz przeszył me ciało. Śmierć raz jeszcze uśmiechnęła się do
mnie i skinąwszy ręką, odeszła w kierunku kościoła.
Lecz nie widziałam już, jak do niego
wchodziła. Stopniowo zatracała swe kształty, aż wreszcie, już jako mgławica,
zbliżyła się do wrót świątyni i rozpłynęła w jej półmroku na zawsze.
Przełożył
Jacek Bukowski
Opowiadanie
znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z
XIX i początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz