poniedziałek, 10 lipca 2017

Richard Weiner - Wóz



           Pani Marii Stivinowej

           1
          Od tygodnia już – dłużej niż od tygodnia – deszcz długimi cieniutkimi nóżkami drapał się po ziemi, wciąż w tym samym miejscu. Okolica dławiła się niemym, bezsilnym buntem przeciw niemu. A oni szli. Biedni, nędzni, smutni – tacy byli – szli i pieścili w piersiach swoich gorące pragnienie, aby im – smutnym, nędznym i biednym – pozwolił Pan Bóg spełnić akt miłosierdzia. I tylko dlatego żyli jeszcze, że byli tak szlachetni.
          - Pięknie wyglądamy; czy odkryjecie w sobie choćby tylko myśl o czynie? Ani w naturze, ani w ludziach. Ziemia jakby się rozkleiła.
          - Tylko  t a m t e j  jest – zdaje się – dobrze. Tylko jej nie oplątała mokra pajęczyna, tylko jej nie obezwładniła. Wszędzie jej – spryciary – pełno; i w to jej graj! Od razu widać: należy do innego rodzaju niż człowiek, nie podlega prawom natury, bestia. Jest nadrzędna.
          - A jednak ma ludzką postać! Czy uwierzy pan?
          - Tak mówią. I rzeczywiście nie potrafię jej sobie inaczej wyobrazić. To zabawne: tak być do nas podobnym będąc naszym przeciwieństwem!
          - Cha, cha – roześmiał się. – Niech pan powie, powiedz, czy już ją pan widział?
          - W jakiej postaci?
          - W jakiej postaci? Oczywiście – w tej…
       - Zmienia ją zależnie od tego, czym się właśnie zajmuje. Wie pan, wtedy kiedy granat ekrazytowy wybuchł pośród obozujących żołnierzy piątego plutonu – no, pamięta pan? – wówczas podobna była do wielkiego żółtego kraba. Tak, widziałem go całkiem wyraźnie, jak nagle usiadł pośród plutonu i kleszczami wkładał sobie do paszczy towarzysza za towarzyszem, żołnierza za żołnierzem. Ilu ich wtedy było, hę?
          - Dwudziestu pięciu, przyjacielu.
         - Tak, dwudziestu pięciu. No, to już można nazwać „śmiercią masową”. Ale widziałem ją już także przy pracy z pojedynczym człowiekiem.
          - Widziałeś pan?
       - Tak… Kiedy to było? Przed tygodniem, nie dawniej. Stałem na placówce w polu. Była księżycowa noc. Na sto kroków widać jak w dzień. Sto kroków dalej stała druga placówka. Rybak – znałeś go. Patrzę i widzę: piękna, bardzo piękna dziewczyna usiadła obok niego. Siedzi i tuli się, patrzy na niego z miłością, dotyka jego nóg. Ale głosu nie słychać. Wołam do chłopca cicho, najciszej jak umiem, tak jednak, by słyszał: „Uciekaj, uciekaj, ona jest przy tobie!” Zwraca ku mnie głowę, a w jego wzroku jakbym czytał pytanie: „Co tam znowu widzisz? Co mówisz?” Ale jego oczy, spostrzegam, nie należą już do nas, gdzie tam! Mimo to zdążyłem jeszcze raz wykrzyknąć: „Uciekaj! Jest tuż obok!” A tu Rybak już się osuwa. Pada. I jest sam, zupełnie sam – tam w rozmarynie. Nikogo przy nim nie ma, ni żywej duszy. Ale te jego oczy zwrócone ku mnie, oczy, które mówią jednocześnie: „Co mówisz?” i „Nie należę już do was!” … Te jego oczy… Nie można ich zapomnieć. Nigdy!
          - A dlaczegóż to? Tyleśmy śmierci już widzieli!
          - Właśnie dlatego, przyjacielu, właśnie dlatego… Ale ja widziałem, jak okazale ogłosiła swoje przybycie, spryciara!
          Gorące pragnienie w ich piersiach, aby Bóg pozwolił im spełnić akt miłosierdzia. Nikt jednak tej swojej tajemnicy nie powierzy drugiemu, chyba żeby zaświeciło słońce i wraz ze świadomością, że są synami ziemi, wróciła im część ziemskich nieprawości, do jakich byli ongiś zdolni. Teraz jednak są biedni, nędzni i smutni, tak nieskończenie ubodzy i opuszczeni, a deszcz kapie; i słuchać ich mowy – to jakby patrzeć na pasma żabiego skrzeku, bo faluje jałowo niczym brudna kałuża poruszana tylko wiatrem.
          Kroczy ich tu w deszczu czterdzieści tysięcy. Idą w deszczu, który – o dziwo! – wciąż jeszcze jest deszczem, choć już zamarza, podle i głupio – a żałosna rozmowa jak ta, którą właśnie czytaliście, to jedna z dwudziestu tysięcy takich – pełnych przekleństw i niesmaku – rozmów, jakie mogliby prowadzić ci zbratani ludzie, tak szlachetni w swoim opuszczeniu; mówią jednak tylko ci dwaj. Tłum, pozostali – idą w milczeniu. Dwaj ludzie rozmawiają za trzydzieści dziewięć tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu żołnierzy. Tak, mówią za nich.


          2
         Naprzeciw tej ciszy – jeśli bowiem mówi tylko dwóch z czterdziestu tysięcy, wydaje się to ciszą straszliwą! – naprzeciw niej wybiegł na przedzie wielousty okrzyk kobiecego przerażenia; wzbił się tak nagle, że zbudził wiatr, który wytrącił strugi deszczu z pionowego lotu, tak że biegnąc skośnie rozpryskiwały się gwałtownie o ziemię – i okrzyk ten mówił swoją barwą i tonem, że rozbrzmiewa już długo, bardzo długo.
          Nie był to okrzyk, lecz krzyk!
          Kolumna ludzi, ustawionych czwórkami, zakołysała się, jej czoło stanęło, potem zaś po kolei zatrzymywał się szereg za szeregiem, aż znieruchomiała do końca, tak jakby martwiały – ogniwo po ogniwie – poszczególne pierścienie dżdżownicy. Nikt nie pytał, dlaczego stanęli, dawno już bowiem odwykli od zadawania pytań. Stali bezmyślnie, obojętnie. Nawet ci, którzy wprawdzie słyszeli zgiełk w przodzie, lecz nic nie widzieli – nie zadawali pytań.
          W poprzek drogi, tam właśnie, gdzie krzyżowała się z inną, niezwykle stromą i niebezpieczną, stał wóz. Stał, niestety, choć targał sobą i drgał, gdy jakiś babsztyl tłukł krótkim biczem grzbiety trzech mokrych chabet, które zwiesiwszy nisko łby, zapierały się z ludzką desperacją.
          Kobiety w przeraźliwie podkasanych spódnicach podpierały wóz plecami; co chwila zmieniały je inne z gromady skupionej wokół wozu. Wóz trwał nieruchomo. Widocznie od kilku już godzin tkwił w tym samym miejscu, ale tego prostego, nieodpartego faktu niewiasty nie przyjęły jak należy do wiadomości, to znaczy z niemym przerażeniem – a było się czego obawiać! – lecz spierały się z nim wśród upartego, żałosnego, rozpaczliwego i bezbożnego wycia, które burzyło się jak fale morskie. Zdawało się, że wszystkie nieszczęścia, jakie można wydobyć z tej siedmiokroć nieszczęsnej ziemi, skupiły się wokół nędznego wozu, przy którym trudziły się trzy nad wyraz liche koniki.
          I na nieszczęście to – uosobione w niewiastach, od dziewcząt aż po staruchy, wrzaskliwie błagających niebo o zmiłowanie, w które nie wierzyły, podczas gdy ich oczy były suche i niemal już oślepłe – na nieszczęście to spoglądały z wozu dzieci, stłoczone tam niczym ludzkie śmiecie, istna miazga, nie wydająca głosu, o oczach, z których wołały – niemo i już bezradnie, i już jakby niepotrzebnie – groza, beznadziejność, straszliwe przerażenie i skamieniały krzyk wściekłości.
          Niemym oczom odpowiadały oczy krzyczące, a kobietom, które szlochały i utyskiwały, wyły i szalały, odpowiadała echem nieodwołalna cisza Śmierci, co wygodnie usadowiła się na wozie; a tam były dzieci z piąstkami wciśniętymi w oczy, i były tam dzieci próbujące przebłagać okrutnie obojętną zasłonę deszczu, i dzieci rozglądające się po okolicy, którą znały ze słonecznych dni; i były tam dzieci przedziwnie opatulone i półnagie; malcy, w których wzroku gasła ostatnia iskierka chłopięcej przedsiębiorczości, i dziewczynki żegnające się cichym spojrzeniem. I były tam dzieci umarłe… I wszystko, wszystko; wczoraj tyle radości i nadziei, dziś zaś – bezkształtna magma, którą trawił deszcz. I coś nieodwołalnie trwałego było wypisane nad tą gromadą, coś cichego i postanowionego w sobie, że poprzez krzyk i gwar usłyszeć można było uderzenia ciężkich, spokojnych skrzydeł.
          Wówczas żołnierz, który mówił przed chwilą o śmierci (a widział ją pod postacią kraba i ślicznej dziewczyny) i który szedł tuż za swoim dowódcą, tak że widział, co się dzieje – wówczas żołnierz ten, czerwony z wściekłości, zawołał:
          - No, dalejże: albo śmiejcie się z nich, albo im przynajmniej pomóżcie! Tylko nie gapcie się i nie smagajcie ich swoimi żałosnymi spojrzeniami. Zasmagajcie je na śmierć!
          Jednakże nikt się nie poruszył, jakby padający od tygodnia deszcz wypłukał z nich odwagę zarówno czynienia dobra, jak i zła. I zdarzyło się, że jedna z kobiet, które podpierały wóz, odskoczyła, wyprostowała się i głosem, co nabrał skądś tyle blasku, iż deszcz ustał, wykrzyknęła:
          - Panie, dopuść, aby dzieci umarły!
          A ponieważ tak nagle – niewytłumaczalnie nagle – przestało padać, wszystkie uznały to za znak boskiego przyzwolenia, odskoczyły więc i utworzywszy krąg, zawołały jednym głosem:
          - On zgodził się, dopuścił, przyzwolił!
          Wtedy wóz z dziećmi zaczął się toczyć w dół po zboczu, najpierw pomału, ponieważ konie ze wszystkich sił usiłowały go zatrzymać, a potem coraz szybciej, na łeb, na szyję, ciągnąc po ziemi zaprzęg. Na wozie wzniósł się radosny krzyk dzieci, ich rączki powiewały w powietrzu na pożegnanie; i staruchy, i matki, i narzeczone, i dziewczyny śledziły jego pęd dokądś w dół, dokądś w dół, a tymczasem zjawiło się nagle słońce, płonąc gwałtownie i czarno…
          A kolumna czterdziestu tysięcy – albo przynajmniej ci z niej, którzy mogli to widzieć – stała niemo, nie umiejąc sobie wyjaśnić tej wściekłej wędrówki w Nicość – stąd, z tej strony drogi w kraju, po siedmiokroć nieszczęsnym, który trawił deszcz i w którym daremność doskwierała opuszczonym kobietom i dzieciom.
        Jednakże dowódca zbrojnej kolumny pojął tę decyzję wyruszenia w podróż z szarej dwuznacznej daremności ku czarnej niedwuznacznej zagładzie i wywnioskował ze znaku na niebie (jako że słońce nagle zaświeciło), iż Bóg się na nią zgadza. I modlił się w duchu, aby powierzona mu trzoda nigdy nie została postawiona wobec wyboru, który łamie wolę, lecz by dane jej było bić się – choćby ciężko i mozolnie, ale wobec ludzkości, w której trwa niepokonana wola mierzenia swoich sił, ale na oczach ludzkości, która patrzyłaby na walkę jego hufca bądź to z miłością, bądź z nienawiścią. Byle tylko nigdy nadaremno, nigdy obojętnie…

          3
        Wóz z dziećmi i fantastycznym orszakiem kobiet zniknął, tak jakby zamknęła się nad nimi ziemia. I ani jeden głosik z doliny nie wskazywał, by ktoś spośród zwleczonych w dół przetrwał w konwulsji między istnieniem a niebytem.
          Deszcz znów zaczął padać; jak od tygodnia już – dłużej niż od tygodnia – drapał się cieniutkimi długimi nóżkami, niezmiennie w tym samym miejscu. A oni szli i szli. I pragnienie czynienia miłosierdzia, na jaki mogliby się zdobyć, wlekli za sobą niczym łachman.
          - Wesoła, wesoła droga!  T a m t a  wszakże jest sprytna i świeża, i zawsze gotowa. I jak zmienia, jak zmienia swój wygląd. W iluż, iluż to, bracie, widziałem ją metamorfozach! Nie zawsze przybiera postać ludzką, nie zawsze też zwierzęcą.
          - Tak jak ta tu, której świadkami byliśmy właśnie. Kiedy to śmierć jest jak woda, usuwające się urwisko,  m a e l s t r o m,  w którym jednak rozkoszą jest nie bronić się przed falami, lecz rzucać się w nie i z nimi, z tępą radością niemożności powrotu.
            Nad kolumną – barwa ołowiu, a na niej jego brzemię…


Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz