Pani Marii Stivinowej
1
Od tygodnia już – dłużej niż od
tygodnia – deszcz długimi cieniutkimi nóżkami drapał się po ziemi, wciąż w tym
samym miejscu. Okolica dławiła się niemym, bezsilnym buntem przeciw niemu. A
oni szli. Biedni, nędzni, smutni – tacy byli – szli i pieścili w piersiach
swoich gorące pragnienie, aby im – smutnym, nędznym i biednym – pozwolił Pan
Bóg spełnić akt miłosierdzia. I tylko dlatego żyli jeszcze, że byli tak
szlachetni.
- Pięknie wyglądamy; czy odkryjecie w
sobie choćby tylko myśl o czynie? Ani w naturze, ani w ludziach. Ziemia jakby
się rozkleiła.
- Tylko t a m t e j
jest – zdaje się – dobrze. Tylko jej nie oplątała mokra pajęczyna, tylko
jej nie obezwładniła. Wszędzie jej – spryciary – pełno; i w to jej graj! Od
razu widać: należy do innego rodzaju niż człowiek, nie podlega prawom natury,
bestia. Jest nadrzędna.
- A jednak ma ludzką postać! Czy
uwierzy pan?
- Tak mówią. I rzeczywiście nie potrafię
jej sobie inaczej wyobrazić. To zabawne: tak być do nas podobnym będąc naszym
przeciwieństwem!
- Cha, cha – roześmiał się. – Niech
pan powie, powiedz, czy już ją pan widział?
- W jakiej postaci?
- W jakiej postaci? Oczywiście – w
tej…
- Zmienia ją zależnie od tego, czym
się właśnie zajmuje. Wie pan, wtedy kiedy granat ekrazytowy wybuchł pośród
obozujących żołnierzy piątego plutonu – no, pamięta pan? – wówczas podobna była
do wielkiego żółtego kraba. Tak, widziałem go całkiem wyraźnie, jak nagle
usiadł pośród plutonu i kleszczami wkładał sobie do paszczy towarzysza za
towarzyszem, żołnierza za żołnierzem. Ilu ich wtedy było, hę?
- Dwudziestu pięciu, przyjacielu.
- Tak, dwudziestu pięciu. No, to już
można nazwać „śmiercią masową”. Ale widziałem ją już także przy pracy z
pojedynczym człowiekiem.
- Widziałeś pan?
- Tak… Kiedy to było? Przed
tygodniem, nie dawniej. Stałem na placówce w polu. Była księżycowa noc. Na sto
kroków widać jak w dzień. Sto kroków dalej stała druga placówka. Rybak – znałeś
go. Patrzę i widzę: piękna, bardzo piękna dziewczyna usiadła obok niego. Siedzi
i tuli się, patrzy na niego z miłością, dotyka jego nóg. Ale głosu nie słychać.
Wołam do chłopca cicho, najciszej jak umiem, tak jednak, by słyszał: „Uciekaj,
uciekaj, ona jest przy tobie!” Zwraca ku mnie głowę, a w jego wzroku jakbym
czytał pytanie: „Co tam znowu widzisz? Co mówisz?” Ale jego oczy, spostrzegam,
nie należą już do nas, gdzie tam! Mimo to zdążyłem jeszcze raz wykrzyknąć:
„Uciekaj! Jest tuż obok!” A tu Rybak już się osuwa. Pada. I jest sam, zupełnie
sam – tam w rozmarynie. Nikogo przy nim nie ma, ni żywej duszy. Ale te jego
oczy zwrócone ku mnie, oczy, które mówią jednocześnie: „Co mówisz?” i „Nie
należę już do was!” … Te jego oczy… Nie można ich zapomnieć. Nigdy!
- A dlaczegóż to? Tyleśmy śmierci już
widzieli!
- Właśnie dlatego, przyjacielu,
właśnie dlatego… Ale ja widziałem, jak okazale ogłosiła swoje przybycie,
spryciara!
Gorące pragnienie w ich piersiach, aby Bóg pozwolił im spełnić akt
miłosierdzia. Nikt jednak tej swojej tajemnicy nie powierzy drugiemu, chyba
żeby zaświeciło słońce i wraz ze świadomością, że są synami ziemi, wróciła im
część ziemskich nieprawości, do jakich byli ongiś zdolni. Teraz jednak są
biedni, nędzni i smutni, tak nieskończenie ubodzy i opuszczeni, a deszcz kapie;
i słuchać ich mowy – to jakby patrzeć na pasma żabiego skrzeku, bo faluje
jałowo niczym brudna kałuża poruszana tylko wiatrem.
Kroczy ich tu w deszczu czterdzieści tysięcy. Idą w deszczu, który – o
dziwo! – wciąż jeszcze jest deszczem, choć już zamarza, podle i głupio – a
żałosna rozmowa jak ta, którą właśnie czytaliście, to jedna z dwudziestu
tysięcy takich – pełnych przekleństw i niesmaku – rozmów, jakie mogliby
prowadzić ci zbratani ludzie, tak szlachetni w swoim opuszczeniu; mówią jednak
tylko ci dwaj. Tłum, pozostali – idą w milczeniu. Dwaj ludzie rozmawiają za
trzydzieści dziewięć tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu żołnierzy.
Tak, mówią za nich.
2
Naprzeciw tej ciszy – jeśli bowiem
mówi tylko dwóch z czterdziestu tysięcy, wydaje się to ciszą straszliwą! –
naprzeciw niej wybiegł na przedzie wielousty okrzyk kobiecego przerażenia;
wzbił się tak nagle, że zbudził wiatr, który wytrącił strugi deszczu z
pionowego lotu, tak że biegnąc skośnie rozpryskiwały się gwałtownie o ziemię –
i okrzyk ten mówił swoją barwą i tonem, że rozbrzmiewa już długo, bardzo długo.
Nie był to okrzyk, lecz krzyk!
Kolumna ludzi, ustawionych czwórkami,
zakołysała się, jej czoło stanęło, potem zaś po kolei zatrzymywał się szereg za
szeregiem, aż znieruchomiała do końca, tak jakby martwiały – ogniwo po ogniwie
– poszczególne pierścienie dżdżownicy. Nikt nie pytał, dlaczego stanęli, dawno
już bowiem odwykli od zadawania pytań. Stali bezmyślnie, obojętnie. Nawet ci,
którzy wprawdzie słyszeli zgiełk w przodzie, lecz nic nie widzieli – nie
zadawali pytań.
W poprzek drogi, tam właśnie, gdzie
krzyżowała się z inną, niezwykle stromą i niebezpieczną, stał wóz. Stał,
niestety, choć targał sobą i drgał, gdy jakiś babsztyl tłukł krótkim biczem
grzbiety trzech mokrych chabet, które zwiesiwszy nisko łby, zapierały się z
ludzką desperacją.
Kobiety w przeraźliwie podkasanych
spódnicach podpierały wóz plecami; co chwila zmieniały je inne z gromady
skupionej wokół wozu. Wóz trwał nieruchomo. Widocznie od kilku już godzin tkwił
w tym samym miejscu, ale tego prostego, nieodpartego faktu niewiasty nie
przyjęły jak należy do wiadomości, to znaczy z niemym przerażeniem – a było się
czego obawiać! – lecz spierały się z nim wśród upartego, żałosnego,
rozpaczliwego i bezbożnego wycia, które burzyło się jak fale morskie. Zdawało
się, że wszystkie nieszczęścia, jakie można wydobyć z tej siedmiokroć nieszczęsnej
ziemi, skupiły się wokół nędznego wozu, przy którym trudziły się trzy nad wyraz
liche koniki.
I na nieszczęście to – uosobione w
niewiastach, od dziewcząt aż po staruchy, wrzaskliwie błagających niebo o
zmiłowanie, w które nie wierzyły, podczas gdy ich oczy były suche i niemal już
oślepłe – na nieszczęście to spoglądały z wozu dzieci, stłoczone tam niczym
ludzkie śmiecie, istna miazga, nie wydająca głosu, o oczach, z których wołały –
niemo i już bezradnie, i już jakby niepotrzebnie – groza, beznadziejność,
straszliwe przerażenie i skamieniały krzyk wściekłości.
Niemym oczom odpowiadały oczy
krzyczące, a kobietom, które szlochały i utyskiwały, wyły i szalały,
odpowiadała echem nieodwołalna cisza Śmierci, co wygodnie usadowiła się na
wozie; a tam były dzieci z piąstkami wciśniętymi w oczy, i były tam dzieci
próbujące przebłagać okrutnie obojętną zasłonę deszczu, i dzieci rozglądające
się po okolicy, którą znały ze słonecznych dni; i były tam dzieci przedziwnie
opatulone i półnagie; malcy, w których wzroku gasła ostatnia iskierka
chłopięcej przedsiębiorczości, i dziewczynki żegnające się cichym spojrzeniem.
I były tam dzieci umarłe… I wszystko, wszystko; wczoraj tyle radości i nadziei,
dziś zaś – bezkształtna magma, którą trawił deszcz. I coś nieodwołalnie
trwałego było wypisane nad tą gromadą, coś cichego i postanowionego w sobie, że
poprzez krzyk i gwar usłyszeć można było uderzenia ciężkich, spokojnych
skrzydeł.
Wówczas żołnierz, który mówił przed chwilą
o śmierci (a widział ją pod postacią kraba i ślicznej dziewczyny) i który szedł
tuż za swoim dowódcą, tak że widział, co się dzieje – wówczas żołnierz ten,
czerwony z wściekłości, zawołał:
- No, dalejże: albo śmiejcie się z
nich, albo im przynajmniej pomóżcie! Tylko nie gapcie się i nie smagajcie ich
swoimi żałosnymi spojrzeniami. Zasmagajcie je na śmierć!
Jednakże nikt się nie poruszył, jakby
padający od tygodnia deszcz wypłukał z nich odwagę zarówno czynienia dobra, jak
i zła. I zdarzyło się, że jedna z kobiet, które podpierały wóz, odskoczyła,
wyprostowała się i głosem, co nabrał skądś tyle blasku, iż deszcz ustał,
wykrzyknęła:
- Panie, dopuść, aby dzieci umarły!
A ponieważ tak nagle –
niewytłumaczalnie nagle – przestało padać, wszystkie uznały to za znak boskiego
przyzwolenia, odskoczyły więc i utworzywszy krąg, zawołały jednym głosem:
- On zgodził się, dopuścił,
przyzwolił!
Wtedy wóz z dziećmi zaczął się toczyć
w dół po zboczu, najpierw pomału, ponieważ konie ze wszystkich sił usiłowały go
zatrzymać, a potem coraz szybciej, na łeb, na szyję, ciągnąc po ziemi zaprzęg.
Na wozie wzniósł się radosny krzyk dzieci, ich rączki powiewały w powietrzu na
pożegnanie; i staruchy, i matki, i narzeczone, i dziewczyny śledziły jego pęd
dokądś w dół, dokądś w dół, a tymczasem zjawiło się nagle słońce, płonąc
gwałtownie i czarno…
A kolumna czterdziestu tysięcy – albo
przynajmniej ci z niej, którzy mogli to widzieć – stała niemo, nie umiejąc
sobie wyjaśnić tej wściekłej wędrówki w Nicość – stąd, z tej strony drogi w
kraju, po siedmiokroć nieszczęsnym, który trawił deszcz i w którym daremność
doskwierała opuszczonym kobietom i dzieciom.
Jednakże dowódca zbrojnej kolumny
pojął tę decyzję wyruszenia w podróż z szarej dwuznacznej daremności ku czarnej
niedwuznacznej zagładzie i wywnioskował ze znaku na niebie (jako że słońce
nagle zaświeciło), iż Bóg się na nią zgadza. I modlił się w duchu, aby
powierzona mu trzoda nigdy nie została postawiona wobec wyboru, który łamie
wolę, lecz by dane jej było bić się – choćby ciężko i mozolnie, ale wobec
ludzkości, w której trwa niepokonana wola mierzenia swoich sił, ale na oczach
ludzkości, która patrzyłaby na walkę jego hufca bądź to z miłością, bądź z
nienawiścią. Byle tylko nigdy nadaremno, nigdy obojętnie…
3
Wóz z dziećmi i fantastycznym
orszakiem kobiet zniknął, tak jakby zamknęła się nad nimi ziemia. I ani jeden
głosik z doliny nie wskazywał, by ktoś spośród zwleczonych w dół przetrwał w
konwulsji między istnieniem a niebytem.
Deszcz znów zaczął padać; jak od
tygodnia już – dłużej niż od tygodnia – drapał się cieniutkimi długimi nóżkami,
niezmiennie w tym samym miejscu. A oni szli i szli. I pragnienie czynienia
miłosierdzia, na jaki mogliby się zdobyć, wlekli za sobą niczym łachman.
- Wesoła, wesoła droga! T a m t a
wszakże jest sprytna i świeża, i zawsze gotowa. I jak zmienia, jak
zmienia swój wygląd. W iluż, iluż to, bracie, widziałem ją metamorfozach! Nie
zawsze przybiera postać ludzką, nie zawsze też zwierzęcą.
- Tak jak ta tu, której świadkami
byliśmy właśnie. Kiedy to śmierć jest jak woda, usuwające się urwisko, m a e l s t r o m, w którym jednak rozkoszą jest nie bronić się
przed falami, lecz rzucać się w nie i z nimi, z tępą radością niemożności
powrotu.
Nad kolumną – barwa ołowiu, a na niej
jego brzemię…
Przełożył
Andrzej Czcibor-Piotrowski
Opowiadanie
znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z
XIX i początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz