Muzyka w sali balowej umilkła. Kilku
elegantów, zasłaniając kapeluszami ziewanie, zasiadło w przyległym salonie,
tworząc krąg. W tej chwili weszła do środka baronessa Walborn, chłodząc się
wachlarzem, z uśmiechem na twarzy.
– Panie i panowie! – prawiła wesoło.
– Czy wiecie, kto zaszczycił nasz bal?
– Któż taki?
– Hoffmann.
– Ach – odezwał się proboszcz Charost
– czy to ten Hoffmann, który pisze tak straszne opowiadania?
– Właśnie. Czy życzycie sobie któreś
z nich usłyszeć i obiecacie, że nie będziecie się bali?
– Prosimy, prosimy!...
– A więc jestem skłonna go zawołać.
Popatrzcie, tam oto spaceruje, skonfundowany, ze spuszczonym wzrokiem. Panie
Hoffmann!
Zawołany uniósł głowę i zatrzymał
się.
– Pan wybaczy, że się do niego
zwracam – mówiła baronessa – obiecałam jednak temu towarzystwu, że w czasie
przerw w tańcach wyproszę od pana jakąś opowieść.
– Wielki to dla mnie zaszczyt.
– Czy to prawda, co o panu mówią? –
pytał Paulmann.
– A cóż takiego się o mnie opowiada,
jeśli wolno spytać?
– Że wspaniale potrafi pan straszyć.
– Że każdego dnia w winiarni Luttra
opowiada pan swoim przyjaciołom różne historie.
– I że zawsze dla efektu trzeba przy
tym zgasić światła. Czy to prawda?
Hoffmann uśmiechnął się.
– Tak, to prawda. Ale wiadomo zapewne
państwu, że nie potrafię mówić o niczym innym, jak o niebie, miłości i o
straszydłach.
– Słyszeliśmy coś podobnego – odparł
Paulmann.
– A więc, o czym mam opowiadać?
– O niebie – stwierdził proboszcz.
– O miłości – prosiła szesnastoletnia
komtessa Chauvelin.
– O straszydłach – dorzucił Theodor
Korner.
– O straszydłach, o straszydłach –
zawołało towarzystwo.
Pomysł został przyjęty.
– Poddaję się woli większości –
powiedział Hoffmann. – A czego ma dotyczyć moje opowiadanie?
– Naszego żyrandola – odparł ktoś.
– Czarnych oczu – zaproponowała
komtessa, patrząc z uśmiechem na Kornera.
– Pustego fotela, o który się pan
opiera – odezwał się Korner.
I ten pomysł został przyjęty.
– Proszę jednak o wybaczenie, jeśli
moja opowieść wprawi tak szacowne towarzystwo w zły humor.
– Nie, z pewnością nie wprawi. Czy my
też mamy zgasić światło?
– Nie trzeba.
Hoffmann zasiadł pośrodku kręgu,
twarzą zwrócony ku fotelowi i rozpoczął opowieść:
– Kiedy w styczniu 1794 roku, będąc w
Paryżu, dowiedziałem się, że moja ukochana Antonia zachorowała w Mannheim na
śmiertelne suchoty, przestałem znajdować upodobanie w rozkoszach szalonej
stolicy Francji. Teatry zaczęły mnie nudzić, damy straciły swój czar, ich
uśmiechy – swą moc, pocałunki – żar, bowiem zawsze i wszędzie miałem w myślach
słowo „Mannheim”. Kiedy zasypiałem, widziałem przed sobą na powierzchni
wzburzonego morza żółte litery, które stale zmywała brudna fala, gdy tylko
chciałem je odczytać; patrząc na dopalające się w kominku rozżarzone szczapy,
dostrzegałem mnóstwo domków oświetlonych złotem zachodzącego słońca, a wśród
nich strzelającą w górę smukłą wieżę największego kościoła w Mannheim; paląc
tworzyłem sobie z dymu kędzierzawą główkę umiłowanej Antonii i nie mogłem
przestać o niej myśleć.
Tego wieczora szczególnie byłem
wzburzony. Nie mogąc znaleźć zapałek, musiałem położyć się do łóżka po ciemku,
tylko przy silnym blasku księżyca; promień jego białego światła padał na
stojącą wśród książek rzeźbę Wielanda: w czasie przeprowadzki do Paryża niechcący
utrąciłem jej gipsową głowę, która od tego czasu leżała nie przytwierdzona, źle
przylegając do szyi. Lecz daremne były moje próby zaśnięcia. Antonia jest chora
– była to jedyna myśl. Spojrzałem na jej portret; podniosła oczy i popatrzyła
na mnie długo i smutno. Nie mogłem tego wytrzymać i nieśmiało odwróciłem wzrok
na figurkę Wielanda, a ten dwornie sięgnął ręką do swej oberwanej głowy,
skłonił ją przede mną głęboko i znów spokojnie przytwierdził na miejsce.
Pomyślałem, że może przy jasnym świetle księżyca udałoby mi się czytać,
schwyciłem więc jakieś pismo i próbowałem się nim zająć.
Już prawie usypiałem, gdy zbudził
mnie szelest papieru. Otworzyłem oczy i dostrzegłem białe palce jakiejś
postaci, która chciała odsunąć gazetę. Gdy jej się to nie udało, zobaczyłem
swoją Antonię – bladą, z wyrazem smutku na alabastrowych licach, z
suchotniczymi wypiekami; Antonię, która powoli rozpływała się we mgle…
Był to gorączkowy sen, któremu
wreszcie się oddałem z postanowieniem, że natychmiast jutro wyruszę z powrotem
do Niemiec. Tak też uczyniłem.
Jechaliśmy w srogi mróz. Do dziś
jeszcze słyszę to strzelanie batów woźniców o policzkach czerwonych od wiatru,
to skrzypienie zmarzniętego śniegu pod szerokimi kołami naszego powozu; widzę
ten szron na naszych oknach, ziewanie współpodróżnych okutanych szczelnie w
pledy i koce; czuję to bezustanne deptanie po nogach mego sąsiada z przeciwka –
jakiegoś księdza jegomościa, tak opatulonego, że wystawał mu tylko nos, którym
stale pociągał. Zbliżał się wieczór, gdy dojechaliśmy do Mennheim. Na szerokiej
równinie lśnił biały śnieg, zabarwiony przez zmierzch na niebiesko; na odległym
horyzoncie widać było krwawoczerwoną
kulę zachodzącego słońca, a przed nami ciemniały kontury miasta – długie,
równoległe linie zaczynały się we mgle i niknęły w gęstniejącym mroku.
Jechaliśmy długimi alejami, w których
latem spędziliśmy z Antonią tyle boskich chwil, gdy patrząc w błękitne niebo
przysięgaliśmy sobie miłość, w monumentalnej ciszy, przerywanej tylko radosnym
śpiewem skowronka. Kiedy później słońce, ukończywszy swą wędrówkę, znikało za
szeroką równiną, a świerszcze na odległych ścierniskach zaczynały wygrywać swe
jednostajne melodie, kiedy wieczór otulał nas ciepłym oddechem – biegaliśmy i
chowaliśmy się jak dzieci. Wreszcie, zmęczoną śmiechem, chwytałem w objęcia i
obsypywałem ognistymi pocałunkami, które ona ochoczo oddawała. Całowaliśmy się
jak szaleni, nasze usta spotykały się w regularnym rytmie, aż wreszcie przy
ostatnim, długim pocałunku, kiedy Antonia nie mogła złapać tchu, zaczynała się
gwałtownie bronić. Potem, wyswobodziwszy się z mych ramion, śmiała się, gdy mój
trójgraniasty kapelusz – jak zwykle – toczył się po piaszczystej drodze albo
gdy ja sam nie mogłem złapać oddechu. I znów obejmowała mnie za szyję i
całowała namiętnie, i śmiała się wprost w moje usta. A czasem nagle stawała się
poważna, uśmiech znikał z jej twarzy, wpatrywała się swymi pięknymi oczami w
moje oczy, delikatnym i czułym gestem odgarniała mi z czoła niesforne loki i
pytała szeptem: „Miłujesz mnie?...”
Potem objęci szliśmy długimi krokami
przez ciemną aleję do miasta. Odległe drzewa były już zupełnie czarne i zdawały
się nam straszydłami broniącymi drogi do domu. Antonia bała się i jak dziecko
ufnie skrywała się w mych ramionach. Podejrzliwie patrzyła na wszystkie mijane
ciemne zarośla i wstrzymywała oddech, a mimo to przystawała co chwilę, aby
zajrzeć mi w oczy, objąć i znów spytać: „Miłujesz mnie?...”
A teraz drzewa stały samotne, niby szkielety
wyciągające kościste ręce ku drżącym z zimna gwiazdom na karminowym niebie;
mostki pokryte były śniegiem, a szumiący potok – ściśnięty był lodowym
pancerzem.
– Jutro znów będzie silny mróz –
odezwał się mój sąsiad, wyrywając mnie z zadumy.
Wóz zatrzymał się. Wyskoczyłem i
pospieszyłem przez ciemną ulicę ku domowi jej ojca. Panował już całkowity mrok,
kiedy dotarłem do znajomych schodów z drewnianą poręczą, na końcu której
siadywał zwykle rudy kocur czuwający, aby w czasie naszej rozmowy nie przyłapał
nas ojciec Antonii, który długo nie chciał mnie zaaprobować. Tutaj żegnałem się
z nią też w ostatni wieczór, kiedy obiecałem, że na pewno z wiosną powrócę, a
ona – kaszląc – oparła swą główkę na mojej piersi i wyszeptała w złym
przeczuciu:
– Ach, gdybym mogła tego doczekać!...
Opuściłem to miejsce i szybko
otworzyłem drzwi. Znalazłem się w wielkim przedpokoju, jakie bywają w starych
domach, oświetlonym przez migocące światełko małej lampki. Wszystko znajdowało
się w dawnym porządku i tonęło w nieprzyjaznym półmroku, tylko w starym fotelu
dostrzegłem obraz znanej mi postaci. Zbliżywszy się, poznałem Antonię, czule na
mnie patrzącą i ubraną w ten sam strój, w którym mnie żegnała. Wpatrywała się
we mnie z tak niewyrażalnie smutnym uśmiechem, że krew zastygła mi w żyłach.
Rzuciłem się do jej nóg i ucałowałem chłodne dłonie. Zobaczyłem, że się pochyliła,
i poczułem pocałunek na swym czole, a był to strasznie zimny pocałunek…
– Antonio, jesteś chora! – zawołałem.
Nie odpowiedziała. Uniósłszy głowę
ujrzałem znów ten smutny uśmiech i spływającą z oka łzę.
Nagle zaskrzypiały drzwi. Wstałem i
spostrzegłem jej ojca, dziwnie postarzałego. Poznał mnie i popatrzywszy
błyszczącymi oczami, szepnął ledwie zrozumiale:
– Ach, to pan, drogi Hoffmannie.
Przybywa pan za późno. Ostatnim jej słowem było pańskie imię. A ja ją tak
kochałem! – i wybuchnął płaczem.
– Umarła? – krzyknąłem przerażony.
– Tak, wczoraj. Leży tam, w swojej
sypialni.
Szybko spojrzałem na fotel. Był
pusty, widmo już zniknęło.
Z okrzykiem grozy opuściłem ten dom…
Tak pożegnała się ze mną Antonia – rzekł Hoffmann w zamyśleniu, kończąc nagle
swą opowieść…
Nastała cisza.
– Pan wybaczy, panie Hoffmannie –
odezwał się po chwili proboszcz. – Czy opowiedział pan rzeczywiste zdarzenie,
czy fantazję?
– Pozostawiam to państwu do oceny.
– A czy od tych czasów Antonia
jeszcze zjawiła się panu? – spytała blada baronessa.
– Nie. Dodam wszak jeszcze pointę, bo
jednak mam pewną pamiątkę po tym zdarzeniu. Jeśli znajdę się w jakimś
towarzystwie, gdzie stoi pusty fotel, widzę na nim zawsze w mglistych zarysach
tę osobę, która najwcześniej ze wszystkich umrze.
– Ach!
I znów zapadła grobowa cisza.
– A… kogo pan teraz widzi? – szepnął ktoś
po chwili.
– Zabraniam panu tego mówić! –
krzyknął proboszcz wstając z miejsca. – Niech pan nie kusi Boga!
Hoffmann uśmiechnął się patrząc na
pusty fotel przed sobą. Wzrok jego przesunął się po twarzach zebranych, którzy
z zapartym oddechem czekali na straszną przepowiednię…
Wtem z sąsiedniej sali dobiegły
dźwięki muzyki.
– Prosimy, panie i panowie! Prosimy
do tańca – zawołał wicehrabia, przerywając kłopotliwą ciszę.
Zatrwożone damy ruszyły przodem,
panowie za nimi. W salonie pozostał tylko Hoffmann w swoim krześle. Po chwili
trąciła go w ramię wachlarzem baronessa.
– Jest mi pan dłużny zakończenie
opowieści, nie boję się. Poza tym jesteśmy sami. A więc, kogo pan widział?
– Siebie – odparł Hoffmann spokojnie,
nie poruszywszy nawet brwią.
Widząc, że baronessa zbladła, dodał z
uśmiechem:
– Co jednak wcale mi nie przeszkadza
zatańczyć z panią tego rozkosznego walczyka. Czy można panią prosić?
I opuścili pokój, w którym został
tylko krąg pustych krzeseł z królującym im fotelem. Pustym fotelem.
Przełożył Andrzej S.
Jagodziński
Opowiadanie znajduje
się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i
początków XX wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz