poniedziałek, 10 lipca 2017

Václav Rodmil Kramerius - Kościotrup pod podłogą


          Hrabia Manfred, wzruszony wielce, klęczał przy łożu nieszczęsnego przyjaciela swego, który już ostatkiem sił zmagał się ze śmiercią. W pokoju było cicho i ponuro, ciemna lampa nieznacznie tylko rozjaśniała pomieszczenie. Chłodne światło pełni księżyca padało z góry do okien, zatrzymując się na nędznym posłaniu umierającego, którego ciężki oddech potęgował jeszcze ponury nastrój.
          Dreszcze wstrząsały całym ciałem Manfreda i groza jakaś ogarnęła go przy łożu tak wolno umierającego; pomyślał, że musi wyjść z pokoju, aby usłyszeć oddech żywej istoty zamiast owego rzężenia konającego, by poczuć dotyk ciepłej dłoni zamiast tej zimnej i wilgotnej, którą opuszcza życie. Cicho podniósł się z ziemi i podszedł do dymnika, żeby ogień w kominku już prawie wygasły rozgrzebać i przez to coś żywszego i jaśniejszego ujrzeć. Chory jednak uniósł się na posłaniu, patrząc na niego wybałuszonymi, mętnymi oczami, gdy tymczasem jego piersi unosiły się gwałtownie, wydając miast oddechu krótki, urywany charkot.
          Skwiercząc, wystrzelił po chwili ogień, oświetlając jasno łożnicę; nagle rozprysnęła się z hałasem bryła węgla, której odłamek, wyleciawszy w górę, spadł na podłogę pośrodku izby. W tej samej chwili chory krzyknął przejmująco i straszliwie, a kiedy się Manfred na niego obejrzał, zobaczył go stojącego na łóżku i wpatrującego się szeroko otwartymi oczami, z rękami wyciągniętymi do przodu, w to miejsce, gdzie żarzył się jeszcze węgielek. Okropny był widok owego, jak się wydawało, z wielkim przerażeniem walczącego ze śmiercią człowieka, na którego wyglądzie już ona pieczęć swoją odcisnęła i którego wyschłych i wychudłych członków krótka nocna koszula zakryć nie mogła. Potwornie brzmiało owo głośne charczenie wydobywające się z piersi na wpół umarłego, nie należącego już wszakże do świata żywych, i ponuro, niczym zza grobu, brzmiały poszczególne słowa, które chory – patrząc wciąż na odłamek węgla – uporczywie starał się wykrztusić:
          – Znikaj, znikaj stąd! Czego chcesz ode mnie, ty wybladłe straszydło? Powiadam ci, zostaw mnie w spokoju!
          Manfred, skamieniały z przerażenia, nie mógł się na trzęsących nogach utrzymać, oparłszy się więc o ścianę, patrzył w milczeniu na owo zachowanie przyjaciela swego, którego spojrzenie budziło w nim lęk. Głos chorego rozlegał się głośniej i bardziej przenikliwie:
          – Znikaj stąd, mówię ci! Czemu tak napierasz na me serce? Powiadam ci, zostaw mnie! – I oganiając się obiema rękami, wyskoczył gwałtownie z pościeli, rzucił się na to miejsce, gdzie kawałek węgla leżał, pochwycił go i cisnął do kominka. Potem roześmiał się tak dziko, że Manfredowi serce zadrżało z przerażenia, i znowu legł w pościeli. Węgiel wypalił jednak na podłodze wielką dziurę, która czerniała już z daleka.
          I znów w pokoju zapanowała cisza. Manfred westchnął głęboko i uspokojony, zbliżył się do łoża przyjaciela swego, którego głęboki i równomierny oddech oraz zamknięte oczy świadczyły o tym, że cicho i spokojnie zasnął.
          Po północy chory ponownie ocknął się, usiadł nagle w pościeli, wziął ze stołu złoty zegarek i, wręczywszy go Manfredowi, rzekł:
          – Dziękuję ci za całą łaskawość, jaką mi okazałeś, za wszystkie dobrodziejstwa i za pociechę twoją. Przyjmijże ode mnie ten zegarek – to jedyna rzecz, jaką jeszcze posiadam. Weź go na pamiątkę i zostań z Bogiem, gdyż czuję, że już umieram! – I upadłszy na wznak, wydał ostatnie tchnienie!
          Manfred pochylił się nad nim, wołał go po imieniu, położył rękę na jego czole, zimnym potem zroszonym, i czuł, jak ono coraz bardziej stygnie. Łzy współczucia zalały jego oblicze i spływały na bladą twarz zesztywniałego Karola.
          – Spoczywaj w pokoju – szeptał Manfred – obyś w grobie znalazł spokój, któregoś na świecie nigdy nie osiągnął! – Jeszcze raz uścisnął rękę martwego przyjaciela, otulił się płaszczem, schował zegarek i poszedł do domu.
          Bardzo późno przebudził się Manfred po swym wczorajszym nocnym czuwaniu i znów wybrał się do opuszczonego domostwa zmarłego przyjaciela, gdzie przystąpiwszy ze smutkiem do nieboszczyka, na stężałym obliczu dostrzegł spokój i ukojenie, jakiego nigdy na jego żywej twarzy nie widział. Rozmyślał o pozbawionym radości życiu zmarłego, o tym, że przez całe lata nie widział go uśmiechniętego. Łzy zalały mu oczy i musiał się od trupa odwrócić. Wówczas wzrok jego padł nagle na podłogę węglem wypaloną. Cała ta straszliwa scena z minionej nocy stanęła mu przed oczyma i raptem myśl pewna zrodziła się w duszy jego: czy owo nagłe, dziwne podniecenie Karola nie ma jakiegoś związku z tym miejscem na podłodze, gdzie węgiel dołek wypalił.
          Potworne myśli cisnęły mu się do głowy; dumał nad tym, jak to nieraz sumienie w godzinie śmierci złoczyńcę zdradziło; wspominał wciąż posępność przyjaciela, przyszła mu też na myśl małżonka Karola, z którą ów żył długo nieszczęśliwy, aż wreszcie się z nią rozwiódł; i chociaż Manfred często o nią wypytywał, niczego się od Karola nie dowiedział, wywołując przy tym jedynie jego gniew. Przypomniał sobie także, jak nieustępliwie obstawał Karol przy pozostaniu w owej izbie, choć go Manfred jako przyjaciela i krewnego usilnie prosił, aby się do jego domu przeprowadził. I to sobie jeszcze przypomniał, że czytał na pewno przed paroma laty w gazecie informację o przyjeździe hrabiego Karola Manfreda i że było tam napisane: „Przyjechał ze swą małżonką!” Kilka tygodni po przeczytaniu wiadomości o przyjeździe krewnego swego, odwiedził go Manfred i zastał go osamotnionego. Wtedy to Karol o rozwodzie z małżonką swą mu opowiedział. Potem o nic więcej już się Manfred nie dopytywał.
          To wszystko przyszło mu teraz na myśl, a kiedy obejrzał się z przerażeniem na trupa, wydawało mu się, jakby ów drwiąco się uśmiechał i potakująco głową skinął.
          – Muszę się przekonać – zawołał głośno, pochyliwszy się nad podłogą. Zobaczył teraz wyraźnie, że środkowe deski, z których jedna miała wypalony dołek, rozsunięte były, i dostrzegł także dziury, w których dawniej gwoździe tkwić musiały. Ślady tego były widoczne. Rozglądał się po pokoju, szukając jakiegoś narzędzia i znalazł na stole kuchenny nóż. Spróbował nim deskę podważyć. Długo nie chciała się ruszyć, w końcu jednak ustąpiła. Polanem z kominka wbił nóż w szczelinę, gwoździe ustępowały, deska powoli unosiła się, toteż Manfred z tym większą siłą i mozołem starał się ją wyrwać. Wreszcie puściła z głośnym trzaskiem, Manfred odrzucił ją na bok i – cóż za potworny widok ukazał się jego oczom! Wprost pod deską leżał rozciągnięty kościotrup.
          Manfred, na wpół przytomny, zwalił się na podłogę, aż dopiero po chwili – czując, że tu spokoju ducha i przytomności umysłu potrzeba – doszedł znów do siebie i trzeźwo na kościotrupa spojrzał. Głowa nieboszczyka miała między zęby wetknięty papier. Manfred, odwróciwszy twarz, pochwycił papier, rozpostarł go i poznał pismo Karola. Było na nim napisane:
          „By na kogoś niewinnego podejrzenie nie padło, wyznaję niniejszym, że to ja – Karol Manfred – jestem zabójcą tej kobiety. Wyznanie to nie przyczyni mi już szkody, bowiem pókim żyw – nie wyjdę z tego pokoju. Ten skromny domek należy do mnie, sam jeden w nim mieszkam i jestem pewien, że zdradzony nie będę. Kiedy zaś odejdę z tego świata, odkryta zostanie także moja tajemnica, więc dla nie znanego mi znalazcy dołączam jeszcze kilka uwag i wyjaśnień dotyczących mego życia.
          Jestem potomkiem zamożnego rodu hrabiów z Manfredu. Mój ojciec był również potężny i bardzo mnie kochał; duma jego wszakże była niepomierna i byłby chyba, pyszniąc się swym pochodzeniem, szczęście własnego syna poświęcił. Pewnego dnia wstąpiłem do zegarmistrza, chcąc sobie ładny zegarek kupić. Urocza córka zegarmistrza zastępowała go w pracy. Uroda jej oczarowała mnie, niewinna twarzyczka wzbudziła moje zainteresowanie. Długo, bardzo długo z nią rozmawiałem, aż w końcu kupiłem wspaniały, wysadzany brylantami zegarek. Po kilku dniach przyszedłem znowu, przychodziłem częściej i – krótko mówiąc – zakochaliśmy się w sobie. Ojcu swemu oświadczyłem, że mam zamiar się ożenić i że pojmę za żonę córkę zegarmistrza. Ojciec przeklął mnie i wydziedziczył. Ukochaną swą namówiłem do ucieczki; zabrała ona swemu ojcu pieniądze i klejnoty, i uciekła ze mną. Uciekliśmy dosyć daleko, żeby nas nikt nie dogonił, potem sprzedaliśmy klejnoty, a zdobyte pieniądze wystarczyły nam na przyzwoite, ba, dostatnie nawet życie.
          Z zegarkiem, który połączył mnie z miłą mą Oldrziszką, nigdy się jednak nie rozstałem. Oldrziszka opowiadała mi, że go ojciec własnoręcznie wykonał. Pewnego dnia zegarek sam się nagle zatrzymał. Chciałem go nakręcić, ale nadaremnie – nie chodził. Z przykrością odłożyłem go, lecz po kilku godzinach, wziąwszy go znów do ręki, zobaczyłem, że chodzi. Sam nie wiedząc czemu, zaznaczyłem sobie dzień i godzinę, kiedy się zatrzymał. Parę dni później przeczytałem w gazecie wiadomość o zabójstwie ojca Oldrziszki, który umarł jako żebrak. My jednak żyliśmy szczęśliwie, ponieważ kochaliśmy się wzajem.
          Minęło tymczasem wiele lat i pewnego dnia otrzymałem zaproszenie na kolację u mego dobrego przyjaciela. Byłem gotowy do wyjścia. »Kiedy wrócisz?« – zapytała Oldrziszka. Określiłem godzinę. »Zostaw mi tu zegarek – powiedziała – żebym godziny nie przeoczyła, kiedy się na twój powrót cieszyć będę mogła«. Oddałem jej zegarek i o określonej porze pospieszyłem do domu. Jakież to wszak było spotkanie! Wszedłszy do jej pokoju, zobaczyłem ją w ramionach obcego mężczyzny. Krzyknęła przerażona. Stałem jakby zamroczony i uwodzicielowi jej nie wzbraniałem ucieczki. Obydwoje zaskoczeni, staliśmy naprzeciw siebie. »W przyszłości musisz być ostrożniejsza – powiedziałem w końcu, siląc się na uśmiech. – Mogłaś przecież zorientować się według zegarka, kiedy wrócę i kiedy masz kochanka od siebie oddalić«. Wziąłem zegarek i pokazałem z uśmiechem na wskazówkę. »Stanął!« – zawołała również z uśmiechem Oldrziszka, odwracając twarz. Rzeczywiście, zegarek zatrzymał się, zwiódłszy w ten sposób oszustkę i przyczyniwszy się do tego, że nikczemność jej odkryta została. Z niewymownym wstrętem spojrzałem na zegarek – i nagle wskazówka poruszyła się nieznacznie i zegarek znowu zaczął chodzić.
          Poprzysiągłem zemstę wiarołomnej żonie, zachowywałem się jednak uprzejmie, a wkrótce potem wyruszyłem w podróż. Wszędzie dokądkolwiek przybywałem, najpierw wypytywałem się, gdzie mógłbym kupić jakiś mały domek, abym – zdradzony – sam w nim zamieszkać mógł. Rychło mi się taka okazja trafiła. Dałem zań prawie całą resztę majątku mego i z Oldrziszką doń się sprowadziłem. W nocy zamordowałem ją we śnie. Miałem już deski w podłodze podniesione, włożyłem więc pod nie trupa i z powrotem drewno przybiłem. Potem wyciągnąłem zegarek, który niewierną zdradził, jak gdyby mógł zobaczyć, w jaki sposób pomściłem swą hańbę; lecz zegarek stał, a wskazówka zatrzymała się o północy, w chwili, kiedy Oldrziszka zamordowana była. Wybuchnąłem głośnym śmiechem i usiadłszy przy stole wszystko to spisałem. Jutro zamknę dom, wybiorę się w daleką podróż, a zanim wrócę, trup już zetleje”.
          Straszliwe obrzydzenie opanowało Manfreda. Opuścił spiesznie upiorne mieszkanie i cały dzień zamknięty w domu siedział. Zegarek położył przed sobą, nie zatrzymał się on jednak ani na chwilę. Myśli potworne kłębiły mu się w głowie. Następnego dnia odzyskał wprawdzie jasność umysłu, na zmarłego wszak już więcej spojrzeć nie mógł. Historię całą wyjawiwszy, dał oboje małżonków cicho pochować, po czym wybrał się w daleką podróż, by tym sposobem ową historię ludzkich występków ze swej pamięci wymazać.

Przełożył Jacek Illg

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz