wtorek, 4 lipca 2017

Arthur Breiský - Wiersz prozą



(Na marginesie „Mors syphilitica” Ropsa)

          Opuściwszy pokój kąpielowy otulił się lekką szatą z muślinu. W jego sypialni panował półmrok, utrzymywany przez dyskretne światło dwóch świec płonących w głowach łoża. Powierzchnia lustra lśniła niepewnym blaskiem matowego srebra. Stanął i długo wpatrywał się w swe odbicie. Migocący płomień świecy błysnął złotem w jego włosach. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy patrzył na to śnieżnobiałe ciało, mające kruchy czar greckich marmurów. Podszedł bliżej, jeszcze bliżej i wtedy dostrzegł zielone plamy, szpecące bladą płeć jego twarzy. Skrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. Gwałtownie przycisnął usta do powierzchni zwierciadła, a gorączkowy oddech zasnuł mgłą jego obraz i uwolnił go od tego strasznego widoku. Wtedy wziął puzderko i przykrył pudrem plamy.
            - Któż wie? – monologował głośno. – Może śmierć jest piękną dziewczyną? Nie chciałbym, aby ze wstrętem musiała mnie brać w swe objęcia.
           Po chwili chwycił mały flakonik z żółtą cieczą, wpuścił kilka kropel do pucharu z winem, wypił jednym haustem, a następnie zaciągnął się wonią wielkich, białych róż i przypaliwszy papierosa od jednej ze świec, spoczął w obszernym, śnieżnym łożu z baldachimem w stylu Ludwika XIV.
           W chwilę później do pokoju wsunęła się cicho wysoka, szczupła postać mężczyzny w czarnych szatach, o pergaminowo żółtych, zapadniętych policzkach. Czarne oczy przybysza, płonące dziwnym, hipnotyzującym blaskiem, nie odwracały się od młodego mężczyzny. Podszedł do łoża i szczupłą ręką dotknął ramienia młodzieńca.
            - Życzy pan sobie mych usług? – powiedział grobowym głosem. – Jestem Rycerzem Śmierci. Jeśli nadal trwa pan przy swym życzeniu, proszę obnażyć pierś.
             I znaczącym gestem wyciągnął ze złotego puzdra krótki sztylet o srebrnej rękojeści.
             Młodzieniec z uprzejmym uśmiechem wskazał swemu gościowi miejsce przy łożu.
         - Witaj, szlachetny rycerzu – odparł. – Czy nie zechciałby pan jeszcze wypalić ze mną ostatniego papierosa? Mają one dla mnie urok tak silny, że nawet śmierć potrafiłbym dla nich oddalić. Zaraz potem poproszę, aby uczynił pan ze mną koniec.
             Obaj zapalili papierosy, a Rycerz Śmierci odezwał się grobowym głosem:
        - Podobasz mi się, piękny młodzieńcze. Jesteś odważny, i nie zapominasz o dobrym wychowaniu nawet w chwili, kiedy śmierć dotyka twojego ramienia. Jeszcze żadna z mych dobrowolnych ofiar nie poczęstowała mnie papierosem. Żal mi pana. Słowem: jeśli przyrzeknie mi pan teraz, że nie będzie już nigdy kochał – ach, na cóż ten wstyd, ja wiem wszystko – to znikną zielone plamy na pańskich licach, a ja odejdę nie zabrudziwszy ostrza sztyletu krwią pańskiego serca…
          - Czyż można wyciąć sobie serce, a mimo to nadal żyć? Czyż żyjąc i mając serce można nie kochać?
          Młodzieniec uśmiechnął się swym najpiękniejszym uśmiechem, spojrzał kokieteryjnie w lustro i zapalił kolejnego papierosa.
         - Serce można wszak znieczulić – odpowiedział Rycerz Śmierci grobowym głosem. – Niektórzy czynią tak poprzez alkohol, inni przez małżeństwo, ambicje, profesje, a tylko najmądrzejsi – przez poznanie. A więc, mogę panu pomóc w poznaniu, które na zawsze pana uleczy. Wystarczy, że będzie mi pan towarzyszył w małym obchodzie.
          - Chętnie to uczynię, gdyż cieszy mnie możliwość wypalenia jeszcze kilku papierosów. Będzie pan wszak rozczarowany, bo moje rany nie dadzą się zagoić. Rad bym jeszcze żyć, gdyby zechciał mnie pan pozbawić tych zielonych plam, lecz pański warunek jest nie do przyjęcia.
          Zbliżał się wieczór, więc młody człowiek włożył smoking i płaszcz, po czym wyszedł za swym władczym przewodnikiem na ulice Londynu, na których słychać było szaleńcze odgłosy nocy karnawałowej.
          Na jednej z ciemnych, wąskich uliczek, u progu pustego, nędznego domu, w mętnym świetle ledwie tlącej się latarni znaleźli staruszkę otuloną w obszarpany płaszcz, niemal niknącą im z oczu w gęsto sypiącym śniegu. Jej gasnący wzrok wbijał się uporczywie w pochylonych nad nią przybyszów, a drżące ręce składały się w błagalnym geście.
          - Czegóż sobie życzysz? – spytał Rycerz Śmierci grobowym głosem.
          - Śmierci – szepnęła ledwo słyszalnie.
          - Zmiłuję się nad tobą, jeśli powiesz, co uczyniłaś ze swoim życiem – wypytywał bezlitośnie Rycerz Śmierci.
          - Oddawałam się występnej miłości – dobiegła jeszcze mniej wyraźna odpowiedź.
          - Każda miłość jest występna – stwierdził Rycerz ponuro i przebił serce staruszki.
          Młodzieniec ze wstrętem odrzucił dopiero co zapalonego papierosa.
          - Wracajmy – powiedział.
         - Nie, jeszcze nie – odparł Rycerz Śmierci i powiódł swego towarzysza starymi, drewnianymi schodami na poddasze, do izdebki studenta. Leżało tu rozrzuconych wiele książek, a na stole, obok resztek kolacji, stało kilka podobizn tej samej kobiety. Na podłodze leżał osiemnastoletni młodzian z rozbitą głową.
          - Jestem wysłannikiem Śmierci i przybywam, aby cię wyswobodzić – rzekł Rycerz.
          - Dzięki, dzięki – szepnął umierający.
        - Jakże to straszna śmierć rozbić głowę o mur! I jakiej trzeba do tego odwagi! Dla starych Greków i Rzymian nie było to nic niezwykłego, ale we współczesnych nam czasach! Czemu nie wybrałeś wygodniejszego sposobu?
        - Za ostatnie pieniądze kupiłem jej kostium, aby mogła iść dziś wieczorem na tańce. Nie starczyło mi już na rewolwer – odpowiedział student z ogromnym wysiłkiem.
          - A dlaczego umierasz? – spytał jeszcze rycerz.
          - Za bardzo ją kochałem – to były ostatnie słowa, po których Rycerz zadał mu litościwy cios.
          Kiedy wyszli na ulicę, zaczepił ich nieznajomy mężczyzna, który, stojąc bez ruchu, trzymał się latarni.
        - Panowie, raczcie się nade mną zmiłować. Jestem ślepy i opuściła mnie przewodniczka. Słyszałem tylko pocałunek, męski głos, jej śmiech, po czym wyrwała mi się z rąk, obiecując, że wkrótce wróci. Ale stoję tu już dwie godziny, na śniegu i mrozie.
          - Co jest przyczyną twej ślepoty? – spytał Rycerz Śmierci.
          - Obejmowałem i całowałem pewną niegodną niewiastę, która nieczystymi dłońmi ocierała łzy z mych oczu.
          I jemu też Rycerz Śmierci zadał wyswobodzający cios.
         - Wystarczy, aby obrzydził mi pan papierosy. Nie mam już ochoty dalej panu towarzyszyć – rzekł młody mężczyzna. – Niechże pan ze mną też uczyni koniec.
          - Nie, jeszcze nie – powiedział Rycerz i poprowadził swego towarzysza do wielkiej sali, gdzie odbywał się bal maskowy.
         - Proszę tu zaczekać, zaraz wrócę. Idę skrócić cierpienia pewnego starego gentelmana na galerii, którego raziła apopleksja. Ten przypadek nie jest dla pana zajmujący.
           Kiedy odszedł, młodzieniec odetchnął z ulgą. Z wielkim zainteresowaniem jął przypatrywać się otoczeniu i wkrótce upoił się żarem zmysłowej atmosfery. Nie spuszczał oczu ze śnieżnobiałych ramion i wiotkiej postaci czarnego domina, którego cudowne, sarnie nogi w jedwabnych pończochach koloru smoły wyłaniały się z rozciętej aż do kolan sukni. Postać ta to znikała, to znów się pojawiała przed jego oczami, w feerii kolorów, świateł i nagich piersi, pulsujących w rytmie walca. I wśród tego całego polifonicznego gwaru, krzyków, śmiechu i strzelających korków szampana rozpoznawał jej sopranowy, drażniący śmiech.
            Kiedy walc pchnął ją w objęcia zwalistego, niedźwiedziowatego Falstaffa w pobliżu miejsca, gdzie stał młodzieniec – odrzucający wszystkie zaproszenia do tańca – wyjął on z butonierki wspaniałą, fioletową orchideę i rzucił ją pięknej tancerce, ta zaś podjęła wyzwanie, eleganckim ruchem schwyciła kwiat i przypięła do swej talii. Zaraz też porzuciła Falstaffa i zaprosiła młodego mężczyznę do tańca.
          Wkrótce znaleźli się w różowym gabinecie zasłoniętym przed wzrokiem ciekawskich jedwabną portierą i każąc kelnerowi otworzyć butelkę szampana, polecili mu, aby nikogo nie wpuszczał do gniazdka ich miłości. Młodzieniec jeszcze bardziej oczarowany był twarzą partnerki, skrywaną dotąd pod maską, i zaczął ją namiętnie całować, gdy wtem poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Tancerka z okrzykiem przerażenia spiesznie poprawiła swe szaty. Rycerz Śmierci, on to bowiem był, odezwał się swym grobowym, lecz teraz także ironicznym głosem:
          - Nieszczęsny młodzieńcze! Niech pani spojrzy uważnie na wargi, które całuje. Pani blednie? Za późno! Te wargi zabijają.
          Usłyszawszy te słowa piękna nieszczęśnica omdlała.
          Młody mężczyzna obnażył swą pierś i zakrzyknął:
          - Pchnij!
        - Nie mogę. Jeszcze nie nadszedł twój czas – odparł Rycerz Śmierci. – A więc, chcesz dalej kochać? – dodał głosem jeszcze bardziej ironicznym.
          - Chcę umrzeć – odpowiedział młody mężczyzna.
         - To jest to samo. Żyj, umieraj powoli i zabijaj. Ty też jesteś Rycerzem Śmierci. Różnica polega na tym, że ja zabijam sztyletem, a ty ustami. Żyj w spokoju, mój bracie! Kiedy zawołasz mnie po raz drugi, nie będzie to już daremne wołanie.
          W tej chwili młodzieniec ocknął się z majaków. Świece dawno już się dopaliły i zimne światło poranka sączyło się do sypialni. Zroszony potem, z oczami wytrzeszczonymi przerażeniem zerwał się z łóżka.
          - To koniec. Koniec – powiedział sam do siebie cicho. – Już nawet opium, miast przynosić ulgę, dręczy. Jakże straszna prawda kryje się w tym śnie!
          Podszedł do lustra. Jego policzki były jeszcze mocniej zeszpecone plamami, a wargi, spękane od gorączki, piekły go i paliły. Ubrał się z najbardziej wyszukaną elegancją. Za pomocą wykwintnych środków kosmetycznych przywrócił twarzy jej dawny urok. I jednym strzałem z browninga prosto w serce uczynił z sobą koniec.

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz