środa, 12 lipca 2017

Karel Švanda z Semčic - Pusty fotel



          Muzyka w sali balowej umilkła. Kilku elegantów, zasłaniając kapeluszami ziewanie, zasiadło w przyległym salonie, tworząc krąg. W tej chwili weszła do środka baronessa Walborn, chłodząc się wachlarzem, z uśmiechem na twarzy.
          – Panie i panowie! – prawiła wesoło. – Czy wiecie, kto zaszczycił nasz bal?
          – Któż taki?
          – Hoffmann.
       – Ach – odezwał się proboszcz Charost – czy to ten Hoffmann, który pisze tak straszne opowiadania?
          – Właśnie. Czy życzycie sobie któreś z nich usłyszeć i obiecacie, że nie będziecie się bali?
          – Prosimy, prosimy!...
       – A więc jestem skłonna go zawołać. Popatrzcie, tam oto spaceruje, skonfundowany, ze spuszczonym wzrokiem. Panie Hoffmann!
          Zawołany uniósł głowę i zatrzymał się.
       – Pan wybaczy, że się do niego zwracam – mówiła baronessa – obiecałam jednak temu towarzystwu, że w czasie przerw w tańcach wyproszę od pana jakąś opowieść.
          – Wielki to dla mnie zaszczyt.
          – Czy to prawda, co o panu mówią? – pytał Paulmann.
          – A cóż takiego się o mnie opowiada, jeśli wolno spytać?
          – Że wspaniale potrafi pan straszyć.
          – Że każdego dnia w winiarni Luttra opowiada pan swoim przyjaciołom różne historie.
          – I że zawsze dla efektu trzeba przy tym zgasić światła. Czy to prawda?
          Hoffmann uśmiechnął się.
          – Tak, to prawda. Ale wiadomo zapewne państwu, że nie potrafię mówić o niczym innym, jak o niebie, miłości i o straszydłach.
          – Słyszeliśmy coś podobnego – odparł Paulmann.
          – A więc, o czym mam opowiadać?
          – O niebie – stwierdził proboszcz.
          – O miłości – prosiła szesnastoletnia komtessa Chauvelin.
          – O straszydłach – dorzucił Theodor Korner.
          – O straszydłach, o straszydłach – zawołało towarzystwo.
          Pomysł został przyjęty.
      – Poddaję się woli większości – powiedział Hoffmann. – A czego ma dotyczyć moje opowiadanie?
          – Naszego żyrandola – odparł ktoś.
          – Czarnych oczu – zaproponowała komtessa, patrząc z uśmiechem na Kornera.
          – Pustego fotela, o który się pan opiera – odezwał się Korner.
          I ten pomysł został przyjęty.
        – Proszę jednak o wybaczenie, jeśli moja opowieść wprawi tak szacowne towarzystwo w zły humor.
          – Nie, z pewnością nie wprawi. Czy my też mamy zgasić światło?
          – Nie trzeba.
          Hoffmann zasiadł pośrodku kręgu, twarzą zwrócony ku fotelowi i rozpoczął opowieść:
         – Kiedy w styczniu 1794 roku, będąc w Paryżu, dowiedziałem się, że moja ukochana Antonia zachorowała w Mannheim na śmiertelne suchoty, przestałem znajdować upodobanie w rozkoszach szalonej stolicy Francji. Teatry zaczęły mnie nudzić, damy straciły swój czar, ich uśmiechy – swą moc, pocałunki – żar, bowiem zawsze i wszędzie miałem w myślach słowo „Mannheim”. Kiedy zasypiałem, widziałem przed sobą na powierzchni wzburzonego morza żółte litery, które stale zmywała brudna fala, gdy tylko chciałem je odczytać; patrząc na dopalające się w kominku rozżarzone szczapy, dostrzegałem mnóstwo domków oświetlonych złotem zachodzącego słońca, a wśród nich strzelającą w górę smukłą wieżę największego kościoła w Mannheim; paląc tworzyłem sobie z dymu kędzierzawą główkę umiłowanej Antonii i nie mogłem przestać o niej myśleć.
          Tego wieczora szczególnie byłem wzburzony. Nie mogąc znaleźć zapałek, musiałem położyć się do łóżka po ciemku, tylko przy silnym blasku księżyca; promień jego białego światła padał na stojącą wśród książek rzeźbę Wielanda: w czasie przeprowadzki do Paryża niechcący utrąciłem jej gipsową głowę, która od tego czasu leżała nie przytwierdzona, źle przylegając do szyi. Lecz daremne były moje próby zaśnięcia. Antonia jest chora – była to jedyna myśl. Spojrzałem na jej portret; podniosła oczy i popatrzyła na mnie długo i smutno. Nie mogłem tego wytrzymać i nieśmiało odwróciłem wzrok na figurkę Wielanda, a ten dwornie sięgnął ręką do swej oberwanej głowy, skłonił ją przede mną głęboko i znów spokojnie przytwierdził na miejsce. Pomyślałem, że może przy jasnym świetle księżyca udałoby mi się czytać, schwyciłem więc jakieś pismo i próbowałem się nim zająć.
          Już prawie usypiałem, gdy zbudził mnie szelest papieru. Otworzyłem oczy i dostrzegłem białe palce jakiejś postaci, która chciała odsunąć gazetę. Gdy jej się to nie udało, zobaczyłem swoją Antonię – bladą, z wyrazem smutku na alabastrowych licach, z suchotniczymi wypiekami; Antonię, która powoli rozpływała się we mgle…
          Był to gorączkowy sen, któremu wreszcie się oddałem z postanowieniem, że natychmiast jutro wyruszę z powrotem do Niemiec. Tak też uczyniłem.
          Jechaliśmy w srogi mróz. Do dziś jeszcze słyszę to strzelanie batów woźniców o policzkach czerwonych od wiatru, to skrzypienie zmarzniętego śniegu pod szerokimi kołami naszego powozu; widzę ten szron na naszych oknach, ziewanie współpodróżnych okutanych szczelnie w pledy i koce; czuję to bezustanne deptanie po nogach mego sąsiada z przeciwka – jakiegoś księdza jegomościa, tak opatulonego, że wystawał mu tylko nos, którym stale pociągał. Zbliżał się wieczór, gdy dojechaliśmy do Mennheim. Na szerokiej równinie lśnił biały śnieg, zabarwiony przez zmierzch na niebiesko; na odległym horyzoncie widać było  krwawoczerwoną kulę zachodzącego słońca, a przed nami ciemniały kontury miasta – długie, równoległe linie zaczynały się we mgle i niknęły w gęstniejącym mroku.
          Jechaliśmy długimi alejami, w których latem spędziliśmy z Antonią tyle boskich chwil, gdy patrząc w błękitne niebo przysięgaliśmy sobie miłość, w monumentalnej ciszy, przerywanej tylko radosnym śpiewem skowronka. Kiedy później słońce, ukończywszy swą wędrówkę, znikało za szeroką równiną, a świerszcze na odległych ścierniskach zaczynały wygrywać swe jednostajne melodie, kiedy wieczór otulał nas ciepłym oddechem – biegaliśmy i chowaliśmy się jak dzieci. Wreszcie, zmęczoną śmiechem, chwytałem w objęcia i obsypywałem ognistymi pocałunkami, które ona ochoczo oddawała. Całowaliśmy się jak szaleni, nasze usta spotykały się w regularnym rytmie, aż wreszcie przy ostatnim, długim pocałunku, kiedy Antonia nie mogła złapać tchu, zaczynała się gwałtownie bronić. Potem, wyswobodziwszy się z mych ramion, śmiała się, gdy mój trójgraniasty kapelusz – jak zwykle – toczył się po piaszczystej drodze albo gdy ja sam nie mogłem złapać oddechu. I znów obejmowała mnie za szyję i całowała namiętnie, i śmiała się wprost w moje usta. A czasem nagle stawała się poważna, uśmiech znikał z jej twarzy, wpatrywała się swymi pięknymi oczami w moje oczy, delikatnym i czułym gestem odgarniała mi z czoła niesforne loki i pytała szeptem: „Miłujesz mnie?...”
          Potem objęci szliśmy długimi krokami przez ciemną aleję do miasta. Odległe drzewa były już zupełnie czarne i zdawały się nam straszydłami broniącymi drogi do domu. Antonia bała się i jak dziecko ufnie skrywała się w mych ramionach. Podejrzliwie patrzyła na wszystkie mijane ciemne zarośla i wstrzymywała oddech, a mimo to przystawała co chwilę, aby zajrzeć mi w oczy, objąć i znów spytać: „Miłujesz mnie?...”
          A teraz drzewa stały samotne, niby szkielety wyciągające kościste ręce ku drżącym z zimna gwiazdom na karminowym niebie; mostki pokryte były śniegiem, a szumiący potok – ściśnięty był lodowym pancerzem.
          – Jutro znów będzie silny mróz – odezwał się mój sąsiad, wyrywając mnie z zadumy.
       Wóz zatrzymał się. Wyskoczyłem i pospieszyłem przez ciemną ulicę ku domowi jej ojca. Panował już całkowity mrok, kiedy dotarłem do znajomych schodów z drewnianą poręczą, na końcu której siadywał zwykle rudy kocur czuwający, aby w czasie naszej rozmowy nie przyłapał nas ojciec Antonii, który długo nie chciał mnie zaaprobować. Tutaj żegnałem się z nią też w ostatni wieczór, kiedy obiecałem, że na pewno z wiosną powrócę, a ona – kaszląc – oparła swą główkę na mojej piersi i wyszeptała w złym przeczuciu:
          – Ach, gdybym mogła tego doczekać!...
          Opuściłem to miejsce i szybko otworzyłem drzwi. Znalazłem się w wielkim przedpokoju, jakie bywają w starych domach, oświetlonym przez migocące światełko małej lampki. Wszystko znajdowało się w dawnym porządku i tonęło w nieprzyjaznym półmroku, tylko w starym fotelu dostrzegłem obraz znanej mi postaci. Zbliżywszy się, poznałem Antonię, czule na mnie patrzącą i ubraną w ten sam strój, w którym mnie żegnała. Wpatrywała się we mnie z tak niewyrażalnie smutnym uśmiechem, że krew zastygła mi w żyłach. Rzuciłem się do jej nóg i ucałowałem chłodne dłonie. Zobaczyłem, że się pochyliła, i poczułem pocałunek na swym czole, a był to strasznie zimny pocałunek…
          – Antonio, jesteś chora! – zawołałem.
         Nie odpowiedziała. Uniósłszy głowę ujrzałem znów ten smutny uśmiech i spływającą z oka łzę.
         Nagle zaskrzypiały drzwi. Wstałem i spostrzegłem jej ojca, dziwnie postarzałego. Poznał mnie i popatrzywszy błyszczącymi oczami, szepnął ledwie zrozumiale:
         – Ach, to pan, drogi Hoffmannie. Przybywa pan za późno. Ostatnim jej słowem było pańskie imię. A ja ją tak kochałem! – i wybuchnął płaczem.
          – Umarła? – krzyknąłem przerażony.
          – Tak, wczoraj. Leży tam, w swojej sypialni.
          Szybko spojrzałem na fotel. Był pusty, widmo już zniknęło.
          Z okrzykiem grozy opuściłem ten dom… Tak pożegnała się ze mną Antonia – rzekł Hoffmann w zamyśleniu, kończąc nagle swą opowieść…
          Nastała cisza.
         – Pan wybaczy, panie Hoffmannie – odezwał się po chwili proboszcz. – Czy opowiedział pan rzeczywiste zdarzenie, czy fantazję?
          – Pozostawiam to państwu do oceny.
          – A czy od tych czasów Antonia jeszcze zjawiła się panu? – spytała blada baronessa.
         – Nie. Dodam wszak jeszcze pointę, bo jednak mam pewną pamiątkę po tym zdarzeniu. Jeśli znajdę się w jakimś towarzystwie, gdzie stoi pusty fotel, widzę na nim zawsze w mglistych zarysach tę osobę, która najwcześniej ze wszystkich umrze.
          – Ach!
          I znów zapadła grobowa cisza.
          – A… kogo pan teraz widzi? – szepnął ktoś po chwili.
         – Zabraniam panu tego mówić! – krzyknął proboszcz wstając z miejsca. – Niech pan nie kusi Boga!
       Hoffmann uśmiechnął się patrząc na pusty fotel przed sobą. Wzrok jego przesunął się po twarzach zebranych, którzy z zapartym oddechem czekali na straszną przepowiednię…
          Wtem z sąsiedniej sali dobiegły dźwięki muzyki.
         – Prosimy, panie i panowie! Prosimy do tańca – zawołał wicehrabia, przerywając kłopotliwą ciszę.
        Zatrwożone damy ruszyły przodem, panowie za nimi. W salonie pozostał tylko Hoffmann w swoim krześle. Po chwili trąciła go w ramię wachlarzem baronessa.
         – Jest mi pan dłużny zakończenie opowieści, nie boję się. Poza tym jesteśmy sami. A więc, kogo pan widział?
           – Siebie – odparł Hoffmann spokojnie, nie poruszywszy nawet brwią.
          Widząc, że baronessa zbladła, dodał z uśmiechem:
          – Co jednak wcale mi nie przeszkadza zatańczyć z panią tego rozkosznego walczyka. Czy można panią prosić?
           I opuścili pokój, w którym został tylko krąg pustych krzeseł z królującym im fotelem. Pustym fotelem.


Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz