czwartek, 13 lipca 2017

Jan Neruda - Wampir



          Statek spacerowy przywiózł nas z Carogrodu na brzeg wyspy Prinkipo, gdzie wysiedliśmy. Towarzystwo nie było wielkie: pewna polska rodzina – ojciec, matka, córka i jej narzeczony – oraz nas dwoje. Ach, byłbym zapomniał; jeszcze w Carogrodzie, na drewnianym, przez Złoty Róg prowadzącym moście przyłączył się do nas jakiś Grek, młody jeszcze człowiek i sądząc po szkicowniku trzymanym pod pachą, zapewne malarz. Długie, czarne włosy spływały mu na ramiona; twarz miał bladą i głęboko zapadnięte, smoliste oczy. W pierwszej chwili dość mnie zainteresował, zwłaszcza z powodu swej usłużności i znajomości miejscowych stosunków. Ale mówił nazbyt dużo, więc później odwróciłem się od niego.
          Tym przyjemniejsza była polska rodzina. Ojciec i matka – porządni, dobroduszni ludzie; narzeczony – elegancki młody człowiek o gładkiej, szczerej powierzchowności. Jechali na Prinkipo, aby spędzić tam letnie miesiące, ze względu na córkę, trochę słabowitą. Piękna ta, bledziutka dziewczyna, zapewne właśnie przebyła ciężką chorobę albo też taka choroba dopiero się w niej rozwijała. Wspierała się na swym narzeczonym, czasami musiała przysiąść, a częsty, suchy kaszel przerywał jej szept. Kiedy tylko zakasłała, jej opiekun natychmiast zwalniał krok. Spoglądał wtedy na nią ze współczuciem, a ona odwzajemniała mu spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „To nic nie jest, i tak jestem szczęśliwa”. Oboje wierzyli, że będą zdrowi i szczęśliwi.
          Za radą Greka, który zaraz na molo pożegnał się z nami, rodzina wynajęła mieszkanie w hoteliku na wzgórzu. Właściciel był Francuzem, a cały jego pensjonat urządzony został gustownie i wygodnie, na sposób francuski.
           Zjedliśmy wspólne śniadanie, a kiedy południowy upał nieco zelżał, wyruszyliśmy wszyscy do piniowego gaju na wzgórzu, aby podziwiać wspaniałe widoki. Zaledwie wyszukaliśmy odpowiednie miejsce i zdążyliśmy się rozłożyć, pojawił się znajomy Grek. Ukłonił się z daleka i rozejrzawszy się wokoło, usiadł kilka kroków od nas. Otworzył szkicownik i zaczął rysować.
          – Myślę, że specjalnie usadowił się pod skałą, abyśmy mu nie mogli zaglądać przez ramię – powiedziałem.
             Nie musimy zaglądać – odparł młody Polak. – Czy nie mamy tu lepszych widoków? – A po chwili dodał: – Wydaje mi się, że on rysuje właśnie nas, ale niech tam…
        Istotnie, wspaniałych widoków mieliśmy pod dostatkiem. Nie ma chyba piękniejszego i szczęśliwszego zakątka na świecie niż ta wyspa! Polityczna męczennica Irena, współczesna Karolowi Wielkiemu, żyła tu przez miesiąc „na wygnaniu”; gdybym ja mógł tu spędzić miesiąc swego życia, przez całą resztę mych dni z rozrzewnieniem wspominałbym ten czas! Przecież nawet tego jednego dnia nie zapomnę.
          Powietrze było tak jasne jak diament, tak miękkie i łagodne, że sama dusza wyrywała się w dal. Po prawej, za morzem, rysowały się brunatne szczyty azjatyckie, a z lewej w oddali błękitniały strome brzegi Europy. Pobliska Chalki – jedna z dziewięciu wysp „księżycowego archipelagu” – jak smutny sen wznosiła się ze swymi gajami cyprysowymi do niebotycznej wysokości, ukoronowanej wielkim domem – azylem dla chorych na duszy.
          Wody Morza Marmara leciutko drżały i mieniły się wszelkimi barwami jak lśniący opal. W oddali morze było białe niby mleko, potem różowe, pomiędzy obiema wyspami jako rozpalony oranż, a pod nimi wspaniale zielono-błękitne jak przezroczysty szafir. Było samotne w swoim pięknie; nigdzie większych okrętów, tylko dwa białe stateczki z angielskimi flagami ścigały się wzdłuż brzegu. Jeden był parostatkiem, wielkości chyba budki strażniczej, drugi liczył dwunastu wioślarzy, a gdy ich wiosła unosiły się rytmicznie, kapało z nich roztopione srebro. Przyjazne delfiny goniły się pomiędzy statkami i długimi łukami śmigały ponad powierzchnią wody. Po błękitnym niebie szybowały spokojnie orły, mierząc przestrzeń pomiędzy dwiema częściami świata.
         Całe zbocze pod nami pokrywały kwitnące róże, których zapach przesycał powietrze. Od kawiarenki nad morzem niosła się w czystym powietrzu tęskna muzyka, stłumiona przez odległość.
           Wrażenie było niezwykłe. Wszyscy zamilkliśmy i całą swą istotą chłonęliśmy ten rajski obraz. Młoda Polka leżała na trawie, a głowę wsparła na piersi ukochanego. Blady owal jej delikatnej twarzy nabierał lekkich kolorów, a z błękitnych oczu nagle trysnęły łzy. Narzeczony dostrzegł to, pochylił się nad nią i scałowywał kroplę za kroplą. Matka jej też się rozpłakała, a ja poczułem się dziwnie.
            – Tutaj i ciało, i umysł muszą się uzdrowić – szeptała dziewczyna. – Jakże to szczęśliwy kraj!
         – Bóg mi świadkiem, że nie mam wrogów, ale gdybym ich miał, tutaj wszystkim bym wybaczył! – rzekł ojciec drżącym głosem.
           I znów wszyscy zamilkli. Każdemu z nas było tak dobrze, tak niewypowiedzianie słodko! W takiej chwili wszyscy radzibyśmy podzielić się swym szczęściem z całym światem. Wszyscyśmy czuli tak samo, dlatego jeden drugiemu nie przeszkadzał. Nawet nie zwróciliśmy szczególnej uwagi, że Grek podniósł się po jakimś czasie, zamknął starannie szkicownik i skłoniwszy się lekko na pożegnanie odszedł. My zaś dalej syciliśmy oczy krasą tego miejsca.
        Wreszcie po kilku godzinach, kiedy dal pokryła się ciemnym fioletem, tak wspaniałym zwłaszcza na południu, matka dziewczyny przypomniała nam o powrocie. Unieśliśmy się i ruszyliśmy na dół do pensjonatu, krokiem luźnym i elastycznym, jaki mają niewinne dzieci.
          W hoteliku zasiedliśmy na pięknej werandzie. Ledwie zdołaliśmy spocząć, gdy do naszych uszu dobiegły przekleństwa i odgłosy sprzeczki. Nasz Grek kłócił się z hotelarzem, a my dla zabawy słuchaliśmy.
           Zabawa nie trwała jednak długo.         
           – Ech, gdybym tu nie miał innych gości… – mamrotał hotelarz, wchodząc do nas po schodach.
          – Przepraszam pana – młody Polak podszedł do właściciela pensjonatu. – Kim jest tamten pan? Jak się nazywa?
           – A kto go tam wie, jak się nazywa – mruknął hotelarz patrząc ze złością w dół. – My na niego mówimy „wampir”.
           – Malarz?
         – Tak, ale rzemieślnik. Maluje tylko nieboszczyków. Kiedy w Carogrodzie albo gdzieś w okolicy ktoś umrze, tego samego dnia ma już gotowy obraz nieboszczyka. Ten człowiek maluje już wcześniej. I nigdy się nie myli. Jak sęp!
        Stara Polka krzyknęła z przerażeniem – na jej rękach spoczywała córka, blada jak kreda, zemdlona.
           I już narzeczony zeskoczył po schodkach na dół, jedną ręką chwycił Greka za koszulę, a drugą sięgnął po szkicownik.
           Szybko zbiegliśmy za nim. Obaj mężczyźni tarzali się już w piasku.
          Szkicownik otworzył się i na jednej kartce dostrzegliśmy narysowaną ołówkiem głowę młodej Polki. Oczy zamknięte, wokół czoła – mirtowy wianuszek…

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Opowiadanie znajduje się w antologii Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy z XIX i początków XX wieku.
         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz