(Na marginesie „Mors syphilitica”
Ropsa)
Opuściwszy pokój kąpielowy otulił się
lekką szatą z muślinu. W jego sypialni panował półmrok, utrzymywany przez
dyskretne światło dwóch świec płonących w głowach łoża. Powierzchnia lustra
lśniła niepewnym blaskiem matowego srebra. Stanął i długo wpatrywał się w swe
odbicie. Migocący płomień świecy błysnął złotem w jego włosach. Łzy stanęły mu
w oczach, kiedy patrzył na to śnieżnobiałe ciało, mające kruchy czar greckich
marmurów. Podszedł bliżej, jeszcze bliżej i wtedy dostrzegł zielone plamy, szpecące
bladą płeć jego twarzy. Skrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. Gwałtownie
przycisnął usta do powierzchni zwierciadła, a gorączkowy oddech zasnuł mgłą
jego obraz i uwolnił go od tego strasznego widoku. Wtedy wziął puzderko i
przykrył pudrem plamy.
- Któż wie? – monologował głośno. – Może
śmierć jest piękną dziewczyną? Nie chciałbym, aby ze wstrętem musiała mnie brać
w swe objęcia.
Po chwili chwycił mały flakonik z
żółtą cieczą, wpuścił kilka kropel do pucharu z winem, wypił jednym haustem, a
następnie zaciągnął się wonią wielkich, białych róż i przypaliwszy papierosa od
jednej ze świec, spoczął w obszernym, śnieżnym łożu z baldachimem w stylu
Ludwika XIV.
W chwilę później do pokoju wsunęła
się cicho wysoka, szczupła postać mężczyzny w czarnych szatach, o pergaminowo
żółtych, zapadniętych policzkach. Czarne oczy przybysza, płonące dziwnym,
hipnotyzującym blaskiem, nie odwracały się od młodego mężczyzny. Podszedł do
łoża i szczupłą ręką dotknął ramienia młodzieńca.
- Życzy pan sobie mych usług? –
powiedział grobowym głosem. – Jestem Rycerzem Śmierci. Jeśli nadal trwa pan
przy swym życzeniu, proszę obnażyć pierś.
I znaczącym gestem wyciągnął ze
złotego puzdra krótki sztylet o srebrnej rękojeści.
Młodzieniec z uprzejmym uśmiechem
wskazał swemu gościowi miejsce przy łożu.
- Witaj, szlachetny rycerzu – odparł.
– Czy nie zechciałby pan jeszcze wypalić ze mną ostatniego papierosa? Mają one
dla mnie urok tak silny, że nawet śmierć potrafiłbym dla nich oddalić. Zaraz
potem poproszę, aby uczynił pan ze mną koniec.
Obaj zapalili papierosy, a Rycerz
Śmierci odezwał się grobowym głosem:
- Podobasz mi się, piękny
młodzieńcze. Jesteś odważny, i nie zapominasz o dobrym wychowaniu nawet w
chwili, kiedy śmierć dotyka twojego ramienia. Jeszcze żadna z mych dobrowolnych
ofiar nie poczęstowała mnie papierosem. Żal mi pana. Słowem: jeśli przyrzeknie
mi pan teraz, że nie będzie już nigdy kochał – ach, na cóż ten wstyd, ja wiem
wszystko – to znikną zielone plamy na pańskich licach, a ja odejdę nie
zabrudziwszy ostrza sztyletu krwią pańskiego serca…
- Czyż można wyciąć sobie serce, a
mimo to nadal żyć? Czyż żyjąc i mając serce można nie kochać?
Młodzieniec uśmiechnął się swym najpiękniejszym
uśmiechem, spojrzał kokieteryjnie w lustro i zapalił kolejnego papierosa.
- Serce można wszak znieczulić –
odpowiedział Rycerz Śmierci grobowym głosem. – Niektórzy czynią tak poprzez
alkohol, inni przez małżeństwo, ambicje, profesje, a tylko najmądrzejsi – przez
poznanie. A więc, mogę panu pomóc w poznaniu, które na zawsze pana uleczy.
Wystarczy, że będzie mi pan towarzyszył w małym obchodzie.
- Chętnie to uczynię, gdyż cieszy
mnie możliwość wypalenia jeszcze kilku papierosów. Będzie pan wszak
rozczarowany, bo moje rany nie dadzą się zagoić. Rad bym jeszcze żyć, gdyby
zechciał mnie pan pozbawić tych zielonych plam, lecz pański warunek jest nie do
przyjęcia.
Zbliżał się wieczór, więc młody
człowiek włożył smoking i płaszcz, po czym wyszedł za swym władczym
przewodnikiem na ulice Londynu, na których słychać było szaleńcze odgłosy nocy
karnawałowej.
Na jednej z ciemnych, wąskich
uliczek, u progu pustego, nędznego domu, w mętnym świetle ledwie tlącej się latarni
znaleźli staruszkę otuloną w obszarpany płaszcz, niemal niknącą im z oczu w
gęsto sypiącym śniegu. Jej gasnący wzrok wbijał się uporczywie w pochylonych
nad nią przybyszów, a drżące ręce składały się w błagalnym geście.
- Czegóż sobie życzysz? – spytał
Rycerz Śmierci grobowym głosem.
- Śmierci –
szepnęła ledwo słyszalnie.
- Zmiłuję się nad tobą, jeśli
powiesz, co uczyniłaś ze swoim życiem – wypytywał bezlitośnie Rycerz Śmierci.
- Oddawałam się występnej miłości –
dobiegła jeszcze mniej wyraźna odpowiedź.
- Każda miłość jest występna –
stwierdził Rycerz ponuro i przebił serce staruszki.
Młodzieniec ze wstrętem odrzucił
dopiero co zapalonego papierosa.
- Wracajmy – powiedział.
- Nie, jeszcze nie – odparł Rycerz
Śmierci i powiódł swego towarzysza starymi, drewnianymi schodami na poddasze,
do izdebki studenta. Leżało tu rozrzuconych wiele książek, a na stole, obok
resztek kolacji, stało kilka podobizn tej samej kobiety. Na podłodze leżał
osiemnastoletni młodzian z rozbitą głową.
- Jestem wysłannikiem Śmierci i
przybywam, aby cię wyswobodzić – rzekł Rycerz.
- Dzięki, dzięki – szepnął
umierający.
- Jakże to straszna śmierć rozbić
głowę o mur! I jakiej trzeba do tego odwagi! Dla starych Greków i Rzymian nie
było to nic niezwykłego, ale we współczesnych nam czasach! Czemu nie wybrałeś
wygodniejszego sposobu?
- Za ostatnie pieniądze kupiłem jej
kostium, aby mogła iść dziś wieczorem na tańce. Nie starczyło mi już na
rewolwer – odpowiedział student z ogromnym wysiłkiem.
- A dlaczego umierasz? – spytał
jeszcze rycerz.
- Za bardzo ją kochałem – to były
ostatnie słowa, po których Rycerz zadał mu litościwy cios.
Kiedy wyszli na ulicę, zaczepił ich
nieznajomy mężczyzna, który, stojąc bez ruchu, trzymał się latarni.
- Panowie, raczcie się nade mną
zmiłować. Jestem ślepy i opuściła mnie przewodniczka. Słyszałem tylko pocałunek,
męski głos, jej śmiech, po czym wyrwała mi się z rąk, obiecując, że wkrótce
wróci. Ale stoję tu już dwie godziny, na śniegu i mrozie.
- Co jest przyczyną twej ślepoty? –
spytał Rycerz Śmierci.
- Obejmowałem i całowałem pewną
niegodną niewiastę, która nieczystymi dłońmi ocierała łzy z mych oczu.
I jemu też Rycerz Śmierci zadał
wyswobodzający cios.
- Wystarczy, aby obrzydził mi pan
papierosy. Nie mam już ochoty dalej panu towarzyszyć – rzekł młody mężczyzna. –
Niechże pan ze mną też uczyni koniec.
- Nie, jeszcze nie – powiedział
Rycerz i poprowadził swego towarzysza do wielkiej sali, gdzie odbywał się bal
maskowy.
- Proszę tu zaczekać, zaraz wrócę.
Idę skrócić cierpienia pewnego starego gentelmana na galerii, którego raziła
apopleksja. Ten przypadek nie jest dla pana zajmujący.
Kiedy odszedł, młodzieniec odetchnął
z ulgą. Z wielkim zainteresowaniem jął przypatrywać się otoczeniu i wkrótce
upoił się żarem zmysłowej atmosfery. Nie spuszczał oczu ze śnieżnobiałych
ramion i wiotkiej postaci czarnego domina, którego cudowne, sarnie nogi w
jedwabnych pończochach koloru smoły wyłaniały się z rozciętej aż do kolan
sukni. Postać ta to znikała, to znów się pojawiała przed jego oczami, w feerii
kolorów, świateł i nagich piersi, pulsujących w rytmie walca. I wśród tego
całego polifonicznego gwaru, krzyków, śmiechu i strzelających korków szampana
rozpoznawał jej sopranowy, drażniący śmiech.
Kiedy walc pchnął ją w objęcia
zwalistego, niedźwiedziowatego Falstaffa w pobliżu miejsca, gdzie stał
młodzieniec – odrzucający wszystkie zaproszenia do tańca – wyjął on z
butonierki wspaniałą, fioletową orchideę i rzucił ją pięknej tancerce, ta zaś
podjęła wyzwanie, eleganckim ruchem schwyciła kwiat i przypięła do swej talii.
Zaraz też porzuciła Falstaffa i zaprosiła młodego mężczyznę do tańca.
Wkrótce znaleźli się w różowym
gabinecie zasłoniętym przed wzrokiem ciekawskich jedwabną portierą i każąc
kelnerowi otworzyć butelkę szampana, polecili mu, aby nikogo nie wpuszczał do
gniazdka ich miłości. Młodzieniec jeszcze bardziej oczarowany był twarzą
partnerki, skrywaną dotąd pod maską, i zaczął ją namiętnie całować, gdy wtem
poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Tancerka z okrzykiem przerażenia spiesznie
poprawiła swe szaty. Rycerz Śmierci, on to bowiem był, odezwał się swym
grobowym, lecz teraz także ironicznym głosem:
- Nieszczęsny młodzieńcze! Niech pani
spojrzy uważnie na wargi, które całuje. Pani blednie? Za późno! Te wargi
zabijają.
Usłyszawszy te słowa piękna
nieszczęśnica omdlała.
Młody mężczyzna obnażył swą pierś i
zakrzyknął:
- Pchnij!
- Nie mogę. Jeszcze nie nadszedł twój
czas – odparł Rycerz Śmierci. – A więc, chcesz dalej kochać? – dodał głosem
jeszcze bardziej ironicznym.
- Chcę umrzeć – odpowiedział młody
mężczyzna.
- To jest to samo. Żyj, umieraj
powoli i zabijaj. Ty też jesteś Rycerzem Śmierci. Różnica polega na tym, że ja
zabijam sztyletem, a ty ustami. Żyj w spokoju, mój bracie! Kiedy zawołasz mnie
po raz drugi, nie będzie to już daremne wołanie.
W tej chwili młodzieniec ocknął się z
majaków. Świece dawno już się dopaliły i zimne światło poranka sączyło się do
sypialni. Zroszony potem, z oczami wytrzeszczonymi przerażeniem zerwał się z
łóżka.
- To koniec. Koniec – powiedział sam
do siebie cicho. – Już nawet opium, miast przynosić ulgę, dręczy. Jakże
straszna prawda kryje się w tym śnie!
Podszedł do lustra. Jego policzki
były jeszcze mocniej zeszpecone plamami, a wargi, spękane od gorączki, piekły
go i paliły. Ubrał się z najbardziej wyszukaną elegancją. Za pomocą wykwintnych
środków kosmetycznych przywrócił twarzy jej dawny urok. I jednym strzałem z
browninga prosto w serce uczynił z sobą koniec.
Przełożył
Andrzej S. Jagodziński
Opowiadanie
znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z
XIX i początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz